Fraza o wykorzystywaniu historycznych sporów polsko-ukraińskich przez „trzecią stronę” dzisiaj brzmi już jak mantra, ale ostatnie wydarzenia w Czerwonem nadały jej pełniejsze znaczenie, przekroczono w tej sprawie kolejne granice.

Mam tu na myśli uroczystości związane z pochówkiem szczątków żołnierzy z dywizji SS Galizien. Nie zamierzam wchodzić w spór o to, który z szatanów drugiej wojny światowej był bardziej diaboliczny: Hitler czy Stalin. Nie zamierzam poszukiwać i katalogować zbrodni upamiętnianej tam formacji, ani rozważać motywacji idących do niej ochotników. Rozumiem rodziny, które postanowiły pożegnać swoich bliskich. Nie rozumiem natomiast obecności podczas uroczystości gubernatora obwodu Lwowskiego, który tym samym wpisał uroczystość w politykę historyczną państwa ukraińskiego.

Internet obiegły zdjęcia gubernatora w otoczeniu ludzi ubranych w mundury z trupią główką na czapkach. Pomyślmy jakim prezentem są takie fotografie dla rosyjskiej propagandy, która konflikt z Ukrainą już od dawna przedstawia jako kontynuację ukochanej przez Rosjan Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. To jednak może być dopiero początek problemów.

Co prawda od jakiegoś czasu polscy politycy wydają oświadczenia, że „Z Banderą do Unii nie wejdziecie”. Nie jest to jednak zbyt przekonujące. Dotąd historia polsko-ukraińskich relacji nie stanowiła problemu dla unijnych urzędników, a obecne polskie władze raczej nie mają wielkich możliwości wpływu na centralne struktury Unijne. Gloryfikacja formacji SS ma jednak inny charakter, wychodząc poza dwustronne stosunki naszych krajów. Dotyka ona tematu będącego na eurosalonach niemal religijnym tabu, na straży którego stoją odpowiednie prawa, instytucje i organizacje pozarządowe. Nawet to może być jednak dopiero początkiem problemów, bo dalej w kolejce czekają Tel-Awiw i opiniotwórcze kręgi żydowskie z za oceanu. Całość wygląda na świadome dążenie Ukrainy do frontalnego zderzenia z pędzącym pociągiem dominującej na jej Zachodzie ideologii. Jak bardzo niszczycielska może być taka kolizja, boleśnie przekonali się Łotysze i Estończycy próbujący dopisać podobne formacje do swojej przeszłości narodowej. Tyle tylko, że oba kraje są w UE, NATO i nie mają (przynajmniej na razie) toczącej się wojny z Rosją…

Moje zdziwienie jest więc zdecydowanie większe niż brak akceptacji, choć i ten jest oczywiście obecny. Po co to komu potrzebne i kto na tym zyskuje? Jako człowiek szczerze życzący Ukrainie jak najlepiej, prosiłbym ukraińskich decydentów o refleksję czy i tym razem nie ma tu ręki „trzeciej strony”.

Robert Czyżewski

mod/Jagiellonia.org/kuriergalicyjski.com