Był późny kwietniowy wieczór 2005 roku, gdy w Centralnym Ośrodku Szkoleniowym ABW w Emowie zadzwonił telefon. Rozmówca przedstawił się oficerowi dyżurnemu i choć powiedział, że dzwoni w ważnej sprawie państwowej, musiał poczekać dobrych kilka minut, zanim oficer znalazł, kogo szukał.

– Tomek, kurwa mać, gdzie ty znikasz? I dlaczego do diabła nie odbierasz komórki? – zapytał podniesionym tonem, gdy usłyszał w słuchawce mój głos – bo tak się złożyło, że szukał właśnie mnie.

Generał Marek Dominiak, komendant Nadbużańskiego Oddziału Straży Granicznej w Chełmie – bo to on dzwonił we własnej osobie – w moich oczach uchodził za uosobienie opanowania i spokoju. Musiało wydarzyć się coś naprawdę niezwykłego, coś, co całkowicie wymykało się standardom, skoro zareagował tak jak zareagował i powiedział to, co powiedział.

– Mów – rzuciłem krótko.

– Dzwonił do mnie kolega, komendant straży na Okęciu. Dzwonił po linii prywatnej, rozumiesz?

– Może masz mnie za skończonego idiotę, ale nie jestem aż takim durniem, żeby…

– Nie przerywaj – uciął jak nożem.

– No więc kolega dał cynk, że na liście pasażerów z Genewy jest Peter Vogel. Kolega pyta, czy ABW chce, żeby go zatrzymać, a jeśli nie, to może chociaż zrobić rewizję i skopiować to, co ma. Pyta, bo ktoś z waszych zrobił zastrzeżenie na granicy. To może być jedyna szansa. W słuchawce zapadła przedłużająca się cisza. Marek, najwyraźniej z siebie zadowolony, czekał na efekt swoich słów. Kto wie, może nawet oczyma wyobraźni widział już czołówki gazet wychwalające czujność polskiej straży granicznej i jego osoby, rzecz jasna? A może liczył na coś innego? Tak czy inaczej milczał, ja tymczasem zająłem się myśleniem. Z prędkością światła analizowałem wagę informacji, którą właśnie usłyszałem, i wszystko to, co wiedziałem o Voglu. Peter Vogel vel Piotr Filipczyński, morderca, znany jako „kasjer lewicy”.

Syn zawodowego dyplomaty i współpracownika Służby Bezpieczeństwa w jednej osobie. Już jako siedemnastoletni chłopak brutalnie zamordował kobietę w celach rabunkowych. Skazano go na 25 lat więzienia. W 1979 roku miał przerwę w odbywaniu kary, ale do więzienia już nie wrócił. Cztery lata później, w niewyjaśnionych okolicznościach, dostał paszport i wyjechał do Szwajcarii. Morderca otrzymał tamtejsze obywatelstwo i zaczął robić karierę bankiera, a z czasem – administratora aktywów w prestiżowym, królewskim, Coutts Banku. Został ułaskawiony przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, a uzasadnienia aktu łaski nie podano nigdy. Natomiast na konto banku, który reprezentował Vogel miało zostać przekazane trzy miliony dolarów dla polityków, którzy „pomagali” w prywatyzacji Polskich Hut Stali. Niezależnie od tego szwajcarscy prokuratorzy potwierdzili istnienie trzydziestu rachunków w Coutts Banku i Banku EFG w Zurychu, przez które miały być transferowane łapówki dla niektórych polityków lewicy, łącznie ponad pięćdziesiąt milionów franków szwajcarskich. Pozycja Vogla była w tym biznesie kluczowa – właśnie niczym „klucznika” dysponującego odpowiednim kluczem do sejfu - a jego nazwisko przewijało się w wielu sprawach. Najciekawsze i zarazem najbardziej mroczne wątki dotyczyły jego związków z fundacją „Pro Civili”, bez dwóch zdań najbardziej niebezpieczną organizacją przestępczą w Polsce, z którą dziwne więzi łączyły ministra obrony narodowej – późniejszego prezydenta Polski – Bronisława Komorowskiego.

Wiedziałem o tym, że fundacja wydrenowała z Polski miliardy złotych via Cypr do Rosji i że ludziom, którzy zbytnio interesowali się jej działalnością, zdarzały się dziwne przypadłości rozwiązujące wszystkie ich problemy – bo nie ma już przecież żadnych problemów ktoś, kto spoczywa półtora metra pod ziemią. Szkopuł w tym, że ludziom związanym z „Pro Civili” przypadłości zdarzały się tak często, że trzeba było nie lada wyobraźni, by wciąż nazywać je wypadkami. Ostatecznie Wiesław Bruździak, ostatni prezes Fundacji zawiesił jej działalność i został szefem ochrony- …w Coutts Banku w Szwajcarii. W całej sprawie nikt nigdy nie odpowiedział za gigantyczne grabieże i zbrodnie, Skarb Państwa nigdy nie odzyskał wyłudzonych miliardów złotych, a prokuratura nigdy nie ustaliła gdzie ostatecznie, z banku na Cyprze, trafiły „uprane” w fundacji „Pro Civili” pieniądze pochodzące z mafijnej działalności. „Kluczem” do wszystkich tych ustaleń, zagadek i pytań bez odpowiedzi, był nie kto inny, tylko właśnie Peter Vogel, wirtuoz szwindlu, który jakiś czas temu zapadł się pod ziemię i teraz właśnie wypłynął na powierzchnię. Najwyraźniej ktoś czegoś nie dopatrzył i stąd zapewne pojawiło się „zastrzeżenie na granicy”, czyli czynność operacyjna w stosunku do osoby znajdującej się w zainteresowaniu danej służby.

To z kolei stanowiło podstawę, by rozpocząć działania. Vogel mógł zostać zatrzymany i wyjaśnić to i owo. Mógł – ale żyłem na tyle długo na tym świecie, by wiedzieć, że do tego nie dojdzie – że wpływowi ludzie nie dopuszczą do żadnego zatrzymania, a tym bardziej do złożenia wyjaśnień, bo obawiają się, że to mogłoby złamać ustaloną zmowę milczenia i spowodować lawinę. Przez długą chwilę milczałem trzymając w ręku telefoniczną słuchawkę, nie wiedząc, co mam zrobić. A nie wiedziałem, bo wiedziałem jedno: że czegokolwiek bym nie zrobił, mam przechlapane. Rozumiałem, że skoro ja wiem tyle o Voglu, to wszystko to – no, może prawie wszystko – co wiedziałem ja, wiedział także i Marek. Nie wierzyłem, że jego telefon wykonany na centralę COS w Emowie to przypadek. Być może dla niepoznaki wykonał też telefon na moją komórkę, tak, by pozostał ślad po próbie łączenia. Z pewnością jednak chciał, byśmy rozmawiali przez telefon, przez który właśnie rozmawialiśmy. Innymi słowy – prowadził swoją grę, ale nie winiłem go za to, bo na jego miejscu zrobiłbym dokładnie to samo. Rozumiałem też, że tak, jak on grał ze mną, tak jego kolega zagrał z nim. Na wypadek, gdyby szukano kozła ofiarnego, który pozwolił na wjazd i wyjazd Vogla z Polski, komendant straży granicznej z Okęcia zadzwonił do swojego kolegi, czyli właśnie Marka, i już był kryty. Chciał mieć „alibi”, bo prawdopodobnie jego też wcześniej „wrobił” ktoś, kto chciał mieć „alibi”. Marek wiedział, że wszystkie rozmowy w COS są rejestrowane i wiedział, że ja też o tym wiem, nie miałem więc wątpliwości, dlaczego tą drogą mówił to, co mówił. Po prostu przekazał zgniłe jabłko mnie i tyle. Miałem więc problem jak cholera. A wiedziałem, że go mam, bo przecież nie wyklułem się wczoraj z jajka, rozumiałem więc dobrze, że skoro ja wiem, to co wiem, to wiedzą to tak- że moi przełożeni, którzy z kolei mają swoich przełożonych – ci zaś mają swój deal z Peterem Voglem.

Jak zatem mogą zareagować szefowie, gdy zapytam ich o decyzję? Liczba potencjalnych wariantów osiągała rozmiary astronomiczne, ale wszystkie sprowadzały się do jednego – do sprowadzenia mnie na granice przepaści. Nie miałem żadnych szans. Nie mówiąc nic mogłem zakładać z przekonaniem graniczącym z pewnością, że na wypadek przecieku o przyjeździe i wyjeździe Vogla z Polski to ja zostanę rzucony na pożarcie. Gdybym jednak poszedł z tym „do góry”, będzie jeszcze gorzej. Zostałbym ukamieniowany tym bardziej, bo moi szefowie, którzy – jak zakładałem – z pewnością nie ruszą palcem, by Vogla zatrzymać, od tego momentu będą już wiedzieli, że ja wiem. I nie ma na świecie takiej siły, która mogłaby mnie ocalić przed ich strachem, a w konsekwencji zniszczeniem. Przedłużająca się w słuchawce cisza trwała dobrą minutę. Zrozumiałem, że znalazłem się w sytuacji bez wyjścia, i nagle, miast poddać się rozpaczy, poczułem szalony gniew.

Zupełnie tak, jakby cały nagromadzony żal, wzbierająca przez lata gorycz, wszystkie rozczarowania i cały ból eksplodowały w jednej chwili. Nagle zrobiło mi się strasznie żal samego siebie, ale jednocześnie, pod wpływem impulsu, podjąłem decyzję i – przestałem się bać. W jednej chwili przestałem troszczyć się o całą tę wspinaczkę po szczeblach zawodowego awansu, o swoją karierę – śmieszne słowo – i o to, co będę robił za rok i jakie będę miał życie. Wszystko to stało mi się nagle obce, nieważne i całkowicie obojętne, zupełnie tak, jakby dotyczyło kogoś innego, kogoś dalekiego. Wiedziałem już co mam robić i jak mam to zrobić. I poczułem coś, czego nie czułem już od bardzo dawna, w zasadzie od tak dawna, że już prawie zapomniałem, że coś takiego w ogóle istnieje – uczucie spokoju. Są takie sytuacje, w których po prostu trzeba zrobić to, co jest do zrobienia. To była jedna z takich sytuacji.

– Tomek, jesteś tam jeszcze.

Ostry jak żyletka głos Marka wyrwał mnie z zamyślenia. Wciąż wyczuwałem podenerwowanie w jego bezosobowym głosie.

– Jestem. Zapytam kogo trzeba i zaraz do ciebie oddzwonię, ok?

– Ok. Rozłączyliśmy się, a ja z pytaniem o dalszy tryb postępowania udałem się do pułkownika Jacka Mąki, zastępcy Andrzeja Barcikowskiego, który także przebywał w Emowie. Gdy powiedziałem, o co chodzi, momentalnie twarz mu tężała i wyczułem ogromne zakłopotanie – tak już nazwisko Vogla działało na ludzi, przynajmniej na tych, którzy wiedzieli, kto zacz. Mąka postanowił grać na zwłokę i przerzucić gorący kartofel na szefa ABW, Andrzeja Barcikowskiego, którego nie było jeszcze na sali. Po chwili oczekiwania Barcikowski wszedł do budynku i Mąka, w mojej obecności, zreferował mu sprawę.

– Słucham? – powiedział szef, po czym teraz on z kolei zamilkł na dobre pół minuty. Po chwili jednak najwyraźniej wrócił do świata żywych i z całych sił starał się zachować zimną krew.

– A więc Peter Vogel jest w Polsce, czy tak?

– Tak jest – potwierdziłem.

– Pan dostał taką informację i jest pewien jej wiarygodności?

– Jestem – odparłem krótko.

– Poczekajcie chwilkę – powiedział i oddalił się o krok, po czym odwrócił się do nas plecami, z poły marynarki wyjął telefon i wybrał numer. Wiedziałem, z kim rozmawia, a wiedziałem, bo usłyszałem głos człowieka, który odezwał się z drugiej strony łączy. Znałem ten charakterystyczny głos – należał do Marka Ungiera. Były szef gabinetu prezydenta RP, Aleksandra Kwaśniewskiego, najwyraźniej wciąż pozostawał w łaskach. Andrzej Barcikowski krótko zreferował sprawę. W odpowiedzi dosłyszałem słowo nienadające się do druku i jeszcze kilka innych, ale już niewyraźnie. Głos z drugiej strony nabierał coraz wyższych tonów, a szef ABW w zasadzie tylko słuchał. Na koniec powiedział jedno tylko słowo.

– Rozumiem – rzucił krótko – i zakończył rozmowę, po czym odwrócił się w naszą stronę.

– Co pan powiedział przed chwilą? – patrzył na mnie, więc najwyraźniej pytanie było skierowane do mnie. Skonstatowałem, że nie było to spojrzenie wyrażające sympatię.

– Że Peter Vogel może zostać zatrzymany na Okęciu – odparłem.

– Potrzebna jest tylko pańska zgoda.

– Proszę zatem dobrze posłuchać i wbić to sobie do głowy: nie ma zgody ani na zatrzymanie Petra Vogla, ani na rewizję osobistą, ani na kopiowanie jego dokumentacji. I najlepiej, jakby pan przyjął, że w ogóle nie było tej rozmowy. Czy to jasne?

– Ale panie…

– Czy to jasne? – powtórzył pytanie z naciskiem.

– Jasne – odparłem, bo co innego mi pozostało.

– Do widzenia. Powiedział „do widzenia”, choć przecież dopiero przyszedł, a i wieczór był jeszcze młody. Ponieważ jednak tak powiedział, więc i ja odpowiedziałem: – Do widzenia.

Rozmowa była skończona. Rozumiałem, że moja kariera w ABW również…

Wojciech Sumliński

(Fragment książki pt. OFICER)