Maszerowali grupkami i pojedynczo, nierównym powolnym krokiem, niektórzy jechali na inwalidzkich wózkach. Na honorowym miejscu, na czele konduktu pogrzebowego generała Wojciecha Jaruzelskiego, obok członków rodziny przemieszczali się jego najbliżsi współpracownicy, Jerzy Urban, Czesław Kiszczak i inni. Ostatnia droga twórcy stanu wojennego odbywała się z honorami, w asyście kompanii reprezentacyjnej Wojska Polskiego, a kilka godzin wcześniej, podczas Mszy Świętej w Katedrze zebrani mogli usłyszeć z ust najwyższych dostojników państwowych, że zmarły był patriotą, który kochał Polskę. Obrał po prostu inną drogę, niż oponenci, ale przecież nie kochał przez to Ojczyzny mniej, niż oni. 
Innymi słowy generał Wojciech Jaruzelski był patriotą, podobnie jak generał Czesław Kiszczak, Jerzy Urban, czy wielu innych decydentów PRL - to „wiedza” dziś już nam wdrukowana, podobnie jak „wiedza” o tym, że byli „ludźmi honoru”. Przewiduję, że w rzeczywistości jutra ci sami „ludzie honoru” zostaną ogłoszeni świeckimi, narodowymi świętymi, obok prawdziwie Świętego Księdza Jerzego Popiełuszki. By wyjaśnić, że ta pozornie karkołomna teza nie zahacza o fantastykę, począwszy od dziś przez cały październik w poniedziałki i piątki będę prezentował fragmenty mojej najnowszej książki „Lobotomia 3.0 - trzydzieści lat holocaustu prawdy o Jego śmierci”, której premiera odbędzie się dziś (29 września) o godzinie 18 45 w Domu Pielgrzyma „Amicus” obok Kościoła Świętego Stanisława Kostki w Warszawie. (Jednym z gości spotkania będzie przyjaciel Błogosławionego Księdza Jerzego Popiełuszki, ksiądz Stanisław Małkowski, z którym przed kilku dniami byłem na przedpremierowych spotkaniach autorskich w Kanadzie. Poniżej zamieszczam link do impresji na temat pobytu księdza Małkowskiego w Kanadzie, przygotowanej przez Violettę Kardynał, wspaniałą polską dziennikarkę z Toronto). 

Sprawa zabójstwa księdza Jerzego, nazywana słusznie zbrodnią założycielską III RP, była dla mnie zawsze czymś więcej, niż tylko dziennikarską sprawą. Jako młody chłopak, mieszkałem opodal kościoła Św. Stanisława Kostki w Warszawie i byłem stałym uczestnikiem Mszy Świętych, w których homilie wygłaszał ksiądz Jerzy. Cała moja rodzina, nieżyjąca matka, jej nieżyjące już siostry i rodzice – moje ciotki i dziadkowie - wszyscy mieszkali w promieniu kilkuset metrów od tej żoliborskiej świątyni. Siłą rzeczy spotykaliśmy się tu na coniedzielnych Mszach Świętych, ale także na comiesięcznych Mszach za Ojczyznę. Stąd szliśmy na coniedzielne spacery, na zielone tereny Żoliborza, najczęściej w okolice nadwiślańskiego parku opodal Cytadeli warszawskiej bądź na przepięknie położoną Kępę Potocką, gdzie onegdaj odbywały się festyny, gry i zabawy dla dzieci, gdzie można było wypożyczyć kajak i zjeść doskonale przyprawioną smażoną kiełbasę. Jej smak pamiętam po dziś dzień, tak, jak pamięta się smak dzieciństwa... 

Żoliborska Świątynia pod wezwaniem Świętego Stanisława Kostki z jej charyzmatycznym kapłanem, księdzem Jerzym Popiełuszką, była nieodłącznym elementem tych coniedzielnych wypraw. To był „mój” kościół lat dziecinnych i okresu wczesnej młodości, to był „mój” ksiądz, na homiliach którego się wychowywałem i którego śmierć wraz z całą rodziną głęboko przeżyłem. Miałem wówczas 15 lat i nie marzyłem nawet, że dane mi będzie powrócić do tej sprawy, jako dziennikarzowi. Stało się tak za sprawą spotkania z prokuratorem Andrzejem Witkowskim w połowie lat 90. Byłem zafascynowany postacią tego niezwykłego człowieka, który każdy dzień zaczynał Mszą Świętą, który zawsze mówił to, co myślał i robił to, co mówił, a który do tego był profesjonalistą – w trakcie prokuratorskiej służby, oskarżając w ponad trzystu sprawach o zbrodnie, nigdy nie poniósł nawet jednej porażki. Andrzej Witkowski uważał, że prawdziwe okoliczności śmierci księdza Jerzego są tak trudne do ustalenia, bo wiążą się z szeregiem innych spraw z okresu lat 80, 90, a nawet okresu późniejszego. Jej ruszenie miało być niczym uruchomienie pierwszej kostki domina, po uruchomieniu której najnowsza historia Polski miała być pisana na nowo. Z tych wszystkich powodów prokurator Witkowski wierzył, że sprawa zamordowania księdza Jerzego nie jest historyczną. Potwierdzały to m.in. tajemnicze zgony kilkunastu osób w latach 90 i okresie późniejszym, w tym śmierć głównych świadków, których zeznania złożone w postępowaniu prokuratorskim całkowicie podważyły wersję „ustaloną” w Procesie Toruńskim. Te tragedie, nigdy nie wyjaśnione, pośrednio potwierdzały, że są ludzie, którzy cały czas trzymają rękę na pulsie. Zajęło mi kilka lat, nim w to uwierzyłem i przyznałem Witkowskiemu rację. Idąc w swoim dziennikarskim śledztwie wyznaczonymi przez niego tropami napisałem dwie książki o tajemnicy tej zbrodni. Pierwsza zatytułowana „Kto naprawdę Go zabił?”, mimo, iż zawierała skanowane, nie znane opinii publicznej i opatrzone klauzulą najwyższej tajności dokumenty całkowicie podważające wersję toruńską, spotkała się z „zaciszeniem”. 

Po jej wydaniu nikt ze mną nie polemizował, nie zarzucał pisania nieprawdy. Po prostu cisza. Zaintrygowany odbyłem szereg spotkań, m.in. z zaprzyjaźnionymi biskupami i prymasem Józefem Glempem. To ostatnie, zaplanowane na 30 minut, trwało 6 godzin... Okazało się, że u każdego z moich rozmówców, był ktoś przede mną. W jednym przypadku, u biskupa Głódzia, moją wizytę uprzedził Stanisław Iwanicki, minister sprawiedliwości w rządzie AWS, który od czasu, gdy od wspólnego znajomego dowiedział się, że pracuję nad książką o tajemnicy śmierci księdza Jerzego starał się do mnie zbliżyć zachowując pozory życzliwości (zaproponował, byśmy byli po imieniu). W innym znany scenarzysta, moralista i „autorytet moralny” Krzysztof Piesiewicz, w jeszcze innym ksiądz Andrzej Przekaziński, dyrektor Muzeum Archidiecezji Warszawskiej, który przedstawiał się jako przyjaciel księdza Jerzego, w rzeczywistości zaś był tajnym współpracownikiem SB. Wszystkie te osoby przy wsparciu „autorytetów moralnych” wykonały dużą pracę, by zdyskredytować moją książkę i osobę prokuratora Witkowskiego. Wykonały ją w ciszy, skrycie. 
Poruszony metodami oszczerców postanowiłem napisać drugą książkę, tym razem o tajnych operacjach służb specjalnych PRL, ukierunkowanych na utrzymanie w tajemnicy okoliczności śmierci księdza Jerzego. Praca zajęła rok i gdy książkę miałem już przekazać wydawnictwu, skradziono mi komputer wraz ze wszystkimi dokumentami i innymi niezbędnymi materiałami. Odtworzenie utraconej pracy zajęło kolejny rok. Uzgodniony z wydawnictwem termin oddania gotowej do druku książki mijał 30 maja 2008 roku. Pracowałem nocami, by go dotrzymać, ale wszystko skończyło się siedemnaście dni wcześniej, 13 maja 2008 roku, gdy do mojego mieszkania wkroczyli funkcjonariusze Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Zabrali mi półtora tysiąca stron tajnych dokumentów dotyczących okoliczności śmierci księdza Jerzego Popiełuszki i wiele innych materiałów. I choć nie miały one nic wspólnego z – absurdalnym samym w sobie – zarzutem, jaki mi postawiono, nie odzyskałem ich już nigdy. Po napisaniu kilkudziesięciu skarg wskazujących na bezprawność odebrania mi dokumentów niezbędnych do napisania książki, podczas jednej z ostatnich wizyt w prokuraturze zwróciłem się do prowadzącej sprawę Jolanty Mamej: pani prokurator, czy jest szansa, że kiedykolwiek oddacie mi te dokumenty? Odpowiedź była tyleż krótka, co treściwa i składała się z jednego tylko słowa: „nie.” Żadnego „nie, ponieważ...”, po prostu – „nie”. 

Tak naprawdę dopiero wtedy zaczęły mi spadać łuski z oczu. Zrozumiałem, że wyjęcie z muru fałszu tak dużej „cegły”, jaką stanowi tajemnica śmierci księdza Jerzego, spowodowałoby wyłom na tyle poważny, że mur mógłby runąć. A to musiałoby sprawić, że najnowsza historia Polski – oraz historie jej rozlicznych „bohaterów” – byłyby pisane na nowo... 

Dlaczego właśnie tamtego wieczora pomyślałem o lobotomii? 

Być może dlatego, że aby coś zrozumieć, niekiedy wystarczy błysk chwili, a ja właśnie odkryłem, że nie ma już we mnie tolerancji dla bezczelnych kłamstw i „prania mózgu” stanowiącego współczesną wersję lobotomii. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem o lobotomii na studiach psychologicznych, nie mogłem uwierzyć, że to działo się naprawdę. Twórcą tej drastycznej metody leczenia chorób mózgu był portugalski naukowiec António Egas Moniz, ale upowszechnił ją Amerykanin dr Walter Freeman. Lekarz brał szpikulce do kruszenia lodu, przebijał się przez oczodoły do płata czołowego mózgu i szatkował na chybił trafił płaty czołowe mózgu nieszczęśnika. Niepojęte, ale świat nauki nie uznał twórcy lobotomii za szaleńca – zabójcę, lecz za prekursora cudownej metody leczenia chorób psychicznych wartej Nobla. Moniz otrzymał tę nagrodę pomimo faktu, że zabiegi nie przynosiły ozdrowień. To znaczy – pacjenci nadpobudliwi rzeczywiście się „uspokajali”, szkopuł w tym, że niektórzy na zawsze, ci zaś, którzy przeżyli, tracili zainteresowanie światem, a ich życie zamieniało się w wegetację. Przez kilkanaście lat stosowania tej metody (jej efekty pokazano w filmie Milosa Formana pt. „Lot nad kukułczym gniazdem”) zabiegowi lobotomii poddano tysiące osób, w tym Rosemary Kennedy, siostrę prezydenta Stanów Zjednoczonych. Johna F. Kennedy’ego. Rodzina zauważyła, że ta piękna kobieta jest nazbyt „ekspresyjna”, a poza tym bardzo interesują ją mężczyźni, co mogło zaowocować skandalem i popsuć braciom polityczną karierę. Postanowiono więc poddać ją lobotomii. Po wbiciu szpikulców do mózgu Rosemary Kennedy nikomu nie sprawiała już kłopotów - do śmierci w 2005 roku przebywała na terenie specjalnego ośrodka, gdzie gapiła się bez celu w jeden punkt na ścianie. Niesamowite, ale nawet po tym, gdy lobotomia została już w całym cywilizowanym świecie uznana za szaleństwo i formalnie zakazana, jej twórcy nigdy nie odebrano Nagrody Nobla...

Tamtego wieczora, gdy wracałem z prokuratury, zastanawiałem się, jak to możliwe, że zabieg lobotomii przeprowadzono na milionach Polaków i nikt z tym nic nie zrobił? Być może dlatego, że decydenci III RP użyli bardziej subtelnych narzędzi, niż dr Walter Freeman, bo zamiast szpikulców do kruszenia lodu, miliony osób skutecznie „podpięto” do telewizorów i komputerów, tysiące zaś spacyfikowano zawartością „teczek” - ale w obu przypadkach osiągnięto taki sam efekt: bierność i wegetację. To z tych właśnie powodów 30 lat po zbrodni na kapelanie Solidarności jej okoliczności wciąż opatrzone są klauzula najwyższej tajności. Wyjaśnienie wszystkich okoliczności najgłośniejszej i najbardziej tajemniczej zbrodni PRL jest tak bardzo ważne nie tylko przez wzgląd na postać Błogosławionego Księdza Jerzego Popiełuszki, ale także dlatego, że na kanwie tej zbrodni - o czym opinia publiczna nie wie do dziś - Tadeusz Mazowiecki i Bronisław Geremek przystąpili do rozmów o podziale władzy z generałami Wojciechem Jaruzelskim i Czesławem Kiszczakiem, które doprowadziły do powstania III RP. W efekcie tych rozmów i ustaleń, choć od zbrodni mija 30 lat, tajemnica śmierci kapelana Solidarności nie została wyjaśniona. I o tym właśnie opowiada „Lobotomia 3.0” - opowieść prezentująca fakty całkowicie zmieniające dotychczasową wiedzę o zabójstwie księdza Jerzego Popiełuszki oraz o jego zleceniodawcach, którzy do dziś decydują o najważniejszych sprawach w Polsce. To zarazem opowieść, która ujawnia fakty wskazujące na udział polskich i rosyjskich (GRU) wojskowych służb specjalnych w tej zbrodni. To dlatego ta historia nie jest historią - lecz czymś, co wciąż trwa... 
CDN...

Wojciech Sumliński