Zamordowanie księdza Jerzego Popiełuszki było operacją zaplanowana na najwyższych szczytach władzy, zainspirowaną w Moskwie przy udziale polskich i radzieckich wojskowych służb tajnych, WSW i GRU.

Panowie Witkowski i Sumliński? – Sekretarz księdza prymasa nie wydawał się zaskoczony naszym widokiem. Otworzył drzwi do gabinetu i wskazał na foteliki pod ścianą. 
– Jego Ekscelencja zaraz panów przyjmie.
Po kilku minutach drzwi do bocznego pokoju otworzyły się i stanęło w nich dwóch kościelnych hierarchów, prymas Józef Glemp i biskup siedlecki Zbigniew Kiernikowski. 
Jestem rad z wizyty panów – powiedział z uśmiechem ksiądz prymas, jakby zawczasu starając się rozładować atmosferę. – Naprawdę, bardzo się cieszę. –
Wyciągnął do nas rękę na powitanie. Po nim to samo uczynił ksiądz biskup.
– Mam nadzieję, że podróż panów z Lublina minęła dobrze . – Prymas kontynuował wymianę grzeczności.
Zajęliśmy miejsca przy niewielkim mahoniowym stoliku. 

Tak 7 października 2005 roku, późnym popołudniem, rozpoczynała się rozmowa, która miała dotyczyć opatrzonych klauzulą tajemnicy okoliczności śmierci księdza Jerzego Popiełuszki. 

Tak naprawdę jednak przyjechaliśmy z prokuratorem do Pałacu Prymasowskiego, by uzyskać zapewnienie, że prymas nie będzie przeciwdziałał naszym staraniom o wyjaśnienie wszystkich okoliczności tej zbrodni. 
Po tym, jak niemal dokładnie rok wcześniej, w październiku 2004 roku, prokuratorowi Andrzejowi Witkowskiemu odebrano to śledztwo, sprawa stanęła w miejscu. Dokumenty zostały wysłane z Instytutu Pamięci Narodowej w Warszawie do delegatury w Katowicach, skąd przesłano je do Torunia, a stąd ponownie trafiły do IPN w Warszawie. Ten rok dla śledztwa dotyczącego najgłośniejszej i zarazem najbardziej tajemniczej zbrodni PRL, to był zmarnowany czas. 
Wszystko wskazywało na to, że powtarza się sytuacja z 1991 roku, gdy Witkowskiemu po raz pierwszy odebrano śledztwo w tej sprawie i gdy skutecznie zastopowano je na dziesięć lat. Tym jednak razem ani prokurator, ani także ja sam, nie zamierzaliśmy się poddać. Przegrana została potyczka, ale gra wciąż trwała. 

Mieliśmy świadomość, że aby zachować szansę na wygranie całej batalii, nie możemy dopuścić, by prymas, w sposób jawny, wystąpił przeciwko nam. Gdyby do tego doszło i do głosów agentury służb specjalnych ulokowanej w kręgach Kościoła i Solidarności – vide ataki brylującego w mediach księdza Michała Czajkowskiego pseudonim „Jankowski”, czy dyrektora Muzeum Archidiecezji Warszawskiej, księdza Andrzeja Przekazińskiego pseudonim „Kustosz” – dołączył krytyczny głos prymasa, „byłoby pozamiatane”. Po takim ciosie dalsza walka o prawdę w tej sprawie byłaby z góry skazana na porażkę. Czy było możliwe, by ksiądz prymas Józef Glemp zanegował sens prowadzenia śledztwa w sprawie wyjaśnienia okoliczności śmierci księdza Jerzego? 

By odpowiedzieć na to pytanie, trzeba wrócić do wydarzeń poprzedzających zamordowanie kapelana Solidarności. 
Jesienią 1984 roku wokół kapelana Solidarności zaciskała się niewidzialna pętla, zbliżał się czas definitywnego „rozwiązania problemu Popiełuszki”. W zamyśle reżimowych władz ksiądz Popiełuszko osamotniony i zmarginalizowany przez własne środowisko, miał być łatwiejszym celem niż Popiełuszko wspierany przez kościelnych hierarchów. Żeby osiągnąć zakładany cel, Służba Bezpieczeństwa posłużyła się metodami szantażu i manipulacji. Prowadziły one do przedstawienia prymasowi księdza Jerzego przez osoby szantażowane przez SB lub stanowiące jej agenturę, w fałszywym świetle. Kilkanaście takich osób ze środowisk kościelnych i opozycyjnych, którym prymas Józef Glemp nie miał powodu nie ufać, realizowało wyznaczone im przez SB zadania i przedstawiało kapelana Solidarności w sposób jednoznaczny i spójny: Popiełuszko, to karierowicz, któremu chodzi wyłącznie o rozgłos i karierę, nie o dobro osób, którym rzekomo pomaga. 

Prymas, który stał na stanowisku, że najlepszym rozwiązaniem w relacjach z władzami PRL jest unikanie napięć, a zatem siłą rzeczy był zwolennikiem prowadzenia polityki kompromisu w kontaktach z władzami, uwierzył w tę retorykę i w ten spreparowany przez SB, wizerunek. W efekcie traktował księdza Jerzego w sposób oschły i surowy. 
Barbara i Wiesław Janiszewscy, mieszkający na warszawskim Żoliborzu przy ulicy generała Józefa Zajączka, przyjaciele księdza Jerzego, zapamiętali, że prymasowi udało się to, czego nie był w stanie dokonać generał Czesław Kiszczak – doprowadzić bohaterskiego księdza do rozpaczy. 

„Ksiądz Popiełuszko był leczony w Szpitalu Kolejowym na Brzeskiej w Warszawie. Jego organizm nie przyswajał witaminy B12. Dostał specjalne zastrzyki z tą witaminą, z zagranicy, można mu ją było podawać tylko przez iniekcję. Zastrzyki robiła moja żona. Chciał ich unikać, ale moja żona była w dbałości o jego zdrowie nieustępliwa. Znała księdza Popiełuszkę od początku jego działalności w Warszawie, była zawsze bardzo blisko niego. Nawet ubecy nazywając księdza Jerzego >szefem< moją żonę określali, jako >szefową<” – zeznał przed prokuratorami Wiesław Janiszewski. Kapelan Solidarności znalazł w Janiszewskich oddanych przyjaciół, zaś w ich mieszkaniu – azyl przed SB. Często przychodził tu dla odprężenia, odpoczywał, przygotowywał kazania, jadał, czasami się zwierzał. Martwił się, że nie znajduje zrozumienia w Kurii, opowiadał, że wspierają go tylko biskup Kraszewski i proboszcz Teofil Bogucki, ale Kuria zamknęła przed nim nie tylko drzwi, ale także drogę do papieża. Opowiadał, że miał być w asyście papieża podczas jego wizyty na Jasnej Górze w 1983 roku, ale w ostatniej chwili został z tej asysty przez kogoś skreślony. Nie rozumiał zachowawczości Kurii i bardzo z tego powodu cierpiał. 

Jak wspominali Janiszewscy, kilkakrotnie po powrocie ze spotkań z prymasem, ksiądz Jerzy siadał w ich domu przy stole i pytał: czemu mój ojciec mi to robi? 

A gdy to mówił, z jego oczu na podłogę płynęły łzy... 

Co takiego robił i mówił prymas, że aż doprowadzał księdza Popiełuszkę do takiej rozpaczy i skrajnego załamania? 
Sadząc, że ten ostatni jest karierowiczem, prymas nie szczędził mu reprymendy i przykrych słów, począwszy od systematycznej krytyki homilii księdza, po groźby, że wyśle go na wieś bez prawa głoszenia kazań. 
To nie kto inny, jak właśnie prymas zadbał o to, by ksiądz Jerzy nie spotkał się z Janem Pawłem II podczas jego wizyty w Polsce w 1983 roku, na czym zależało i księdzu Jerzemu i Ojcu Świętemu. To nie kto inny, jak prymas, wydał zakaz siostrom Loretankom z warszawskiego Rembertowa nie tylko uczestnictwa we Mszach Świętych za Ojczyznę odprawianych przez księdza Jerzego, ale także goszczenia u siebie kapelana Solidarności (obydwa te zakazy siostry Loretanki ostentacyjnie łamały). To nie kto inny, jak tylko prymas odebrał księdzu Jerzemu duszpasterstwo środowisk lekarskich 18 października 1984 roku, zaledwie na dzień przed uprowadzeniem, co ksiądz Jerzy przeżył bardzo boleśnie. A to tylko przykłady, bo podobnie przykre sytuacje ze strony prymasa w odniesieniu do księdza Jerzego w tamtym czasie powtarzały się systematycznie i stanowiły jednolity ciąg zachowań.

Reżimowe władze nie ograniczyły się tylko do deprecjonowania osoby księdza Jerzego w oczach prymasa, ale równocześnie przedstawiły sposób rozwiązania „problemu Popiełuszki” – sprawę miało załatwić wysłanie księdza do Rzymu. 

Z dokumentów śledztwa S 70/01/Zk wynika, że takie rozwiązanie zaproponował arcybiskupowi Bronisławowi Dąbrowskiemu osobiście generał Czesław Kiszczak. Arcybiskup tak zapalił się do pomysłu, że przedłożył go prymasowi Józefowi Glempowi. Co ciekawe, pomysł ten przedstawił nie jako inicjatywę Kiszczaka, lecz jako własną koncepcję. Nie jest jasne, dlaczego arcybiskup Dąbrowski zgodził się zostać „pasem transmisyjnym” pomiędzy generałem Kiszczakiem a prymasem Glempem. Nie ma jednoznacznych dowodów, które wskazywałyby na drugie dno takiej gorliwości. Teczka operacyjna księdza Bronisława Dąbrowskiego podzieliła los tysięcy innych teczek i została przez SB zniszczona. 

Prymas zaakceptował pomysł generała Kiszczaka przedstawiony przez arcybiskupa Dąbrowskiego. I choć nie zgadzał się z arcybiskupem, że trzeba wydać księdzu Jerzemu polecenia w zakresie wyjazdu (bo jak tłumaczył „co by ludzie powiedzieli ?”), to jednak mocno naciskał na kapłana, by ten „dobrowolnie” zdecydował się na wyjazd do Włoch. 
Rozwiązanie „problemu Popiełuszki” miało zatem nastąpić poprzez wysłanie księdza do Rzymu – po uprzednim zwerbowaniu – bądź poprzez stopniowe osaczanie i izolowanie kapłana – co miałoby poprzedzić „ostateczne rozwiązanie”. 

Kluczowa – acz jak wiele na to wskazuje, zapewne nie uświadomiona – rola w realizacji tego zadania, przypadła prymasowi Józefowi Glempowi. 

Mogło się wydawać, że było czymś niepojętym, iż w kontekście takiej wiedzy o wszystkich tych wydarzeniach dążyliśmy wraz z prokuratorem Andrzejem Witkowskim do spotkania z księdzem prymasem. 

Czemu mogło służyć takie spotkanie i czy w ogóle miało jakiś sens? 

A jednak za jego zorganizowaniem paradoksalnie przemawiały logiczne przesłanki. 

Latem 2000 roku podczas Mszy Świętej odprawianej przy Grobie Nieznanego Żołnierza prymas prosił Boga o miłosierdzie za to, że nie udało mu się uratować życia księdza Jerzego. Ten publiczny akt skruchy nie zawierał prawdy o relacjach Przewodniczącego Konferencji Episkopatu z księdzem Jerzym, nie był niczym, co można by nazwać szczerym uderzeniem się w piersi czy wyznaniem winy. A jednak był to sygnał, że wydarzenia z przeszłości są dla hierarchy skrywanym wyrzutem sumienia. To z kolei dawało nadzieję, że prymas uprzedzony o intencji publikacji – w których miałem zaprezentować dowody wskazujące, że to, co publicznie mówiono o okolicznościach śmierci księdza Jerzego, poza miejscem i czasem jego uprowadzenia, jest kłamstwem – nie potraktuje artykułów, reportaży telewizyjnych i książki, jak ataku na siebie. Wystarczyłoby przecież, by prymas ogłosił, iż takie publikacje są inspirowane przez wrogów Kościoła i uderzają w proces beatyfikacyjny księdza Jerzego, by prawda o tej zbrodni została zamordowana raz na zawsze. 

Publiczne przeprosiny przewodniczącego Episkopatu, nawet zawoalowane, dawały nadzieję, że nie musi do tego dojść, by jednak do takiego scenariusza nie dopuścić, potrzebne było spotkanie z prymasem i szczera rozmowa. 
Naturalnym „kandydatem” na organizatora spotkania wydawał się ksiądz biskup Zbigniew Kiernikowski. Nie tylko dlatego, że kierował diecezją siedlecką, w której mieszkam, ale przede wszystkim z tego względu, iż przybył do Siedlec po kilkuletnim pobycie w Rzymie, gdzie był postulatorem procesu beatyfikacyjnego księdza Jerzego Popiełuszki. Rozmowy z siedleckim hierarchą przygotowujące grunt pod spotkanie z prymasem trwały kilka miesięcy i zostały spointowane podczas wypoczynku biskupa Kiernikowskiego w Kołobrzegu, gdzie ustaliliśmy termin, zakres i czas trwania spotkania. 

I właśnie teraz, 7 października 2005 roku, nieomal dokładnie rok po odebraniu śledztwa prokuratorowi Witkowskiemu w sprawie najgłośniejszego zabójstwa w PRL, a zarazem na kilka dni przed publikacją mojej książki o tej zbrodni, przyjechaliśmy z prokuratorem do prymasa, by przekonać go, że chodzi nam tylko o prawdę. 

Mieliśmy na to 30 minut, bo tyle czasu znalazł dla nas Prymas Polski... 
– Tak więc, jak już powiedziałem, jestem szczerze zainteresowany wizytą panów – prymas ledwo dostrzegalnie uśmiechnął się, ale momentalnie spoważniał.
– Czy rzeczywiście, jak mówił ksiądz biskup, mają panowie dowody, że ksiądz Jerzy zginął w innych okolicznościach, niż się to przyjmuje?
– Obawiam się, że tak – odpowiedziałem. Otworzyłem teczkę i wyjąłem z niej kartonowe okładki przewiązane tasiemką.
– To, co Ekscelencja trzyma w rękach, to clou mojego śledztwa dziennikarskiego, z efektami którego zaznajomiłem siedzącego tutaj prokuratora. Sądzę, że to wystarczy, by Ekscelencja wyrobił sobie właściwe zdanie i wyciągnął odpowiednie wnioski. Proszę zrozumieć Ekscelencjo, że nie możemy przedstawić wszystkich dowodów, gdyż opatrzone są klauzulą ściśle tajne, siedzącego zaś obok prokuratora Witkowskiego obowiązuje tajemnica służbowa i państwowa...
– Tak naprawdę przyszedłem tutaj, by potwierdzić, że to, co ma do powiedzenia Ekscelencji pan Wojciech Sumliński, jest prawdą. Materiały śledztwa zawierają dowody, które całkowicie zmieniają wiedzę o okolicznościach tej zbrodni, ale Ekscelencja z pewnością zrozumie powody, dla których nie mogę ich tutaj przedstawić – przerwał mi prokurator, ale szybko zamilkł, gdyż spostrzegł, że prymas nie zwlekając przystąpił już do kartkowania otrzymanych materiałów. 
Długa to była lektura i przez dobry kwadrans prymas nie oderwał się od niej nawet na moment. Gdyby nie szelest przesuwanych kartek, w salonie można by usłyszeć przelatującą muchę. Kiedy skończył, przetarł oczy i oburącz przesunął po pomarszczonym czole, i szpakowatych włosach. 
– Niesamowite – mruknął. – Nasłuchałem się w tym saloniku różnych niezwykłych historii, ale to...
Urwał w pół zdania, wstał i podszedł do okna. Z rękami założonymi do tyłu spoglądał na ulicę. Wreszcie westchnął, zaciągnął zasłony, wrócił do stolika i splótł dłonie na blacie. 
– A więc to wszystko prawda – powiedział bez wstępów. 
– Tak, to prawda – odparłem.
– Czy panowie mają czas? Chciałbym zaprosić panów na obiad. 
– Mamy czas. 
Prymas wstał, podszedł do drzwi i poprosił sekretarza. 
– Proszę odwołać wszystkie moje spotkania zaplanowane na dzisiaj.
– Ależ Ekscelencjo, o 16 ma przyjść...
– Wiem, kto ma przyjść o 16. Proszę w moim imieniu przeprosić i wytłumaczyć, że zaszły nieoczekiwane okoliczności. Aha. I proszę przygotować obiad na cztery osoby...
W trakcie obiadu rozmawialiśmy niewiele. Raz czy drugi prymas zagadnął prokuratora o jego ogólną ocenę sytuacji w Polsce, ale rozmowa nie kleiła się. 

Biskup i ja milczeliśmy w zasadzie, przy czym ten pierwszy z drobiazgową skrupulatnością lustrował sufit, jak gdyby spodziewał się, że w każdej chwili może zlecieć nam na głowę. 

Gdy skończyliśmy, prymas poprosił nas do innego gabinetu, niż ten w którym byliśmy wcześniej. Wskazał mnie i prokuratorowi miejsce na kanapie pod ścianą. Sam usiadł w fotelu naprzeciwko. Biskup zajął miejsce na drugiej kanapie. 

– A teraz proszę opowiedzieć mi o tej sprawie wszystko, co panowie możecie – poprosił prymas.
Przez ponad trzy godziny słuchał uważnie, tego, co miałem do powiedzenia. Chciałem opowiedzieć o wielu drobiazgach, tak jak je zapamiętałem, przeżyłem osobiście, począwszy od relacji świadków, którzy widzieli księdza Jerzego żywego po 19 października 1984 roku, a którzy nawet po dwudziestu latach od tej zbrodni ściszali głos do szeptu i z przestrachem oglądali się za siebie w obawie, czy nikt nie podsłuchuje. Aż po opis zawartości dokumentów, które nie pozostawiały najmniejszej wątpliwości, że sposób, w jaki opinii publicznej w Polsce przedstawiono okoliczności śmierci księdza Jerzego, był wielką mistyfikacją. W rzeczywistości jego cierpienie było wielokroć większe, niż to „ustalono” w Procesie Toruńskim. Zaczęło się od osaczenia i osamotnienia, na długo przed zbrodnią i skończyło męczeńską śmiercią, która najprawdopodobniej nastąpiła dopiero kilka dni po 19 października...

Opowiadanie szło jeszcze dobrze, gdy mówiłem o rzeczach opartych o szereg dowodów, jak materiały dotyczące kierowcy księdza Jerzego, Waldemara Chrostowskiego, którego prokurator Andrzej Paulina Witkowski chciał mieć w tej sprawie na ławie oskarżonych w roli współuczestnika uprowadzenia księdza Jerzego, jak ekspertyzy biegłych wykluczających ponad wszelką wątpliwość, by uprowadzenie przebiegało tak, jak przedstawiał to Chrostowski, jak dokumenty MSW, których autentyczność nie podlegała dyskusji, a które potwierdzały, że zamordowanie księdza Jerzego było operacją zaplanowana na najwyższych szczytach władzy, zainspirowaną w Moskwie przy udziale polskich i radzieckich wojskowych służb tajnych, WSW i GRU, czy wreszcie jak stenogramy nagrań i same podsłuchy rodzin oprawców księdza Jerzego, które jednoznacznie potwierdzały, jak wielki teatr obłudy i fałszu roztoczono nad tą zbrodnią – także w III RP. 

Lecz gdy skończyłem mówić o łatwych do sprawdzenia faktach, a zacząłem opowiadać historie trudne do potwierdzenia czułem, że słuchacze zaczynają wątpić. Starałem się mówić spokojnie, nie gorączkując się. Opowiedziałem o spotkaniach z osobami, które przez kilkanaście lat z nikim – poza najbliższymi – nie dzieliły się swoimi informacjami, o tym co widziały i co przeżyły w tej sprawie osobiście. Mówiłem o szantażowaniu i niszczeniu innych osób, które miały w tej sprawie wiedzę i zapłaciły za nią wysoką cenę, niekiedy najwyższą z możliwych, opowiedziałem o ludzkich łzach i ludzkim cierpieniu. 

Na sekundę głos mi się załamał, gdy opowiadałem o lekarce, której pacjent w godzinę śmierci przysięgał, że widział księdza Jerzego żywego – skatowanego, ale wciąż żywego – 21 października 1984 roku, a więc dwa dni po oficjalnej dacie śmierci, i który zaklinał powierniczkę swojej tajemnicy, by nie pozwoliła jej umrzeć wraz z nim. O policjancie, twardym glinie, który płakał jak dziecko, gdy tłumaczył, dlaczego nigdy, przenigdy nie powie publicznie tego, co wie o tej zbrodni, bo zagrożono śmiercią jego najbliższym, a ma pewność i absolutne przekonanie, że autorzy gróźb nie blefowali...

Gdy kończyłem swoją opowieść, poczułem zmęczenie, straszliwe zmęczenie. Mój mózg pracował ociężale, jak we mgle, odtwarzając obrazy i wspomnienia. Umilkłem. Zaległa cisza. Dopiero po dłuższej chwili, jak z oddali doleciały do mnie słowa księdza prymasa. 

– Żadne podziękowania, żadne słowa nie wynagrodzą panom tego, co zrobiliście.
Ze zdumieniem spostrzegłem, że w jego oczach lśnią łzy. Prymas wstał, przeprosił nas i odszedł od stolika. Po chwili powrócił. W sposób widoczny dla wszystkich starał się nad sobą zapanować, ale w jego oczach wciąż widać było ślady łez, a tembr głosu zdradzał wyraźne wzruszenie. 

– Widzę, że jeśli chodzi o tę sprawę, to dotąd poruszałem się całkowicie po omacku. Dopiero teraz mam blade pojęcie o tym, ile naprawdę ksiądz Jerzy wycierpiał, nie tylko zresztą fizycznie. Dopiero teraz wiem, przez co przeszedł – zagadnął prymas, gdy po chwili doszedł do siebie. 
– Oczywiście mam do panów tysiąc pytań, a i panowie pewnie chcielibyście mnie spytać o kilka drobiazgów z przeszłości, ale to może poczekać. Chciałbym bardzo, byśmy mogli jeszcze spotkać się i dokończyć tę rozmowę. 
Prymas wstał i wyszedł zza stołu. Spotkanie zaplanowane na 30 minut, w rzeczywistości trwające 6 godzin, dobiegło końca. 
– Jestem panom naprawdę wdzięczny – oświadczył prymas na koniec, a w jego oczach ponownie pojawiły się łzy. 
Może było to z mojej strony nieeleganckie, ale w tym momencie postanowiłem wykorzystać dla naszej sprawy tę podniosłą atmosferę, która w sposób dostrzegalny dla wszystkich zawisła w powietrzu i zapytałem: – Księże Prymasie, czy mogę – czy możemy – liczyć na to, że ksiądz wesprze naszą sprawę? Za kilka dni na rynku wydawniczym ukaże się moja książka o tajemnicy śmierci księdza Jerzego, a w ślad za nią pojawią się publikacje prasowe i reportaże telewizyjne. Czy jest szansa, by Ekscelencja formalnie poparł naszą walkę o prawdę? 
Ksiądz prymas zawahał się na moment, a może tylko tak mi się wydawało, bo zaraz odpowiedział. – Jest oczywiste, że was poprę. Trzeba popierać prawdę, a ja dziś, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, jestem zdeterminowany, by dążyć do wyjaśnienia wszystkich okoliczności tej sprawy, do samego końca. – Zatrzymał się na moment, jakby próbując zebrać myśli. – Chciałbym też, byście panowie wiedzieli, że to, co zrobiono z tą sprawą i w ogóle to wszystko, wcale mi się nie podoba. 

Szybko wymienił z nami uścisk rąk. Gdy biskup Kiernikowski odprowadzał nad do wyjścia z gabinetu, obejrzałem się. Prymas, już opanowany, przeszedł na drugą stronę stołu i usiadł w fotelu. 

Gdy cicho zamykałem drzwi, odwrócił się w kierunku okna i spoglądał na zamazane światła, odbijające się od mokrej ulicy. 

***

Niespełna dwa tygodnie później, 19 października 2005 roku, przyszedłem na uroczystą, rocznicową Mszę Świętą do kościoła Świętego Stanisława Kostki, celebrowaną przez księdza prymasa Józefa Glempa, transmitowaną na żywo przez większość rozgłośni katolickich w Polsce, w tym Radio Maryja i Telewizję Trwam. Przyszedłem, bo od kilkudziesięciu lat zawsze tego dnia starałem się być w „mojej” żoliborskiej świątyni, przyszedłem, bo kilka dni wcześniej odzyskałem nadzieję, że coś w tej sprawie drgnie, przyszedłem, bo na własne uszy chciałem usłyszeć, jak ksiądz prymas popiera sprawę walki o prawdę.

I wreszcie nadszedł ten moment. Prymas przypomniał zebranym postać księdza Jerzego, jego bohaterską postawę i motto: „zło dobrem zwyciężaj”. Następnie opowiedział o tym, jak ważna jest pamięć o nim, po czym płynnie nawiązał do czasów współczesnych. 

„Trzeba szanować wysiłek tych, którzy poszukują prawdy w sprawie śmierci księdza Jerzego Popiełuszki, bo w wielu przypadkach kierują nimi szlachetne pobudki. A jednak powinni oni zrozumieć, że wszystko w tej sprawie zostało już wyjaśnione i dalsze ich starania są bezcelowe, a nawet bezsensowne.” 

Dalej już nic nie słyszałem. Poddałem się. W jednej chwili poczułem, że jestem zmęczony, ledwie żywy ze zmęczenia i nie potrafiłem zebrać myśli. Gdybym miał spokojną głowę, być może znalazłbym jakieś wytłumaczenie, dlaczego prymas powiedział to, co powiedział. Miałem ochotę położyć się na ziemi, jak hazardzista kładzie na stół ostatnią przegraną kartę, jak Mel Gibson w filmie „Waleczne Serce”, gdy zobaczył przyjaciela w szeregach wroga i w jednej chwili utracił wszelką nadzieję. Słyszałem łomotanie serca, które waliło mi, niczym kafar. Zapisałem sobie w pamięci, że wszelkie brednie o tym, jakoby tlen był niezbędny do życia, należy między bajki włożyć. Ja w ogóle przestałem oddychać, bo zwyczajnie – zatkało mnie. Minęły całe wieki, nim jako tako doszedłem do siebie. Czułem się jak Dawid, który spotkawszy Goliata stwierdza, że zapomniał zabrać procy. Deszcz padał coraz większy, lecz ja nie czułem ani kropel spływających po mojej twarzy, ani wzbierającego zimna. 

Myślałem o księdzu prymasie. Myślałem o tym, ile bym dał za to, by móc jeszcze kiedyś spojrzeć mu głęboko w oczy i zapytać, dlaczego zrobił to, co zrobił. 

Nie zamierzam udawać, że wiem, co spowodowało, że prymas zaprzeczył wszystkiemu, co nam obiecał. 
Darowałem sobie też pytanie o to, kto zadziałał – bo sam fakt, że ktoś zadziałał, był dla mnie oczywisty. Być może ktoś, komu prymas ufał, a kto był „na pasku” kogoś innego, uraczył prymasa bajeczką o szalonym Witkowskim i oszołomie Sumlińskim? A być może wydarzyło się jeszcze coś innego. Możliwości było tak wiele, że szkoda było zawracać sobie nimi głowę. Ten, kto pilnował tej sprawy, nie popełniał błędów zaniechania. Nie ci ludzie, nie ONI. 
CDN

Wojciech Sumliński