Grzegorz Schetyna, szef Platformy Obywatelskiej usiłuje zakopać topór wojenny z biskupami. Już na początku roku, gdy w PO szła walka o schedę po Ewie Kopacz, niespodziewanie oświadczył, że chce „wrócić do rozmowy z Kościołem”. – Źle się stało, że w ostatnim czasie staliśmy się takim czarnym ludem – mówił na antenie jednej z prywatnych telewizji.  

Nie była to pierwsza wypowiedź Schetyny na temat zakończenia sporu z hierarchią. W połowie grudnia na spotkaniu z działaczami PO w Nowym Sączu z jego ust padły takie słowa: „Niewybaczalnym jest, że Kościół mieliśmy przeciwko sobie, wracamy do centrum, na pozycje chadeckie. Odbudujemy dobre relacje z biskupami, nie damy się zepchnąć na pozycje lewackie, jak chciałby PiS".

Tego typu deklaracje nie są w PO nowością. O tym, że strategia partii w stosunku do Kościoła jest błędna, po cichu mówiło wielu działaczy. Ale publicznie nikt się nie odważył na krytykę liderów. W partii dominowała narracja narzucona swego czasu przez Donalda Tuska, który mówił, że „nie będzie klękał przed księdzem". Ten sam styl przyjęła Ewa Kopacz, która w połowie ubiegłego roku twardo mówiła, że „nie chce żyć w państwie wyznaniowym”. W krytykowaniu hierarchów, wręcz ich obrażaniu, celował w PO Stefan Niesiołowski. To on mówił, że biskupi kłamią i szerzą nienawiść, są pisowską sektą.

Dziwaczny jest jednak ten zwrot Platformy w stronę Kościoła. Na początku marca w Krakowie partia zainaugurowała działalność tzw. klubów obywatelskich. Na pierwszym spotkaniu pojawił się biskup Tadeusz Pieronek, były sekretarz generalny episkopatu, od dawna na emeryturze. Na kolejnych spotkaniach też duchownych nie brakowało. W Poznaniu był dominikanin ojciec Tomasz Dostatni. W Gdańsku uczestnikiem debaty byli ks. Adam Boniecki, b. redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego” oraz jezuita ojciec Jacek Siepsiak. Z kolei w Katowicach ks. Piotr Brzękalik. Ale największą aktywność wykazuje ks. Kazimierz Sowa – przez niektórych okrzyknięty kapelanem Platformy. Był na spotkaniach w Chrzanowie, Nowym Sączu, Krzeszowicach, a we wtorek (10 maja) w Tarnowie poprowadził debatę z Bronisławem Komorowskim. 

Swojej sympatii do Platformy ks. Kazimierz nie ukrywa. Daje temu wyraz od wielu lat. Powstaje pytanie czy bliżej mu do kapłana, czy jednak do polityka? Coraz częściej odnoszę wrażenie, że do tego drugiego. Wiele osób zastanawia się nad tym dlaczego nie reaguje kard. Stanisław Dziwisz – jego bezpośredni przełożony. Nie wiem. Może dlatego, że ksiądz mieszka w Warszawie, a może dlatego, że zamknięcie mu ust uczyniłoby z niego „męczennika”. Ksiądz Kazimierz twierdzi, że nie angażuje się w politykę, ale z drugiej strony nie raz i nie dwa piętnował swoich współbraci w kapłaństwie, którzy coś tam powiedzieli o PiS. Zdarzało mu się także krytykować biskupów za rzekome zaangażowanie się w politykę.

„Czy Kościół chce uzyskać jakąś władzę polityczną w dzisiejszym świecie? Nie. (...) Polityką powinni rządzić politycy. Kościołowi wystarczy ta władza, jaką ma nad człowiekiem" – to słowa z początku lat 90. ks. prof. Józefa Tischnera, niegdyś kapelana „Solidarności", z czasem postrzeganego jako patrona obozu liberalnego, na którego dziś z lubością powołuje się środowisko „Gazety Wyborczej”. Przywołuję je, bo choć wypowiedziane przed 25 laty, nie straciły nic ze swojej aktualności. Przeciętny obserwator życia politycznego w Polsce łatwo zauważy, że skonfliktowanym stronom tak naprawdę nie chodzi o to, by Kościół włączył się w debatę publiczną i pomógł znaleźć wyjście z konfliktu. Idzie raczej o to, by Kościół przeciągnąć na swoją stronę. Chodzi o wykorzystanie jego głosu, by uderzyć w przeciwnika politycznego, by go ostatecznie zdyskredytować. 

Nie mam wątpliwości, że w tą stronę idzie obecnie Platforma. Przecież to wciąż ta sama partia, która jeszcze kilka miesięcy temu odmawiała Kościołowi prawa do obecności i aktywności w życiu publicznym, szafując znanym określeniem „mieszania się Kościoła do polityki”. To ta sama partia, która w kampanii wyborczej do parlamentu w 2007 r. grała identyczną talią kart. Politycy PO chwalili się udziałem w rekolekcjach na Jasnej Górze i wychodzili sobie nawet audiencję u kard. Stanisława Dziwisza. A kto dziś pamięta, że tuż przed wyborami prezydenckimi w 2005 r. Donald Tusk doznał nagłego olśnienia religijnego i po wielu latach od ślubu cywilnego zawarł także kościelny. Kto dziś pamięta, że granie Kościołem swego czasu spowodowało, że podzielono go na „toruński" i „łagiewnicki"? Kto pamięta próby instrumentalnego wykorzystania krzyża po katastrofie smoleńskiej? Kto pamięta, że profanacja tego krzyża była co najmniej tolerowana przez polityków obozu rządzącego, a liberalna część mediów pomijała to milczeniem?

Jan Paweł II w adhortacji „Christifideles laici" o misji świeckich w Kościele i świecie podkreślał, że katolik musi być obecny w polityce, by „przynosić chwałę Ewangelii i Kościołowi". Ma dawać świadectwo wartościom ludzkim i ewangelicznym, które mają wewnętrzny związek z działalnością polityczną. Ma przy tym prawo oczekiwać wsparcia ze strony pasterzy. Ale nie może zapominać, że Kościół „nie utożsamia się ze wspólnotą polityczną ani nie wiąże się z żadnym systemem politycznym”. Problem w tym, że zdają się o tym zapominać nie tylko politycy, ale także i kapłani, którzy swoją obecnością na politycznych wiecach przyzwalają na instrumentalne wykorzystywanie Kościoła. Nie odmawiam kapłanom prawa do posiadania własnych poglądów politycznych – zgrzyt pojawia się wtedy gdy manifestują je publicznie. A przecież mają łączyć, a nie dzielić.

- Tomasz Krzyżak

Autor jest dziennikarzem i publicystą „Rzeczpospolitej”