Eryk Łażewski, Fronda.pl: Niedawno ukazał się czwarty tom Pańskich „Dziejów Polski”. Całość zaplanowana jest na jedenaście tomów. Jaki zamysł stoi za tym wielkim, wręcz epokowym przedsięwzięciem?

Profesor Andrzej Nowak, historyk, Uniwersytet Jagielloński: Nie wiem (śmiech), czy epokowym, ale na pewno trudnym. Bo oczywiście, próba spojrzenia na całość dziejów Polski wymaga dużo pracy. A istotą tego zamysłu jest to, by współczesne pokolenia Polaków miały możliwość zobaczenia dziejów naszej wspólnoty z perspektywy swoich czasów - przełomu dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku. Jednocześnie zależało mi na tym, aby w układzie chronologicznym odejść od tego, co stanowi istotę naszych współczesnych błędów. A więc od niecierpliwości, która pobudza nas do tego, że jeżeli w ogóle oglądamy się wstecz, to tylko na naszą najbliższą, najbardziej bezpośrednią przeszłość. Stąd wciąż zderzam się z pytaniem: „A kiedy wreszcie dwudziesty wiek? A kiedy wreszcie będzie omawiana II Wojna Światowa?”

Uważam, że powinniśmy zobaczyć naszą tożsamość, historię naszej kultury i znaczenie polskości nie dopiero w perspektywie: czy to Westerplatte, czy Jedwabnego, czy tym bardziej tylko i aż Solidarności oraz Stanu Wojennego. Ale żebyśmy zobaczyli, jak Solidarność i Stan Wojenny, Westerplatte i Jedwabne, odsłaniają swoje głębsze sensy. A zarazem - w perspektywie tego, co było wcześniej - wskazują na inne zupełnie wydarzenia, zjawiska w naszej historii. Czy mniej ważne dla nas jest to, co działo się w wieku szesnastym od tego, co działo się w wieku dwudziestym? Nie byłoby Jana Pawła II, gdyby nie było wcześniej Jana Kochanowskiego. Nie byłoby tego, co najważniejsze w naszej kulturze, a więc polskiej kultury politycznej oraz dążenia do wolności i niepodległości, gdyby nie wytworzyła się kultura sejmików i Sejmu Walnego, dojrzewająca w czternastym oraz piętnastym wieku, przeżywająca zaś swój rozkwit właśnie w szesnastym wieku, który opisuje w tomie czwartym. Nie byłoby etosu walki o niepodległość, gdyby nie wspomnienie obrońców Głogowa, których opisuję w pierwszym tomie „Dziejów Polski”, bo przecież do tego nawiązywano. Zależy więc mi na tym, żeby w naszym spojrzeniu na dzieje dowartościować wcześniejsze epoki, byśmy dopiero w ich perspektywie, rozumieli czasy nam bliższe. Bo tak rozumieli je ci, którzy w AK przybierali sobie pseudonimy „Łokietek”, „Mieszko”, czy „Zagłoba”. Pokolenia naszych bohaterów – tych, których pamiętamy lepiej: z czasów czy to „Solidarności”, czy to Armii Krajowej, lub Powstania Warszawskiego – były w dużym stopniu kształtowane przez pamięć kulturową wcześniejszych epok. I to właśnie chciałem przypomnieć: jak Polska Wspólnota Historyczna kształtuje się przez wieki, jaka jest dynamika zmian tożsamości, którą dzisiaj dziedziczymy. I którą albo możemy zmarnować, albo podtrzymać.

 

A czy jest już jakiś pomysł na tom jedenasty? Czy też to jaki on będzie, będzie zależało od tego, co się jeszcze stanie?

Oczywiście (śmiech) zależy od tego, co się stanie. Począwszy od tego istotnego faktu, czy ja dożyję do napisania tomu jedenastego. Bo wszystko jest w ręku Boga i na razie napisałem czwarty tom. A więc po prostu, licząc na to, że uda mi się to całe przedsięwzięcie doprowadzić do końca, muszę brać pod uwagę także to, że historia będzie się zmieniała, że będzie odsłaniała nowe perspektywy.

Pamiętam taką rozmowę z prezydentem Lechem Kaczyńskim o historii, którą miałem okazję prowadzić w momencie, kiedy był w pewnym sensie politycznym „nikim”. W momencie, gdy został już odwołany ze stanowiska szefa Najwyższej Izby Kontroli i nie pełnił żadnej funkcji publicznej. Był po prostu profesorem nadzwyczajnym prawa na Uniwersytecie Gdańskim. I rozmawialiśmy w momencie, gdy w pokoju obok dzwonił telefon do prezesa Jarosława Kaczyńskiego (to było w siedzibie Prawa i Sprawiedliwości) mówiący o tym, że właśnie nastąpił kryzys w rządzie AWS-u i Unii Wolności. W związku z tym, odchodzący z tego rządu posłowie Unii Wolności robią miejsce do wypełnienia. W tym miejsce na stanowisku ministra sprawiedliwości. A dosłownie kilka dni po tej rozmowie okazało się, że Lech Kaczyński objął stanowisko ministra sprawiedliwości. Później, bardzo dobrze wykorzystawszy tą szansę, stał się prezydentem Warszawy, a potem prezydentem Polski.

I wtedy rozmawialiśmy o tym, w tym konkretnym momencie, że zawsze będzie inaczej, niż sobie wyobrażamy, że historia toczy się zawsze w kierunkach, których nie umiemy przewidzieć. Czasem są to zaskoczenia bardzo przygnębiające; czasem właśnie takie, kiedy nieoczekiwanie odsłania się szansa: jak wtedy przed prezydentem Kaczyńskim. Pamiętam też ostatnią rozmowę z nim, prowadzoną niedługo przed tragedią smoleńską, której przecież też nikt nie umiał przewidzieć. A ten kolejny, nieoczekiwany, tym razem tragiczny, zwrot naszej historii, jakim była katastrofa smoleńska, raz jeszcze bardzo wpłynął na ogląd całej naszej historii. A więc trzeba być otwartym na to, że historia będzie nas zaskakiwała.

 

Kolejna sprawa: czytałem opinię, w której przeciwstawiano Pana sposób ujęcia historii Polski ujęciu, które prezentują tak zwani „współcześni realiści”, na przykład Piotr Zychowicz, czy Rafał Ziemkiewicz. Czy zgodziłby się Pan z takim przeciwstawieniem Pana twórczości i twórczości wspomnianych „realistów”?

Akurat w „Dziejach Polski”, w tych czterech tomach, które już się ukazały, nie wchodziłem jeszcze w obszary, którymi zajmują się w swojej publicystyce historycznej czy to pan Piotr Zychowicz, czy to pan Rafał Ziemkiewicz. Natomiast wielokrotnie polemizowałem w owych tomach z kimś, kto mógłby uchodzić za najlepszego, najwspanialszego patrona obu tych publicystów historycznych. Mam na myśli Michała Bobrzyńskiego – młodego mistrza stańczyków krakowskich. Jego synteza dziejów Polski, napisana w 1879 roku, kiedy miał dwadzieścia siedem lat, to jest właśnie prawzór bardzo krytycznego spojrzenia na historię Polski. Spojrzenia, w którym pokazuje się wyłącznie winy, błędy, głupotę Polaków, a spycha się na plan dalszy ewentualne uwarunkowania kontekstu zewnętrznego, na przykład imperialną geopolitykę sąsiadów. Co najważniejsze jednak: Bobrzyński przyjął tę metodę, którą w jakimś stopniu przyjmują chyba także wspomniani przez pana publicyści. Dla niego mianowicie układem odniesienia dla Polski jest klęska. To jest dla niego najważniejsze. W przypadku Bobrzyńskiego było to zrozumiałe. Pisał w czasie rozbiorów; w czasie, kiedy wydawało się, że wszystkie polskie powstania zawiodły. To było kilkanaście lat po powstaniu styczniowym. Doświadczenie klęski jakby w pewnym sensie usprawiedliwiało poszukiwanie przyczyn tej klęski. I spojrzenie na historię Polski jako przygotowanie do klęski.

Ale myślę, że po pierwsze – jeśli spojrzy się na to z perspektywy dzisiejszej - to nie wydaje mi się, żeby naszym doświadczeniem było doświadczenie klęski. Dzisiaj Polska nie przeżywa jakiejś straszliwej traumy, klęski, niepowodzenia, głupoty. Jak wiele innych współczesnych państw stoi przed wyzwaniami i zagrożeniami. Ale nie jest na dnie upadku, nie jest zdruzgotana jakimiś własnymi błędami.

To jest pierwsza rzecz, na którą należy zwrócić uwagę: nie można pisać dziejów Polski z perspektywy klęski, bo Polska nie zawsze jest dziedziną tylko klęski, głupoty, niepowodzenia, słabości. Zwłaszcza teraz tak nie jest.

Ale jest coś jeszcze ważniejszego. I tutaj wskazałbym na jeszcze dodatkowy łącznik między tym, co pisał Bobrzyński, a właśnie wymienionymi przez pana publicystami. Otóż Bobrzyński pisał swoje dzieło mając dwadzieścia siedem lat. Spojrzenie na całość historii Polski w wieku dwudziestu siedem lat, jest po prostu płytkie. Płytkie z definicji. Nie może być pogłębione. Bo po prostu, żeby próbować zmierzyć się z całością dziejów Polski, trzeba bardzo, bardzo dużo czytać. Bardzo dużo dowiadywać się. Być może ja jestem jeszcze na to za młody, chociaż mam już blisko sześćdziesiąt lat. Ale liczę na to, że w kolejnych tomach ta synteza historii Polski będzie jeszcze dojrzewała.

Przypomnę: Jan Długosz zabrał się do spisywania swojego dzieła w momencie, kiedy już zbliżał się do sześćdziesiątki. Także Mistrz Wincenty zwany „Kadłubkiem”, podjął się spisania swojej Kroniki wtedy, kiedy zrezygnował z urzędu biskupa krakowskiego jako już dojrzały, żeby nie powiedzieć: stary człowiek. Zmierzenie się z całością dziejów Polski i ich synteza jest kwestią doświadczenia głębszego niż to, które daje temperament młodego człowieka. Pan Zychowicz, próbując oceniać polskie dzieje właśnie z perspektywy młodego, niedoświadczonego człowieka, który bardzo mało jeszcze przeczytał, skazuje się na możliwy zarzut (nie chcę go jakoś tutaj pogłębiać) niedojrzałości swoich ataków, płytkości swoich „szarż”publicystycznych.

I ostatnia sprawa, najważniejsza: otóż ci tak zwani „realiści”, czy zwolennicy historii krytycznej, ustawiają się w bardzo ryzykownej pozycji sędziego. Kogoś, kto mówi: „widzicie, nasi przodkowie byli durniami, byli zdrajcami, byli łajdakami. Ja jestem tym jednym mądrym, roztropnym, który rozumie ich błędy i osądza”. Otóż jest to ustawienie się w pozycji niebezpiecznie graniczącej z pozycją pyszałka: kogoś, kto uważa się za najmądrzejszego, za mądrzejszego od swoich przodków; kogoś, kto z wysokości swojego „rozumu” osądza całą przeszłość. Odnoszę te słowa zarówno do siebie, jak i do kogokolwiek, kto w ten sposób uprawia historię.

Myślę, że warto spoglądać na przeszłość spojrzeniem, w którym najważniejszym uczuciem jest wdzięczność. A w każdym razie, co najmniej równoważyć to krytyczne spojrzenie, o którym do tej pory mówiliśmy, spojrzeniem pełnym wdzięczności. Wdzięczności wobec tych, którzy byli przed nami, bo przecież gdyby nie oni - nasi przodkowie, nie byłoby nikogo z nas. To jest najprostsza – powiedziałbym – definicja powodu do wdzięczności. Chyba, że nienawidzimy samych siebie; uważamy, że nie powinniśmy żyć na tym świecie, wtedy możemy mieć pretensje do naszych przodków, że przez nich jesteśmy na tym świecie. Ale moje spojrzenie jest inne: ja jestem wdzięczny – Bogu, oczywiście, na pierwszym miejscu - ale także naszym przodkom, że dzięki nim jestem tutaj, gdzie jestem, czyli w Polsce; że Polska jest tak bogata kulturowo, jak mało który z krajów na świecie. Naprawdę, to jest zabawne, jak bardzo mało rozumiemy, ile krajów może nam zazdrościć bogactwa naszej kultury. To jest naprawdę fenomenalne bogactwo kultury, zarówno literackiej, jak i artystycznej oraz muzycznej.

Ten pejzaż, który nas otacza, te piękne miasta, które wokół nas wyrosły. Nie teraz, nie nowe (śmiech) wieżowce w Warszawie, ale te cudowne kościoły, pałace, zamki, kościółki drewniane. To wszystko, co kształtuje nasz pejzaż od wsi, przez miasteczka do najpiękniejszych miast polskich. Takich jak Kraków, Poznań, czy stara Warszawa. To wszystko przecież, jest dziedzictwem przeszłości, za które powinniśmy być chyba – jak sądzę – wdzięczni. Tak samo powinniśmy szukać raczej powodów do wdzięczności u tych, którzy zostawili nam pewien wzór do naśladowania: wzór odwagi w obronie domu ojczystego, wzór wytrwałości w pracy na rzecz dobra wspólnego. Przykładem, wielkie tradycje polskiej samopomocy, choćby Towarzystwo Hrubieszowskie założone przez Staszica, czy Towarzystwo Samopomocy Budowlanej założone w Poznańskim przez księdza Wawrzyniaka i innych.

Wspomnijmy też wzór wytrwałości w pracy intelektualnej i konstruktorskiej naszych inżynierów. Ile cudownych rzeczy, ważnych – powiedziałbym – mamy do odkrycia w dziedzictwie polskiej myśli technicznej. Dlaczego o tym nie mówić, tylko skupiać się wyłącznie na dziejach głupoty polskiej, na naszych pretensjach do przodków? Myślę, że tutaj tkwi istota mojego najpoważniejszego zarzutu wobec tych, którzy chcą widzieć tylko Polskę „czarną”.

 

Dodam od siebie, że - według mnie - ci „realiści” bezkrytycznie podchodzą do wszelkich negatywnych ocen, na przykład polskich bohaterów narodowych. Nawet nie sprawdzają, czy są one prawdziwe!

Inaczej: myślę, że jest chyba często tak – nie wypowiadam się na temat konkretnych książek – że tak zwani „realiści” piszą z jasną tezą. Szukają dowodów, poszlak, wszelkich argumentów na rzecz tezy, że historia Polski składa się przede wszystkim z łajdaków, zdrajców i nieudaczników. Oczywiście książki pisane z tezą nie są tak wartościowe, jak te, które konfrontują różne punkty widzenia i pokazują, że niestety, są w naszych dziejach łajdacy, zdrajcy i nieudacznicy. Ale jest także wielu tych, dzięki którym Polska jest. Bo gdyby Polska składała się tylko z łajdaków, zdrajców i nieudaczników, to Polski po prostu by nie było.

 

Wróćmy teraz do czwartego tomu „Dziejów Polski”. Jest on poświęcony latom 1468 – 1572 i nosi tytuł „Trudny Złoty Wiek”. Prosiłbym o krótkie przedstawienie naszym czytelnikom tego okresu polskiej historii. Dlaczego on jest teraz wciąż dla nas ważny?

Sformułowanie „Złoty Wiek” często odnosi się do tego okresu, do czasu Polski Jagiellonów, Renesansu w polskiej kulturze i jednocześnie tych reform szlacheckich ruchu egzekucyjnego, które utrwaliły pewien model szlacheckiej demokracji, a raczej - chyba tak należałoby powiedzieć - zbudowały Rzeczpospolitą. To wszystko nie są tylko stereotypy, mity, ale jak czytam w źródłach i znajduję na to bardzo wiele interesujących argumentów, rzeczywiście rozwój polskiej kultury politycznej i w ogóle kultury w owym czasie, uzasadnia określenie „Złoty Wiek”. I dlatego szczególnie wiele miejsca w tym tomie poświęcam dwóm aspektom naszej historii.

 

Jakim?

Pierwszy to kultura polityczna: czasy tworzenia, a raczej stabilizowania, instytucji Sejmu; rozkwit Sejmików, jako wzoru samorządności obywatelskiej, w którym uczestniczy kilkanaście tysięcy obywateli, więcej niż w jakimkolwiek kraju europejskim. Tylu ludzi bierze po prostu udział w codziennym budowaniu wzoru uczestnictwa w życiu politycznym. Z tego jest powód do dumy i do zadumy, jak wtedy umiano wykorzystywać ten obywatelski obowiązek życia sprawami wspólnej Ojczyzny.

Drugi ze wspomnianych aspektów stanowią pomniki tego czasu, pomniki w sensie dorobku intelektualno-politycznego: Konstytucja „Nihil Novi” i Unia Lubelska, będąca kompromisem, kończącym wcześniejsze spory.

„Nihil Novi” to najważniejsza ze wszystkich polskich konstytucji, bo trwała ponad dwieście pięćdziesiąt lat, i stanowi właściwie fundament zasady wolności. Opisuję znaczenie tej Konstytucji przyjętej na Sejmie w Radomiu w 1505 roku.

Unia Lubelska natomiast to kolejny wielki pomnik dziedzictwa: nie tylko Polski w tym przypadku, ale Polski, Litwy, Białorusi, i Ukrainy, do których trzeba będzie za chwilę doliczyć także Łotwę. Bo to jest również czas inkorporacji do Rzeczpospolitej ziem Zakonu Inflanckiego, a więc terenów dzisiejszej Łotwy i Estonii.

Tworzenie Rzeczpospolitej przez unie, przez dobrowolne układy, to jest naprawdę rzecz warta zastanowienia. Kiedy mówię to w tej chwili, w rozmowie z panem, to oczywiście brzmi sztampowo, skrótowo. Historia jest ciekawa tylko w szczegółach. I szczegóły owego życia politycznego, tak bujnego wtedy, szczegóły także tworzenia Unii Polsko – Litewskiej, są naprawdę fascynujące.

Ale jest to także wiek trudny, bo jest to wiek reformacji, wiek podziałów religijnych po rewolucji wznieconej przez Lutra w łonie Christianitas. I jak z tym podziałem radzili sobie nasi przodkowie, to jest także fascynująca historia, w której mamy z jednej strony Hozjusza, Kromera, Orzechowskiego - naprawdę wielkie umysły. Z drugiej strony natomiast, także bardzo wybitnych przywódców obozu reformacyjnego, którzy również budują Rzeczpospolitą, spierając się między sobą, czy spierając się z przedstawicielami obozu katolickiego. Szczególnie ciekawy jest ten moment, kiedy wydawało się, że protestantyzm bierze górę w życiu politycznym. Przecież - jak to przypominam – około roku 1560 wyraźna większość wśród Senatorów Królestwa Polskiego to byli kalwini. A można jeszcze do nich dodać bardzo nielicznych prawosławnych. Katolicy byli w wyraźnej mniejszości. Okazało się jednak, że katolicyzm nie uległ, nie cofnął się przed naporem protestantyzmu, i obronił historyczną, katolicką tożsamość Korony Królestwa Polskiego. Sama polemika katolików z protestantami była przy tym szalenie przydatna, gdyż rozwijała polską kulturę, służyła rozwojowi języka polskiego. I w owej polemice właśnie, wyrasta gdzieś przestrzeń, w której kalwin Mikołaj Rej buduje zupełnie nowy poziom języka polskiego. Potem zaś na zupełnie niebywałym, wyjątkowym w skali europejskiej poziomie dojrzałości języka narodowego, rozkwita dzieło Jana Kochanowskiego, który od katolickiej tożsamości już nie odchodzi. I w pewnym sensie tworzy wzór takiej literatury, w której mógł się odnaleźć każdy obywatel Rzeczpospolitej.

Ostatni element, na który chciałem zwrócić uwagę, to jest życie gospodarcze. Zajmuję się bardzo obszernie folwarkiem. To może na pozór brzmi bardzo nieatrakcyjnie: powrót do pojęcia, które było nadużywane w historiografii marksistowskiej jako obraz wyzysku, ciemnoty i zacofania polskiego modelu ustrojowego. Ja podejmuję ten wątek historii gospodarczej Rzeczpospolitej na tle Europy z zupełnie innego punktu widzenia. Takiego, jaki budują rzetelne prace najwybitniejszych historyków właśnie tej epoki, takich jak Andrzej Wyczański, czy Jerzy Topolski. Owe prace mało są niestety wykorzystywane w publicystycznej, właśnie skrótowej, wizji naszej historii. Ich autorzy pokazują, jak doskonale folwark funkcjonował. Jak - w gruncie rzeczy - dobrze było dzięki folwarkowi nie tylko jego właścicielom, ale jak podniósł się poziom życia również chłopów polskich w wieku XVI. Stało się tak dzięki koniunkturze rolnej, którą po prostu Polacy umieli wtedy bardzo dobrze wykorzystać.

To oczywiście wszystko są skróty myślowe, których tutaj, na użytek naszej rozmowy, musimy używać. Ale naprawdę, bogactwo tej historii jest wielkie: od najcudowniejszych dzieł naszej kultury, naszego języka, który wtedy powstaje, poprzez historię polityczną. Oczywiście są też historie, które wiadomo, że przyciągają uwagę ludzi poszukujących przygody w naszych dziejach. A więc, naturalnie, walka o dostęp do Morza Czarnego, wyprawy Jana Olbrachta. Pojawiają się również bardzo ważne kwestie polityczne, takie jak Hołd Pruski i jego ocena. Tutaj dokonuję zasadniczej rewizji uproszczonych poglądów na tą sprawę. Mamy wreszcie historie romansowe. Takie jak historia związku Zygmunt Augusta i Barbary Radziwiłłówny. Ocena roli królowej Bony. To wszystko są bardzo ciekawe, fascynujące wątki, które funkcjonują w czwartym tomie obok tych wielkich tematów przeze mnie wcześniej wymienionych. Stanowiły one bowiem jakby o istocie polskich doświadczeń, a właściwie doświadczeń – powiedziałbym szerzej – wszystkich tych, którzy mieszkali pod berłem Jagiellonów w budującej się Rzeczpospolitej między 1468 a 1572 rokiem.

 

A co z tych czasów trwa w naszej rzeczywistości, w naszej polityce, kulturze materialnej i duchowej?

O tym już troszkę mówiliśmy: ile śladów tego dziedzictwa jest wśród nas. Najważniejszym jest język. Bo nim posługujemy się wszyscy. Na ogół znacznie gorzej, niż ten, który go stworzył, a raczej podniósł na taki poziom, czyli Jan Kochanowski. Naprawdę, wymieniam to nazwisko po raz kolejny, ale to jest autor chyba największego cudu w naszej kulturze. Bo to on właśnie, wychodząc z początków literackiego języka - takich, jak Biernat z Lublina, czy Mikołaj Rej (przy całym szacunku dla jego dowcipu i pewnej energii myślowej) - uczynił nagle z języka polskiego fenomenalne narzędzie do wyrażania wszelkich, najbardziej subtelnych odcieni naszego ducha, naszych emocji, naszych myśli. Od tej pory ten język naprawdę zaczyna swoją – powiedziałbym – „imperialną przygodę”. To nie Polska była imperium, tylko polski język stał się językiem tak doskonałym, że przyciąga do polskości kolejne elity, które znalazły się w obrębie Rzeczpospolitej. Dzieje się to przez język. A więc ten język wydaje mi się najważniejszym dziedzictwem wieku XVI. Język Jana Kochanowskiego.

Ale przecież, jak już mówiłem, wystarczy wyjść na ulicę i rozejrzeć się po Warszawie, po Krakowie, po Lublinie, po Poznaniu, po mniejszych miastach i miasteczkach, aby zobaczyć materialne ślady tego renesansowego dziedzictwa: różne piękne ratusze, kościoły budowane albo przebudowywane wtedy.

To jest oczywiście także dziedzictwo polskiej kultury politycznej wolności. Jeżeli dzisiaj czasem, słyszymy wciąż jeszcze absurdalne stwierdzenia o „młodej polskiej demokracji”, to nie dajmy sobie wmówić tej bzdury. Przypomnijmy sobie tylko, że polska demokracja parlamentarna – oczywiście ograniczona do stanu szlacheckiego, ale liczącego bardzo wielu ludzi (najszersza demokracja, jaka wtedy istniała w Europie) – rozwijała się, kiedy jeszcze nikt nie słyszał o Stanach Zjednoczonych. W Wielkiej Brytanii natomiast, królowa Elżbieta I reprezentowała despotyzm w czystej postaci. Widać to zwłaszcza w porównaniu z wolnością, jaką cieszyli się obywatele Rzeczpospolitej pod panowaniem Zygmunta Augusta,.

 

A takie sprawy, jak kwestie geopolityczne? Czy na przykład koncepcja Trójmorza też jest jakimś nawiązaniem do tamtych czasów?

Rzeczywiście, zauważam, że w ówczesnej – można tak powiedzieć - literaturze i publicystyce, bo już taka zaczyna się tworzyć wraz z wynalazkiem druku, pojawia się określenie „Polska od morza do morza”. Chodziło oczywiście o Morze Czarne i Bałtyckie, czyli „Ocean Sarmacki”, jak nazywano Bałtyk.

Otóż idea „Trójmorza” jest w stanie nawiązywać do dziedzictwa Jagiellońskiego w tym sensie, że wspólnota państw Jagiellońskich rzeczywiście obejmowała Królestwo Węgierskie, Czeskie, Wielkie Księstwo Litewskie i Królestwo Polskie. I to poprzez Królestwo Węgierskie sięgała - przez chwilę - ta wspólnota Jagiellońska nad Adriatyk. Ale, jak widać w mojej interpretacji historii, owa wspólnota nie była wspólnotą polską. To nie była jedność pod polskim zwierzchnictwem. To była krótkotrwała i właściwie bardzo niestabilna, nie do utrzymania w warunkach szesnastego wieku, wspólnota geopolityczna, która rozpadła się pod ciosami przychodzącymi ze strony trzech mocarstw. Dwa z nich były ówcześnie największe na świecie. Chodzi tu po pierwsze o Imperium Habsburskie, które obejmowało wtedy Hiszpanię, Holandię, Burgundię, większość Włoch, oraz właśnie Austrię, z której ten szturm na Węgry i Czechy stale postępował. No i obejmowało także niemal cały Nowy Świat. To jest Imperium cesarza Karola V – największe imperium chrześcijańskie na świecie. A z drugiej strony, od południa, mamy największe Imperium Islamu. Najpotężniejszą militarnie potęgę Turcji Sulejmana Wspaniałego. Pod tymi dwoma „młotami” musiała rozpaść się ta Wspólnota Jagiellońska. Chyba, że Jagiellonowie zrezygnowaliby z panowania nad Wielkim Księstwem Litewskim i skupili się wyłącznie na obronie swoich południowych rubieży. Bo na Wielkie Księstwo Litewskie naciskał z kolei nowy, groźny rywal - Moskwa. A zatem ten trójkąt geopolityczny – Turcja, Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego, oraz Moskwa - tworzy rzeczywiście bardzo trudne geopolitycznie warunki dla rozwoju polskiej, czy szerzej, Jagiellońskiej strategii politycznej. I to jest oczywiście także bardzo ważny, bardzo ciekawy wątek, który rozważam w swojej „Historii”.