Jak to się stało, że ojciec znalazł się w Boliwii?

Ujmując rzecz bardzo krótko: jeden ze współbraci pracujących w Argentynie zaprosił mnie do przeprowadzenia cyklu wykładów z homiletyki i z teologii pastoralnej dla studentów naszego seminarium, które znajduje się niedaleko Buenos Aires, w La Plata. No i wtedy też stworzyła się okazja, żeby pojechać do Boliwii i odwiedzić Polaków pracujących w tym kraju. Jeden z nich pokazał mi siedzibę Wydziału Teologicznego Boliwijskiego Uniwersytetu Katolickiego Świętego Pawła w mieście o dźwięcznej nazwie Cochabamba (słowo to w jęz. Indian Quechua oznacza bagnistą równinę), które jest nazywane sercem Boliwii. Miałem też zaszczyt poznać dziekana Wydziału, który od razu zaprosił mnie do prowadzenia zajęć dla studentów i doktorantów. Kontakty te trwają już ponad pięć lat. Od tamtego czasu co roku udaję się do Cochabamby, żeby w naszych miesiącach letnich prowadzić zajęcia z teologii praktycznej na Wydziale Teologicznym jako visiting professor.

Czy Wydział Teologiczny na tym Uniwersytecie jest finansowany przez państwo, czy też finansuje się w jakiś inny sposób?

Uniwersytet katolicki nie jest finansowany przez państwo, ponieważ jest to uniwersytet kościelny. Dlatego też Kościół w Boliwii stara się o pozyskanie środków materialnych, aby można było uczelnię utrzymać. Studenci są zobowiązani do złożenia opłaty za studia, przy czym, ponieważ Boliwia jest krajem bardzo biednym, studenci otrzymują różnego rodzaju stypendia, które są finansowane przez Kościół na zachodzie Europy czy w Stanach Zjednoczonych.

Czy dyplomy tego Uniwersytetu są honorowane przez państwo?

Tak, są one uznawane przez państwo. Działalność Uniwersytetu Katolickiego jest istotna przede wszystkim dla Kościoła, gdyż uczelnia służy promocji wartości chrześcijańskich w społeczeństwie. Ponadto na Wydziale Teologicznym studiują zarówno osoby duchowne, czyli alumni i kapłani, a także osoby konsekrowane i wierni świeccy. Otrzymują wtedy dyplomy, które umożliwiają im podjęcie pracy w kolegiach katolickich, czy też w środkach masowego przekazu, które należą do Kościoła katolickiego w Boliwii. Absolwenci Wydziału Teologicznego pracują także w różnego rodzaju urzędach, chociażby w naszych odpowiednikach kurii biskupich.

Dla studentów teologii praca jest raczej tylko w kościelnych instytucjach?

Większość studentów z którymi później miałem kontakt, a którzy byli absolwentami Wydziału Teologicznego Uniwersytetu Katolickiego, było zatrudnionych w kolegiach katolickich. Istnieje także możliwość podjęcia pracy w szkołach państwowych, chociażby na etacie nauczyciela religii.

Czyli lekcja religii jest prowadzona w szkole? Formalnie 80 % mieszkańców Boliwii to katolicy.

Nowa władza, która zaprowadza socjalizm, przemieniła Boliwię z państwa o profilu chrześcijańskim w tak zwane państwo wielonarodowe (plurinacional). Partii rządzącej chodzi przede wszystkim o to, żeby dowartościować ludność autochtoniczną, czyli miejscowych Indian, którzy przez lata cierpieli i wielu z nich dzisiaj dalej cierpi biedę. Nieraz byli wykorzystywani jako siła robocza i traktowani w sposób niesprawiedliwy przez właścicieli wielkich farm, a byli i są nimi – jak głoszą rządowi propagandyści – głównie ludzie biali. W każdym razie w nowej konstytucji nie ma już zapisu mówiącego wprost o chrześcijaństwie, natomiast pojawił się zapis mówiący o szacunku dla wszystkich religii, ze szczególnym uwzględnieniem religii tradycyjnej Indian z czasów prekolumbijskich.

Ale jak w ogóle do tego doszło? Indianie boliwijscy są przecież katolikami, u władzy po raz pierwszy jest rdzenny Indianin - prezydent Morales. Skąd u nich zgoda na takie zmiany?

Sytuacja jest dość złożona. Sam prezydent Evo Morales nazywa siebie “katolikiem podstawowym” (católico de base). Jeden z misjonarzy powiedział mi, że Morales kiedyś nawet pracował jako katechista, czyli z woli Kościoła prowadził jakąś wspólnotę wierzących w małej wiosce. Zwykle bowiem katechiści troszczą się na co dzień o życie religijne małych wspólnot, wśród których nie mieszka kapłan. Tenże Evo Morales również zdobywał wykształcenie w szkołach katolickich. Podobnie i wiceprezydent Alvaro Garcia Linera, którego niektórzy uważają za spiritus movens polityki boliwijskich socjalistów. Tenże wiceprezydent, choć pisze książki na temat marksizmu i propaguje idee komunistyczne w czystej postaci, również jest wychowankiem szkół katolickich. Obaj więc, w jakimś sensie, wywodzą się ze środowiska katolickiego. Dlatego też ludzie, którzy na nich głosowali, nie robili tego ze względu na jakąś niechęć do Kościoła. Natomiast nastawienie władzy wobec Kościoła na ogół nie jest zbyt przyjazne, choć zmienia się w zależności od interesów politycznych i nastrojów społecznych. Raz stają się bardziej agresywni, nazywając duchownych “inkwizytorami”, by potem na jakiś czas złagodzić swoje stanowisko. Próbują w ten sposób jak najwięcej uzyskać dla siebie. Zdarzało się, że prezydent Boliwii nazywał Kościół agenturą amerykańską, instytucją imperialistyczną, przypisując najgorsze intencje Kościołowi katolickiemu jako temu, który wprowadza zamęt, który przyczynia się do tego, że Boliwia jest krajem biednym. Jeśli jednak ludzie wybierają prezydenta, a w tym wypadku jest to już druga kadencja Evo Moralesa, to nie względu na to, że będzie walczył z Kościołem, ale ze względu na to, że poprawi los tych ludzi. Są też dostojnicy kościelni, na przykład arcybiskup Cochabamby, miasta znajdującego się w samym centrum Boliwii, na tzw. Valle (równina między częścią tropikalną Boliwii a Altiplano), który popierał Evo Moralesa. Nawet już po doświadczeniach pierwszej kadencji prezydenckiej abp Tito Solari wypowiadał się przychylnie o Moralesie, chociaż nieraz odnosił się krytycznie do niektórych działań rządu. Dla kogoś, kto stoi z boku, nie jest to wszystko takie oczywiste i czytelne. Polacy doświadczyli rządów komunistycznych i patrzą inaczej na lewicę; natomiast wielu Boliwijczyków wiąże z Evo Moralesem wielkie nadzieje na zmianę dotychczasowego stanu rzeczy i przezwyciężenie ubóstwa. Zmiany istotnie się dokonują, ale bardzo powoli. W tej chwili widać już jednak, że spadła liczba ludności dotkniętej nędzą materialną. Kiedyś do ludzi żyjących w ubóstwie zaliczano 60 % Boliwijczyków, dzisiaj jest to niecałe 50%, więc jest jakiś postęp. Mimo to jednak pojawia się pytanie, czy poprawa sytuacji to efekt dobrej polityki rządu pod przewodnictwem Evo Moralesa, czy też jest to raczej skutek pracy zarobkowej Boliwijczyków w krajach ościennych, w Ameryce Łacińskiej, w Europie czy w Stanach Zjednoczonych, którzy finansowo wspierają swoje rodziny żyjące w Boliwii?

Evo Morales zapowiedział antykapitalistyczną rewolucję. Cały przemysł w Boliwii się nacjonalizuje. My to w Polsce przerabialiśmy i nic z tego dobrego nie wyszło. A rdzenni mieszkańcy pozytywnie oceniają zachodzące zmiany?

I w tym wypadku opinie są podzielone. Ludzie, którzy byli zatrudnieni przez prywatnych przedsiębiorców, chociażby w prywatnych kopalniach protestowali przeciwko nacjonalizacji, bojąc się utraty pracy, bojąc się zmiany warunków zatrudnienia czy też obniżenia zarobków. Ludzie pracy, tak jak zresztą to było w Polsce, protestowali więc przeciwko “władzy proletariatu”. W komentarzach pojawia się nieraz pogląd, że ta dzisiejsza boliwijska elita (jeżeli w ogóle można mówić o jakiejś elicie, bo często są to ludzie, którzy choć zasiadają w parlamencie, mają trudności z czytaniem i pisaniem) – niezależnie od pochodzenia i przynależności etnicznej – jest nową burżuazją, która żeruje na społeczeństwie, traktując obywateli w sposób niesprawiedliwy, np. odbierając bezprawnie bogatym ich własność. Trzeba tutaj dodać, że rząd Evo Moralesa stara się przynajmniej na zewnątrz stwarzać pozory, że nacjonalizacja dokonuje się w sposób uczciwy. Dlatego kiedy na przykład znacjonalizowano zakłady energetyczne, które były w rękach jednego z hiszpańskich koncernów, ogłoszono, że Hiszpanie w zamian za to otrzymają odszkodowanie. Kiedy oglądam wiadomości w boliwijskiej telewizji państwowej, przeżywam swego rodzaju “deja vu”, ponieważ w Boliwii ma swoje zastosowanie słynne powiedzenie, że „socjalizm bohatersko walczy z problemami nieznanymi w żadnym innym ustroju” (S. Kisielewski). Pojawiają się więc wiadomości o tym, że gdzieś tam nie dowieziono kurczaków, gdzie indziej nie było prądu oraz że rząd odniósł sukces, gdyż położono kolejny odcinek kanalizacji. Można stwierdzić, że sytuacja ekonomiczna rzeczywiście nieco się polepsza. W niektórych częściach Boliwii dokonuje się elektryfikacja wsi, buduje się wodociągi i drogi. Nie oznacza to jednak, że wszystkich satysfakcjonuje tempo rozwoju i jego kierunek.

Czy to jest tak, że pełna władza w Boliwii jest teraz w rękach Indian, czy jest też ona jakoś podzielona?

W Boliwii jest ponad 60 % rdzennej ludności indiańskiej i to oni z pewnością głównie popierają “swojego” Evo Moralesa. Trudno się więc dziwić, że Evo Morales wygrywa. Trzeba jednak przy tym wyraźnie podkreślić, że ludność indiańska jest bardzo mocno związana z Kościołem. Są to ludzie bardzo głęboko religijni. Oczywiście ta religijność wyraża się nieco inaczej niż u nas w Europie, ale wiara, a zwłaszcza bogate obrzędy religijne to część ich egzystencji. Trudno wyobrazić sobie, by Boliwijczyk nie był religijny. Sam prezydent oraz jego zastępca chętnie biorą udział w uroczystościach religijnych: czy to będzie liturgia sprawowana w Kościele katolickim, czy nabożeństwa w jakiś wspólnotach protestanckich, czy też tradycyjne obrzędy Indian andyjskich.

Czy pozostałe 40 % ludności Boliwii cierpi w jakiś sposób z tego powodu, że Indianie teraz rządzą?

Wśród polityków rządzącej partii MAS (Ruch dla Socjalizmu) są ludzie o różnym kolorze skóry. Na przykład wspomniany wiceprezydent jest biały. Zresztą ma dość ciekawą przeszłość. Jako młody człowiek został uwięziony. Zarzucano mu terroryzm, ale czy to z braku dowodów, czy z powodu zmiany układu politycznego po pięciu latach został wypuszczony na wolność. W każdym razie zasadą podziału na zwolenników Evo Moralesa i jego przeciwników, na zwolenników socjalizmu i kapitalizmu nie jest sama przynależność do poszczególnych grup etnicznych. Wśród rdzennej ludności jest także wielu przeciwników obecnej władzy. Zwłaszcza Indianie zamieszkujący nizinne tereny Boliwii zarzucają rządowi, że faworyzuje ludy Aymara i Quechua.

Czy opozycja wobec Evo Moralesa jest silna czy słaba?

Opozycja sprawia wrażenie bardzo słabej. Jest niezorganizowana, nie jest zjednoczona i dlatego można przewidywać, że jeśli się nie stanie coś bardzo poważnego, to Morales może rządzić jeszcze przez długie, długie lata. Za najgroźniejszą opozycję, sądząc po wypowiedziach członków rządu, rządząca partia uważa Kościół katolicki. Na czele Kościoła katolickiego w Boliwii stoi kardynał Julio Terrazas, redemptorysta, który ma odwagę mówić prawdę i krytycznie odnosi się do różnego rodzaju pomysłów rządu. Gdy pod jego dom podłożono bombę, od razu pojawiły się komentarze, że może być to odwet zwolenników obecnej władzy. Bomba wprawdzie wybuchła, ale na szczęście nikomu nic się nie stało, gdyż dom arcybiskupa Santa Cruz de la Sierra był pusty. Mówiono później, że był to zamach przeprowadzony przez jakąś separatystyczną grupę terrorystyczną. Zdarzają się takie sytuacje, że niektórzy gorliwi członkowie partii rządzącej organizują się w różnego rodzaju komitety, które czasem wręcz przypominają bojówki. Na przykład w jakiejś wiosce zwolennicy MAS-u otaczają dom, w którym mieszka kapłan czy też znajduje się klasztor. Następnie każą kapłanowi bądź zakonnicom opuścić pomieszczenia, żeby mogli zagospodarować je na swoje cele. Kilka razy słyszałem o takich akcjach. Episkopat boliwijski na czele z kardynałem Julio Terrazasem stanowczo protestował przeciwko takim praktykom. Kościół nie boi się zabierać głosu w poważnych kwestiach, gdyż wie, że ma duże poparcie i cieszy się wielkim autorytetem w społeczeństwie. Sam miałem okazję być świadkiem sytuacji, kiedy to na uroczystości 200-lecia miasta Cochabamby przyjechał prezydent Evo Morales. Był tam obecny również arcybiskup Cochabamby, Włoch Tito Solari. Ludzie z większym entuzjazmem powitali arcybiskupa aniżeli prezydenta. Taki drobiazg też o czymś mówi. Powściągliwość mieszkańców Cochabamby można także tłumaczyć tym, że zamieszkują ją Indianie z plemienia Quechua, podczas gdy Evo Morales pochodzi z plemienia Aymara. To są ci Indianie, którzy mieszkają w wyższych partiach Andów, m.in. w okolicach La Paz, które jest położone prawie na wysokości 4000 metrów. Czasem można usłyszeć, że Quechua i Aymara nie darzą się zbyt wielką sympatią i być może dlatego Evo Morales nie był aż tak serdecznie przyjmowany przez mieszkańców Cochabamby.

Jak wygląda podział wśród Episkopatu, szeregowych księży jeżeli chodzi o stosunek do nowej władzy. Czy to jest podobnie jak w Polsce, że w stosunku do rządzących jedni są za inni przeciw i występują tarcia na tym tle?

Oczywiście, tego rodzaju dyskusje się zdarzają. Na ogół jednak księża w miejscach publicznych zachowują powściągliwość i nie dotykają problemów związanych z polityką rozumianą jako spory partyjne. Szczególnie cudzoziemcy - misjonarze są na to bardzo uwrażliwieni, by tego rodzaju kwestii publicznie nie poruszać. Oczywiście, mają odwagę wypowiadać się na tematy socjalne, ale nie krytykują partii wprost czy nie występują otwarcie przeciwko systemowi. Wspomniany przeze mnie arcybiskup Tito Solari wypowiedział się swego czasu bardzo krytycznie na temat tego, co dzieje się wśród producentów koki i handlarzy kokainą. Do jej rozprowadzania wykorzystuje się często dzieci, które ze względu na swój wiek za udział w tym procederze nie mogą być pociągnięte do odpowiedzialności karnej. Arcybiskup Solari uznał to za coś bardzo bulwersującego i niebezpiecznego, z czym należy walczyć. Wezwał też rząd, by temu przeciwdziałał. W reakcji na jego wypowiedź odezwały się głosy ostrego sprzeciwu ze strony producentów koki. Arcybiskupowi zagrożono śmiercią, jeżeli nie odwoła swoich krytycznych słów.

Czy ci plantatorzy produkujący kokę czerpią jakieś korzyści z nowego układu władzy, czy też władza w jakiś sposób ich zwalcza?

Władza na pewno z nimi nie walczy. Wręcz przeciwnie, udziela im wszechstronnego wsparcia. Dlaczego? Evo Morales stoi na czele związku producentów koki, tzw. cocaleros w regionie Chapare, z którego pochodzi. Należy jednak pamiętać, że koka to nie to samo, co kokaina. Evo Morales twierdzi publicznie, że liście koki są bardzo zdrowe. Gdy występuje gdzieś publicznie poza granicami kraju albo przyjmuje delegacje wysokich urzędników państwowych z innych krajów, to wtedy częstuje ich koką i reklamuje produkty swojego kraju, przekonując, jak to wszystko jest dobre, jak służy ludzkiemu zdrowiu. Obserwatorzy życia społeczno-politycznego nie mają przy tym żadnych wątpliwości, że kryje się za tym wielki biznes narkotykowy. W ostatnim czasie można było zaobserwować wzrost produkcji i dystrybucji kokainy w Boliwii, co potwierdzają kraje ościenne, do których trafia coraz więcej boliwijskich narkotyków.

Boliwia jest krajem bardzo słabo zaludnionym, występują bardzo duże rozpiętości w wysokości geograficznej, zdaje się, że brakuje księży dla tego wielkiego terytorium. Na jakie największe problemy duszpasterskie natrafia duszpasterstwo w Boliwii?

Trudno się oprzeć wrażeniu, że Kościół boliwijski rozwija się bardzo dobrze. Nie ma może jakiegoś wielkiego boomu powołaniowego, ale miejscowego duchowieństwa regularnie przybywa. Sam mam okazję uczyć alumnów, którzy przygotowują się do przyjęcia święceń diakonatu i prezbiteratu. Są to grupy liczące od 40 do 60 alumnów, kończących studia uniwersyteckie i jednocześnie seminarium. Co roku Kościołowi w Boliwii przybywa mniej więcej taka liczba kapłanów. Na taki kraj, który liczy gdzieś około 10 milionów mieszkańców, z tego katolików jest niecałe 80%, nie jest to liczba mała w porównaniu np. z Europą Zachodnią. Ciągle jednak potrzebni są w Boliwii misjonarze, przy czym przybywa ich w ostatnim czasie jakby mniej. Kościół w Boliwii coraz mocniej staje na własnych nogach. Problemem dla działalności duszpasterskiej jest to, że Boliwia jest krajem, w którym duża liczba ludności zamieszkuje małe wioski, często bardzo od siebie oddalone. Jest wprawdzie kilka dużych skupisk miejskich, m.in. Santa Cruz, Cochabamba, Sucre, La Paz, El Alto, ale też wielu ludzi ciągle jeszcze mieszka w małych osiedlach. Trudno zaś oczekiwać, żeby wioska licząca kilkudziesięciu mieszkańców utrzymała u siebie kapłana. Dlatego też praca duszpasterska wielu kapłanów polega na tym, że przez kilka tygodni objeżdżają po kolei stacje misyjne i poszczególne wioski, gromadzą wiernych i sprawują dla nich sakramenty, modlą się z nimi, katechizują, aby potem za jakiś czas, np. po miesiącu znowu wrócić w to samo miejsce. Trzeba przy tym zaznaczyć, że powoli zaczyna się to zmieniać. Ubywa małych wiosek położonych gdzieś wysoko w górach i trudno dostępnych. Ich mieszkańcy schodzą na niżej położone tereny. Wielu Indian andyjskich schodzi z gór i przenosi się w doliny, gdzie jest żyzna ziemia i o wiele łagodniejszy klimat. Panują tam nieraz bardzo wysokie temperatury, ale łatwiej jest w nim przeżyć, ponieważ w gorącym klimacie łatwiej o plony i pożywienie. Rodzi to jednak konflikty, bo ziemia już jest zagospodarowana, jest często własnością wielkich farmerów, no i trudno tym ludziom później znaleźć pracę, a tym bardziej uzyskać dla siebie jakiś teren, na którym mogliby uprawiać różnego rodzaju rośliny.

Jak wygląda poziom analfabetyzmu wśród Boliwijczyków? Ma on wpływ na to, że mieszają się tam wierzenia prekolumbijskie i chrześcijańskie?

Analfabetyzm jest ciągle pewnym problemem, chociaż liczba analfabetów w Boliwii się zmniejsza. Szczególny wkład wnosi w to Kościół i te liczne kolegia, które działają w Boliwii. Mogę przytoczyć dane, które pokazują, że w Boliwii działa 1500 kolegiów katolickich, czyli szkół podstawowych i średnich, 1600 parafii i różnego rodzaju konwentów i klasztorów oraz 250 domów dziecka, które są utrzymywane przez Kościół. Instytucje katolickie wnoszą ogromny wkład w edukację i w wychowanie. Jeżeli ktoś chce się uczyć, to w zasadzie zawsze ma taką możliwość, chyba że występują jakieś trudności z dojazdem z wiosek położonych w jakiś niedostępnych miejscach wysoko w górach. Wprawdzie najczęściej jest tak, że kolegia katolickie pobierają opłaty za naukę, ale jest to związane z faktem, że dla Boliwijczyka coś, za co nie zapłaci, nie ma wartości. Stąd też jest istotne, żeby rodzice chociaż jakąś symboliczną sumę wydali na kształcenie swojego dziecka. Gdyby nauka szkolna była za darmo, mogliby traktować ją z lekceważeniem.

Rząd Moralesa również walczy z analfabetyzmem. W ramach programu rządowego sprowadzono z Kuby taśmy wideo, zakupiono telewizory i odtwarzacze, aby sołtys mogli w wioskach przeprowadzić samokształcenie mas. Władze odtrąbiły wielki sukces, a w rzeczywistości efekt był dość mizerny. Mój współbrat, ojciec Józef Smyksy, który od niedawna jest Dziekanem Wydziału Teologicznego w Cochabambie, opowiadał mi, co przydarzyło się pewnemu proboszczowi. Otóż w regionie, który prezydent Morales uznał publicznie za wolny od analfabetyzmu, do kancelarii parafialnej przyszli świadkowie, aby podpisać protokół ślubny. Tymczasem kobieta stwierdziła, że nie umie pisać. A proboszcz na to: “Przecież prezydent ogłosił, że w naszym województwie wszyscy umieją pisać i czytać”. A wtedy ta prosta kobieta na to: “Skoro prezydent tak mówi, to takiej wersji trzeba się trzymać”.

Jak wygląda to mieszanie się wierzeń prekolumbijskich i chrześcijańskich?

Z tym zjawiskiem mamy do czynienia do dnia dzisiejszego. Jest to na pewno problem. Dyskutują na ten temat teologowie. Nieraz i biskupi muszą zająć stanowisko wobec pewnego rodzaju praktyk. Oczywiście Kościół całkowicie sprzeciwia się praktykom, które wiązałyby się z okrucieństwem czy z idolatrią. Najbardziej rozpowszechniony jest kult Pachamamy, czyli Matki Ziemi. Sam prezydent Evo Morales ten kult podtrzymuje i chętnie się włącza w jego celebracje. Chodzi o oddawanie czci Matce Ziemi, która opiekuje się ludźmi i ich żywi. Czy to jest bałwochwalstwo? Niektórzy mówią, że jest w tym jakaś idolatria i nie da się tego pogodzić z chrześcijaństwem, żeby traktować Ziemię jako osobę i karmić ją, składać jej w ofierze część plonów, czy też przy każdym posiłku przynajmniej odrobinę napoju, wina czy jakiegoś innego alkoholu, wylewać na ziemię, żeby napoić Matkę Ziemię. Sam Jan Paweł II, kiedy w 1985 roku przebywał w Boliwii, dość pojednawczo podszedł do tego zjawiska kulturowego i religijnego. Mianowicie mówił o kulcie Pachamamy jako o uznaniu dobroci i dobroczynnej obecności Boga, który dawał ludziom pokarm za pośrednictwem ziemi, którą uprawiali. Jan Paweł II próbował to, w co wierzą Indianie, pogodzić z wiarą Kościoła. Przywiązanie do pogańskich obyczajów jest jednak w niektórych sytuacjach problemem. Spotkałem księdza, który opowiadał o swoim chorym bracie. Ksiądz modlił się za niego, odprawiał w jego intencji Mszę Świętą, ale to nic nie pomagało. W końcu brat poszedł do wiedźmy i ta wiedźma dopiero go uleczyła. Nie wiem, czy zakopała go w ziemi, jak to czasem robią, czy w jakiś inny magiczny sposób “wypędziła” z niego chorobę; w każdym razie kapłan na końcu stwierdził, że te stare wierzenia, ta stara religia jest mocniejsza niż chrześcijaństwo.

A co z tym ministrem zdrowia Boliwii, który twierdzi, że gdyby Indianie wrócili do sposobu w jaki odżywiali się ich przodkowie to będą żyli po 300 lat?

Tak, powiają się tego rodzaju wypowiedzi propagujące kulturę z czasów prekolumbijskich. Oczywiście, są one związane z dekolonizacją, czyli dążeniem do odzyskania tego, co zostało utracone przez autochtonów w czasach kolonialnych. Za rabunek ziem należących pierwotnie do Indian obwinia się również Kościół katolicki. Współczesna propaganda rządowa stara się ukazywać go jako narzędzie kolonizacji i opresji. Partia rządząca chętnie posługuje się retoryką antyzachodnią. Evo Morales powiedział kiedyś, że Coca-Cola wywołuje łysienie, o czym świadczą czupryny (a właściwie ich brak) mieszkańców krajów zachodnich. Niedawno pojawił się pomysł, żeby koncern Coca-Coli usunąć z Boliwii a propagować tylko tradycyjne napoje boliwijskie, jak np. mocochinchi. Możemy się temu dziwić, ale niektórzy Boliwijczycy są przekonani (tak mówią ich legendy: założyciele rodów inkaskich, którzy są do dzisiaj czczeni przez Indian andyjskich, żyli bardzo długo i byli bardzo zdrowi), że kiedy powrócą do zachowań swoich przodków i odrzucą to, co przyniosło ze sobą chrześcijaństwo i cywilizacja europejska, wtedy też polepszy się ich byt. Rządzący mają też nadzieję, że troszcząc się o stare obyczaje, zapewnią sobie poparcie Indian.

W Ameryce Południowej wzmogło się działanie sekt protestanckich. Czy Boliwia też tego doświadcza?

W Boliwii są aktywne zarówno tradycyjne wspólnoty protestanckie, jak i różnego rodzaju sekty chrześcijańskie. Nieraz zdarza się, że całe wioski pod ich wpływem odchodzą od Kościoła katolickiego. Kiedy przez jakiś czas misjonarze nie docierali do pewnych wiosek leżących daleko od centrów parafialnych, zagradzano im drogę i informowano, że mieszkańcy wioski już nie są w Kościele katolickim, gdyż przyłączyli się do jakiejś sekty. W ogóle cała Ameryka Łacińska jest specyficzna, ponieważ tam kościoły powstają jak grzyby po deszczu. W Boliwii nie widać tego aż tak bardzo ze względu na niezbyt gęste zasiedlenie kraju, ale chociażby już w Argentynie są niewielkie miejscowości, w których można spotkać kilka tzw. kościołów, które nie mają nic wspólnego z katolicyzmem. Ich pojawienie się często jest związane z biznesem. Ktoś chce pokazać, że uzdrawia, bierze za to pieniądze i w ten sposób może polepszyć swój byt. Liczbę chrześcijan, którzy nie są katolikami, szacuje się w Boliwii na 25%.

Czego Polacy mogliby się nauczyć od Kościoła w Boliwii?

Z pełnym podziwem patrzę na zaangażowanie wiernych świeckich w życie Kościoła. Bez ich aktywnej obecności trudno sobie wyobrazić rozwój Kościoła w Boliwii. Parafie na ogół obejmują kilka, a czasem i kilkanaście czy nawet i więcej małych skupisk ludności, małych wiosek. Kapłan nie jest w stanie dotrzeć do każdej z nieraz bardzo niedogodnie położonych wiosek nawet raz w tygodniu. Jeżeli zrobi to raz na miesiąc, to jest dobrze. Dlatego też ważne jest, by w każdej wiosce był ktoś odpowiedzialny za życie religijne. Najczęściej są to tak zwani katechiści, czyli katolicy świeccy, którzy odbyli przynajmniej podstawowy kurs teologiczny, potrafią odpowiedzieć na podstawowe pytania teologiczne, zebrać ludzi na wspólną modlitwę, czytać z nimi słowo Boże i je rozważać. Wspaniałą rzeczą jest to, że rozwijają się uczelnie katolickie, dzięki czemu pojawia się coraz więcej ludzi świeckich gotowych podjąć aktywną odpowiedzialność za życie swoich wspólnot i życie Kościoła w Boliwii. W Cochabambie spotykam studentów i doktorantów, którzy pracują w kurii biskupiej i uczestniczą w pracy nad przygotowaniem planów pastoralnych dla diecezji. Sądzę, że tego możemy się uczyć od Boliwijczyków. Wprawdzie z realizacja planów bywa różnie, to jednak próby, które się podejmuje, są na pewno godne zauważenia. Inną rzeczą jest dynamizm życia parafii. Jeżeli ktoś jest chrześcijaninem świadomym przynależności do określonej parafii, to widać w niej jego obecność – nie tylko w czasie liturgii niedzielnej, ale także życiu grup modlitewnych czy ewangelizacyjnych. Podziw budzi wysiłek, jaki Boliwijczycy wkładają w obchody uroczystości religijnych. Niektóre z nich zostały włączone do niematerialnego dziedzictwa kultury kraju.

Czego Boliwijczycy mogliby się nauczyć od polskiego Kościoła?

Od polskiego Kościoła katolicy boliwijscy wiele się uczą, gdyż jest tam liczna grupa polskich misjonarzy, sióstr i osób świeckich, którzy pracują w różnego rodzaju sektorach społeczno-kościelnych: szkoły, domy dziecka, uniwersytety, szpitale, stacje radiowe i oczywiście parafie. Polacy dzielą się z Boliwijczykami swoją wiedzą i bogatym doświadczeniem duchowym. Poza tym mogą nauczyć ich systematyczności i wytrwałości w pracy i w powołaniu, z czym w Ameryce Łacińskiej mają problem nie tylko Boliwijczycy. W środowiskach, w których nagle zabraknie Europejczyków, często powstaje pewien chaos. Problemem jest systematyczna troska o dobra materialne oraz słowność i punktualność, których brak może utrudniać życie. Byłem świadkiem sytuacji, gdy arcybiskup La Paz przed rozpoczęciem liturgii mówił do koncelebransów i asysty: „Dzisiaj mamy wśród nas Europejczyków, musimy więc tym razem rozpocząć liturgię punktualnie”. Mieszkańcy Ameryki Południowej mają nieraz problemy z wytrwałością i cierpliwością, niełatwo im też przychodzi przystosować się do życia i pracy w nowych warunkach. Na przykład trudno jest ludziom, którzy wyrastali w górach, pracować duszpastersko na terenach nizinnych, chociażby w Amazonii. Polscy misjonarze dają im przykład, jak odnaleźć się w nieraz bardzo trudnych sytuacjach i nie bać się pójść tam, gdzie czekają poważniejsze wyzwania. Wielu Polaków pełni funkcję wykładowców i formatorów w seminariach diecezjalnych i we wspólnotach życia konsekrowanego. Dzięki nim młodzież seminaryjna i zakonna w Boliwii uczy się wierności dla Chrystusa i Kościoła oraz doświadcza jego powszechności.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Marian Pułtuski

oprac. ToR