Marta Brzezińska-Waleszczyk: Czy to prawda, że w dzieciństwie chciał Pan zostać Księdzem? Skąd takie plany?

Hubert Wołąkiewicz*:Nie, nie chciałem być księdzem. Byłem tylko ministrantem, ale rzeczywiście pochodzę z wierzącej rodziny. Komżę zakładałem jednak tylko dwa miesiące. Poza tym bardzo cieszyłem się, że daję powody do dumy rodzicom i dziadkom. A przy okazji dostawałem też plusy z religii.

Jak Pan rozeznał swoje powołanie, przekonując się, że ma zostać piłkarzem, a nie księdzem?

Czułem, że piłka nożna to moje powołanie. Moja kariera ministranta skończyła się zresztą dość szybko po tym… jak zdarzyło mi się zasnąć podczas służby… Zresztą zdecydowanie lepiej sprawdzam się chyba jako piłkarz. Nie wiem, czy nadawałbym się na księdza.

Co Panu daje wiara? Czy może Pan powiedzieć, że zawdzięcza Panu Bogu na przykład sportowe sukcesy?

Po części na pewno. Wierzę w to, że modlitwa czy znak krzyża przed każdym meczem dają mi poczucie bezpieczeństwa na boisku. Wiele zawdzięczam na pewno ciężkiej pracy.

Ostatnio wielu sportowców otwarcie przyznaje się do wiary (Kamil Stoch, Robert Lewandowski). Jedni zachwycają się tym, uznając takie gesty, jak znak krzyża na boisku za świadectwo wiary, inni krytykują. A co Pan o tym sądzi?

To jest ich sprawa. Ja uważam, że znak krzyża, czy modlitwa to nie jest nic nie na miejscu. Każdy, kto czuje, że to potrzebne, powinien tak robić. Nie na pokaz, a dla siebie. To kwestia sumienia.

Właśnie przeżywamy w Kościele Wielki Post. Jak Pan przygotowuje się do najważniejszych dla katolików Świąt?

Normalnie funkcjonuję. W piątki jem rybę. Jak nie ma meczu, w niedziele staram się być w kościele. Nie poszczę, nie odmawiam sobie niczego.

Rozmawiała Marta Brzezińska-Waleszczyk

*Hubert Wołąkiewicz polski piłkarz grający na pozycji obrońcy Lechu Poznań. Został powołany przez selekcjonera reprezentacji Polski Franciszka Smudę na mecze z USAEkwadoremoraz Wybrzeżem Kości Słoniowej. W reprezentacji zadebiutował 12 października 2010 roku w meczu z Ekwadorem.