Parę miesięcy temu pewien poseł (opisuję sytuację sprzed pewnego czasu, gdyż dopiero teraz opisanie jej uniemożliwia identyfikację posła, kraju i źródła informacji) udał się do jednego z państw za wschodnią granicą.

Na miejscu sporo wypił, a potem "poszedł w tango" z niekoniecznie konserwatywnie usposobionymi młodymi paniami. Z potencjalnej opresji wyratował go polski dyplomata, który - co więcej - wykupił nawet zdjęcia, które jedna z pań panu posłowi zrobiła.

A ja kilka tygodni temu z owym dyplomatą siedziałem sobie na kawie i nie mogliśmy zrozumieć, czemu nikt panów posłów nie szkoli kontrwywiadowczo i nie tłumaczy im cóż to takiego jest "kompromat"? Ale żeby było jeszcze zabawniej dowiedziałem się, że naszych dyplomatów jeżdżących na Zachód też nikt nie szkoli. No bo przecież sojusznicy nie werbują.

Nasz dyplomata może więc zupełnie bez obaw przyjaźnić się z władającym świetną angielszczyzną Amerykaninem. I nic to, że to będzie Rosjanin, Białorusin albo Ukrainiec i nie z Teksasu, a z SVR, GRU, KGB albo SBU. Albo Niemiec z BND. No bo czemu w gruncie rzeczy nie?

Z zaprzyjaźnionym dyplomatą ustaliłem, że to, by on pisał o wszystkim ww. do swych przełożonych nadmiernego sensu nie ma. Umówiliśmy się, że ja to opiszę. Może ktoś przeczyta i uzna, że to ważne. Sam w to wątpię, ale co mi szkodzi napisać kilka zdań pro publico bono. Lepsze to niż wyć do księżyca, choć prawdę powiedziawszy to wyć się chce, jak o tym pomyślę.

Witold Jurasz

źródło: facebook