Na Śląsku 200 osób trafiło do szpitali z powodu zatrucia. Prawdopodobnie winne dopalacze. Premier zapowiada twardą walkę z handlem takimi substancjami. Czy dopalacze to rzeczywisty problem?

Moim zdaniem to jest problem w dużej mierze nadmuchany. Oczywiście jest w jakimś stopniu realny, ale jeśli porównamy go z innymi problemami podobnej natury, jak narkomania czy choćby alkoholizm, to jest kwestia zupełnie marginalna i z całą pewnością rozmiary do jakich jest w tej chwili rozdmuchiwana są absurdalne.

W 2013 r. Donald Tusk zapowiedział, że podejmie „brutalne działania” wobec handlarzy dopalaczami. Były takie działania? Przyniosły rezultat?

Problem polegał na tym, że działania, które zaproponował wtedy rząd Donalda Tuska okazały się ostatecznie nie do końca zgodne z prawem. Cała ta kampania bardzo szumnie wtedy zapowiadana skończyła się w gruncie rzeczy na niczym. Punkty handlujące dopalaczami funkcjonowały po niej dokładnie tak samo, jak wcześniej. Dzisiaj mamy powtórkę tamtej sytuacji. Państwo na chybcika próbuje zaradzić jakiemuś problemowi. Nawiasem mówiąc problem jest celowo rozdmuchiwany, a nawet w jakiejś mierze celowo wykreowany. Nie mówię, że te osoby, którym zaszkodziły dopalacze są podstawione, natomiast nie jest tak, że sprawa zaczęła kilka dni temu, a przed 10 lipca nikt nie zatruł się dopalaczami. To się działo cały czas. Tyle tylko, że w sytuacji, kiedy inne rzeczy nie wychodzą, trzeba wymyślić problem, a następnie bohatersko go zwalczać. Tym, którzy znają dobre kino sprzed paru lat, mogę przypomnieć film „Wag the dog”, który pokazywał dokładnie taką sytuację. Prezydent Stanów Zjednoczonych potrzebował spektakularnych działań, więc wymyślono wojnę w małym kraju w Europie, żeby naród zjednoczył się wokół niej i poparł prezydenta. To jest właśnie taka sytuacja. Problem jest taki, że te działania nie są bezkosztowe. Kiedy teraz widzę, jak następuje spektakularna mobilizacja policji, zebranie, spotkanie z minister Piotrowską i specjalne odprawy, to wiem, co będzie: pójdzie sygnał w dół łańcucha dowodzenia, że priorytetem są teraz dopalacze. I na rzecz tego rozdmuchanego problemu zostanie odstawionych na bok ileś spraw, które są dla obywateli znacznie ważniejsze. Mówiąc trochę demagogicznie, ale bardzo obrazowo: komuś ukradną samochód, bo policja musi się zajmować dopalaczami i jakiś patrol będzie robił nalot na sklep z dopalaczami w czasie, kiedy powinien jeździć po dzielnicy i poszukiwać podejrzanych.

Dwa lata temu stała się głośna sprawa leków na kaszel, które zażyte w dużych ilościach wywołują odurzenie. Dzieci kupowały te środki bez ograniczeń i za kilka złotych miały „odlot”. Ostatnio wprowadzono ograniczenia sprzedaży tych leków, ale przez dwa lata nie działo się nic. Jak jest w takim razie z determinacją władzy jeśli chodzi o walkę z problemem używek wśród młodzieży? Czy to się nie dzieje tylko od akcji do akcji?

Państwo żadnej tego typu sytuacji objąć systemowo. Ta sytuacja pokazuje kilka problemów naraz. Jeden problem to pytanie o to, jaki jest zakres naszej wolności decydowania. Można powiedzieć, ja raczej się do tego zdania przychylam, że opieka nad dzieckiem i dbanie o to, żeby nie wpadło w nałogi to jest kwestia rodziców i szkoły, a nie państwa. Państwo nie może wprowadzać reguł, które będą ograniczać wszystkich obywateli dlatego, że ktoś nie dopilnował swojego dziecka. Innymi słowy, jeśli kaszlę i chcę kupić dwa opakowania takiego leku, to powinienem móc to zrobić, a nie być ograniczonym do jednego opakowania, dlatego że dzieci używały go jako środka odurzającego. Jeśli działania są prowadzone na zasadzie akcyjnej, to istnieje tendencja, żeby w ogóle się takimi względami nie przejmować - zakażemy, nakażemy i uważamy, że sprawa jest rozwiązana. Myśmy zrobili wszystko, co było w naszej mocy i nikt nam nie może nic zarzucić. Drugi skutek takiej akcyjności jest taki, że działania na ogół są nieprzemyślane. W efekcie albo są całkowicie nieskuteczne, albo sprzeczne z prawem. Przykładem jest przepis zakazujący sprzedawania tzw. śmieciowego jedzenia w szkolnych sklepikach. Już widać, że skutki tego przepisu będą dokładnie odwrotne od zamierzonych. Poznikają sklepiki, które już dogadały się ze szkołami na temat tego, jaką żywność mają sprzedawać. A poznikają dlatego, że narzucane centralnie normy są tak wyśrubowane, że po prostu nie pozwolą się tym sklepikom utrzymać. Ale jako że natura nie znosi próżni, to pojawią się w szkołach automaty, albo dzieci będą zaopatrywać się w sklepach obok szkół. Oczywiście nie o to chodziło, ale posłowie mają satysfakcję, bo zlikwidowali żywność śmieciową w szkołach. Kolejne zagrożenie związane z taką akcyjnością to jest to, o czym już mówiłem, czyli czasowe odsunięcie zasobów państwa z miejsc, gdzie one są naprawdę potrzebne. Gdyby sprawę przemyśleć, uregulować systemowo, zrobić solidne konsultacje, to prawdopodobnie udałoby się znaleźć jakieś dobre rozwiązanie tego problemu. Tylko że to by wymagało czasu i wysiłku, a polskie państwo niestety w ten sposób nie działa.

Rozmawiał Jakub Jałowiczor