Piotr Wysocki

Można znaleźć przykłady znakomitych rodziców niewierzących. Jak i przykłady katolickich działaczy, publicystów, intelektualistów czy celebrytów, którzy publicznie toczą cywilizacyjne boje, a przegrywają wojnę o zachodnią cywilizację we własnej rodzinie. Jakże często są to rodziny, gdzie ojcowie wszystkie kwestie dotyczące wychowania i edukacji zepchnęli na swoje żony. Sami zajęci zbawianiem świata, nie zauważają, jak walą się światy ich własnych dzieci. Łatwo namawiać ludzi do trudnych wyborów, trudniej ich dokonywać.


W edukacji i wychowaniu nie należy liczyć na państwo i system szkolny. Jeśli chce się dobrze wyedukować swoje dzieci – trzeba je dobrze wychować. W tym nie pomoże nam ani „normalna” szkoła, ani „zatroskani” systemem edukacyjnym politycy. Tutaj możemy liczyć tylko na siebie i sobie podobnych. Im szybciej to zrozumiemy, tym lepiej dla nas, naszych dzieci i dla Polski. Od lat na naszych oczach – mimo naszego oporu lub dzięki naszemu przyzwoleniu – zmieniają się paradygmaty zachodniej cywilizacji. Jak zauważa Manuel Castells, współcześnie polityka staje się teatrem, a instytucje polityczne są raczej agencjami przetargowymi niż miejscami realnej władzy. Ona przesuwa się do mediów, korporacji, organizacji przestępczych lub wpływowych lobbies (zieloni, homoseksualiści, feministki itp.). Partie polityczne stają się bardziej wpływowymi brokerami niż potężnymi innowatorami. Nie zmienia to faktu, że władza nami nadal rządzi, że kształtuje nas i nadal nad nami dominuje w każdej sferze życia1 . Obywatele na całym świecie reagują defensywnie, głosując tak, by przeciwdziałać krzywdom ze strony państwa, zamiast powierzać mu swoją wolę. Okazuje się, że państwo i społeczeństwo obywatelskie są nagie, A ich dzieci-obywatele włóczą się wokół różnych zastępczych rodzin. To powoduje zamęt. Rodzi lęk pozostawiający wielu z nas z pytaniami, na które nie znajdujemy odpowiedzi, albo co gorsza, znając odpowiedzi, wolimy ich sobie nie udzielać, aby nie zmniejszać komfortu naszej małej życiowej stabilizacji. Chyba najtrudniej jest ze sprawami, które leżą w zasięgu naszych osobistych, obywatelskich możliwości. Takich, które dotyczą nas samych i naszych dzieci, czyli wychowania i edukacji. Piszę to razem, choć codzienne doświadczenie większości rodziców, nauczycieli i oczywiście dzieci podpowiada, że wychowanie straciło już obywatelstwo w polskiej szkole i chyba traci je także w rodzinie2 . A szkoda, bo warto pamiętać, że edukacja bez wychowania jest tylko co najwyżej treningiem umysłu i ciała.

Jednak finalnym produktem samej edukacji wcale nie będą wolni obywatele, tylko raczej sterowalni konsumenci. Bardziej lub lepiej wykwalifikowani pracownicy, ale z pewnością nie ludzie w pełnym antropologicznym wymiarze z rozwiniętym umysłem, sprawnym ciałem, wolną wolą, pełnymi uczuciami i życiem duchowym. Może o to właśnie chodzi w tej cywilizacyjnej wojnie światów? Może na globalnej szachownicy wyznaczono już Polsce rolę, miejsce i zakres dozwolonych kompetencji? A może jednak nie – może w wyścigu narodów mamy takie same szanse jak inni, tylko w to nie wierzymy i godzimy się na role kopistów i średniaków? Tomasz Terlikowski, diagnozując obecny czas jako recydywę saską, zauważa: „Polsce potrzebny jest obecnie nie tyle wielki władca, ile ruch na rzecz wielkiej reformy edukacyjnej. Dopiero uformowanie młodzieży w duchu takim, jaki znamy z Collegium Nobilium czy Korpusu Kadetów, daje nadzieję na prawdziwą reformę”3 . Jeśli zatem mamy ratować Rzeczpospolitą, stawiając na edukację i tworząc Collegium Nobilium czy Korpus Kadetów, trzeba zdać sobie sprawę zarówno z kondycji polskiego systemu oświaty – tego, jakie wyniki osiąga on na tle Europy i świata – jak i z konstatacji, jaka jest kondycja, wychowawcza świadomość i wynikające z niej zaangażowanie rodziców.

Polska oaza wolności

Mało kto w publicznej debacie na temat edukacji podnosi argument, że Polska ma jedno z lepszych w świecie praw oświatowych. Prawo to daje rodzicom i nauczycielom wielkie możliwości tworzenia szkół o niezwykle zróżnicowanych modelach wychowawczych i edukacyjnych. Polskie prawo oświatowe gwarantuje rodzicom wolność edukacyjnego wyboru. To szansa dla postulowanego ruchu reformy edukacji. To też prawdziwy skarb na tle innych europejskich krajów, które konsekwentnie ograniczają rodzicom m.in. prawo wyboru modelu wychowawczo-edukacyjnego ich dzieci. Żeby sobie to uświadomić, wystarczy przeczytać coroczne raporty renomowanego szwajcarskiego ośrodka OIDEL na temat wolności edukacyjnej na świecie4 . Analitycy z OIDEL porównują ustawodawstwo oświatowe stu krajów pod kątem prawa do zakładania szkół, obowiązku i wysokości finansowania, możliwości wyboru przez rodziców modelu edukacji, prawa do nauczania domowego czy autonomii. W swoim ostatnim zestawieniu za rok szkolny 2008/2009 analitycy z OIDEL w Indeksie Wolności Edukacyjnej uplasowali Polskę na dwunastym miejscu (otrzymaliśmy 80 na 100 pkt)5.

Za nami znalazły się m.in. takie europejskie kraje, jak Francja, Niemcy, Grecja, Włochy, Norwegia, Hiszpania, Austria, Portugalia czy Luksemburg. To miłe uczucie widzieć Polskę tak wysoko w światowym rankingu. Jeśli jednak spojrzeć na nasz system szkolny przez liczby i porównywalne dane, to refleksja niekoniecznie musi pójść ścieżką samozadowolenia. Zwłaszcza w zakresie wykorzystania posiadanej wolności (choć nie zawsze możliwości) edukacyjnego wyboru. W roku szkolnym 2007/20086 w Polsce było 29 453 szkół podstawowych, gimnazjów i różnego typu szkół ponadgimnazjalnych7 . Uczęszczało do nich ponad pięć milionów dzieci i młodzieży w wieku od 7 do 18 lat. Jednak tylko 3 proc. z nich pobierało nauki w szkołach założonych i prowadzonych przez organizacje lub stowarzyszenia społeczne (1165 szkół), kościoły (305 szkół) albo inne podmioty (802 szkoły). Szkoły niepubliczne oznaczają zawsze dodatkowy wysiłek finansowy rodziców w postaci czesnego i innych opłat wynikających z wyboru tzw. szkoły prywatnej. Rodzice podejmujący taką inwestycję muszą mieć przekonanie, że w zamian otrzymają jakieś korzyści. Dla jednych są to np. małe klasy, które w stereotypowym przekonaniu rodziców mają gwarantować wyższy poziom nauczania. Dla innych korzyścią jest np. bezpieczeństwo wychowawcze danej szkoły, brak przemocy, alkoholu, narkotyków – to bardzo częsty argument za wyborem np. szkoły katolickiej. Z kolei inni rodzice chcieliby podłączyć swoje dziecko do ciekawej sieci znajomości. Szukają szkoły, o której np. wiedzą, że chodzą tam pociechy bogatych, wpływowych i znanych rodziców, itd. Tak czy inaczej szkoły niepubliczne są szkołami dla nielicznych uczniów. Przytłaczająca większość chodzi do szkół publicznych. Czasem dlatego, że nie ma wyboru (wieś i małe miasta), a jeśli może wybierać, to bardzo często nie ma pieniędzy, aby z oferty szkoły niepublicznej skorzystać. Warto w tym miejscu też zauważyć ciekawe zjawisko dotyczące wyników nauczania w szkołach prywatnych i publicznych. O ile na poziomie szkół podstawowych i gimnazjów w rankingach wyników dominują szkoły prywatne, o tyle w grupie liceów sytuacja się wyrównuje, jeśli nie odwraca. Dotyczy to jednak głównie dużych miast. Socjologowie alarmują o pogłębiającym się edukacyjnym, a w konsekwencji cywilizacyjnym rozziewie między metropoliami a wsią. Warto też pamiętać, że w małych miejscowościach szkoła jest bardzo często silnym zwornikiem lokalnej społeczności. Pełni funkcję nie tylko edukacyjną, ale bardzo często kulturotwórczą i cywilizacyjną. W takich miejscach nauczyciele, rodzice i dzieci traktują szkołę jako własną – także w zakresie współodpowiedzialności za jej poziom, wyposażenie i bardzo często program. Wniosek z tego zapewne jest taki, że bardzo dobrze można uczyć zarówno w szkole publicznej, jak i prywatnej. Jednak czy w tej grze o naszą przyszłość chodzi tylko o języki, matematykę i przyrodę? Tylko o niezbędną sprawność i poprawność w pisaniu CV albo listu motywacyjnego do podania o przyjęcie do pracy?

Uśpieni rodzice, ślepi obywatele

Bez względu na to, gdzie mieszkamy, ile zarabiamy i jakie mamy poglądy – mamy ten sam problem z edukacją i wychowaniem. Oddzieliliśmy je od siebie – jak Kościół od państwa – i jesteśmy z tego głupio dumni i w tej dumie zaślepieni. W efekcie chyba coraz bardziej zniewoleni dogmatami oświatowymi i zobojętnieni jako rodzice8 . Ofiarami tej ślepoty są najpierw nasze dzieci, potem my sami, po drodze jest trochę ofiar wśród nauczycieli, A na końcu straci Rzeczpospolita9 . Mało kto zdaje sobie sprawę, że 80 proc. kluczowych umiejętności życiowych dzieci zdobywają do 12. roku życia10. Nie chodzi tylko o podstawowe umiejętności, jak mowa, język, pamięć, pisanie, czytanie czy liczenie w pamięci. W tym czasie wykształcają się też (lub nie) m.in. takie umiejętności jak: wyobraźnia, myślenie przyczynowo-skutkowe, wolna wola, porządek, uczciwość, hojność, pracowitość, odpowiedzialność, prawość, wytrzymałość, świadomość, moralność, rywalizacja, towarzyskość i religijność. Chyba zdecydowana większość rodziców chciałaby, aby każde z ich dzieci miało bardzo dobrze opanowane umiejętności z powyższego katalogu.

Pewnie też nauczyciele, jak i przyszli pracodawcy, chętnie widzieliby u siebie tak bogato wyposażonych ludzi. Paradoks polega na tym, że te umiejętności można rozwinąć przez ćwiczenia tylko połowicznie. Nie rozwijają się one w pełni bez osobistego przykładu rodziców, nauczycieli i kolegów.

Czy w domu, w szkole i życiu publicznym dzieci powszechnie widzą i słyszą o przykładach porządku, hojności, prawości, odpowiedzialności, pracowitości i innych pożądanych społecznie dobrych nawykach? Odpowiedź na to pytanie jest, jak się wydaje, retoryczna. Dlaczego tak się dzieje? Prawdopodobnie to jeden z objawów malejącej liczby rodzin, które świadomie wychowują i edukują swoje dzieci. Chodzi o matki i ojców, którzy mają świadomość wagi wychowawczej swojego osobistego przykładu i odwagę uznania rodzicielskiego powołania za życiowy priorytet11. Jakie są tego możliwe skutki, już widać w badaniach socjologów. Od lat maleje liczba rodziców chodzących na wywiadówki, ale też i takich, którzy sami kontaktują się z wychowawcami swoich dzieci poza wywiadówkami. Nauczyciele sygnalizują, że nie mogą liczyć na rodziców w sytuacjach trudnych wychowawczo. Ten problem braku zrozumienia, wsparcia i komunikacji między szkołą a rodzicami nauczyciele uważają za ważniejszy nawet niż przemoc, alkohol i narkotyki12.

Jeśli dobrze wczytać się w cytowaną wyżej Diagnozę Szkolną 2009, można uznać, że teza, iż większość rodziców – mniej lub bardziej świadomie – rezygnuje z wychowania swoich dzieci już na poziomie szkoły podstawowej, jest jak najbardziej uzasadniona. Rodzicielsko-obywatelska bierność skutkuje podatnością na manipulację. To bardzo dobra wiadomość dla tych wszystkich polityków i środowisk, którym bliska jest idea „wychowywania społeczeństw”. Jest ona realizowana m.in. poprzez program oświatowy układany pod ideologiczne założenia. Aby było to skuteczne, trzeba odebrać rodzicom wpływ na ich dzieci. Im szybciej, tym lepiej13. Tutaj dochodzimy do jednego z kluczowych dylematów: Kto ma główną kompetencję wychowawczo-edukacyjną wobec dzieci: rodzice czy państwo? Każda z odpowiedzi rodzi długofalowe skutki dla rodziców, dzieci i dla państwa, którego ci sami rodzice są dziś obywatelami, a ich dzieci będą nimi w przyszłości. Najbardziej pożądana odpowiedź na powyższe pytanie to odwołanie się do kompromisu i solidarnego współdziałania. Wydaje się jednak, że w dzisiejszej Polsce taki ogólnonarodowy konsensus wokół celów edukacyjno-wychowawczych nie jest chyba możliwy. Jeśli zatem nie kompromis, to można rozwiązanie spróbować narzucić np. poprzez zmianę bardzo dobrego prawa oświatowego, tak aby maksymalnie ograniczać prawo rodziców do wyboru modelu wychowawczo‑edukacyjnego dla swoich własnych dzieci. To oczywiste kolejne ograniczenie wolności można bardzo ładnie ubrać w język konieczności wykonywania cywilizacyjnego skoku w stosunku do najbardziej rozwiniętych krajów Unii Europejskiej.

Narzucona narracja, zaprogramowana przyszłość

Po niesławnej tzw. Strategii Lizbońskiej, która zakładała, że Unia Europejska rozwinie opartą na wiedzy i najnowszych technologiach gospodarkę, która w kilka lat przegoni gospodarkę Stanów Zjednoczonych, nie zostało nic. Nic – poza językiem narracji o tzw. kompetencjach kluczowych14, o konieczności uczenia się przez całe życie, rozwijaniu innowacji i edukacji opartej w pierwszej kolejności na przedmiotach ścisłych – matematyce, fizyce, informatyce jako podstawie programowania przyszłego życia zawodowego obywateli, a w konsekwencji wzrostu PKB. Ten rodzaj opisu wyzwań i podawane rozwiązania wytyczają drogę edukacji. Argumentację wzmacniają dane np. o słabych wynikach polskich gimnazjalistów w matematyce i naukach przyrodniczych na tle ich rówieśników z innych krajów UE w międzynarodowych badaniach PISA15. W tych samych badaniach polscy nastolatkowie mają bardzo dobre wyniki w czytaniu. Kto pod tę narrację pisze programy i projekty edukacyjne, głosi narodowe strategie i partyjne odezwy – może liczyć na finansowe i polityczne wsparcie Unii. Jeśli w wieku informacji i w społeczeństwie sieci politycy to ledwie brokerzy wpływów w rządowych agendach, to ich chęć do programowania, manipulowania i ograniczania wolności obywateli jest wprost proporcjonalna do ich słabości na arenie międzynarodowej i do ponoszonych porażek w kraju. Dlatego nie wróży to niczego dobrego także polskiej oświacie. Nasi politycy będą tylko kopistami i głosicielami cudzych polityk, nawet jeśli konsekwencje takiego postępowania będą dla Polski straszne. Liczą się wszak pieniądze, mózgi zostawili innym. Co w takim coraz bardziej odhumanizowanym świecie mają zatem zrobić rodzice, którzy wierzą w to, że każde ich dziecko jest indywidualnym bytem, który stanie się integralnym człowiekiem, gdy rozwiną się wszystkie jego sfery – umysł, ciało, wola, uczucia i duchowość? Co mogą zrobić, jeśli już wiedzą, że szkoły są w swojej większości skoncentrowane na umyśle i ciele podporządkowanym „kompetencjom kluczowym”? Jak mogą przełamać narzucany i kreowany przez polityków i media trend programowania a nie wychowywania dzieci? Czy przy tak słabym zaangażowaniu rodzicielskim Polska ma jakikolwiek potencjał nadziei dla tych, którzy m.in. w oświacie widzą szansę na powstrzymanie recydywy saskiej?16

Szkoły dla Polski, strategia dla odważnych

Nie ma co lamentować i załamywać rąk. Jeśli chce się Polskę zmieniać, trzeba dokonywać trudnych wyborów, do których wychowawczo zaangażowani rodzice są oczywiście zdolni. Trzeba albo samemu zakładać szkoły, albo uczyć dzieci w domu, albo zmieniać rzeczywistość szkół publicznych przez stawianie wymagań nauczycielom. Żaden z tych wyborów nie jest łatwy. Każdy oznacza konieczność zmiany swojego życia i zgody na to, że utraci ono swój dotychczasowy komfort. Nie jest to łatwe w świecie, gdzie przyzwyczaja się nas, że celem naszego życia są przyjemności. Ale nie jest też niemożliwe, a świadczą o tym działania zarówno takie, jak ruch „Ratujmy maluchy”, jak i mrówcza praca ludzi edukujących swoje dzieci w domach czy wysiłek rodziców zaangażowanych w tworzenie w Polsce nowoczesnych projektów wychowawczo-edukacyjnych. Największe bezpieczeństwo i gwarancję integralności wychowania i edukacji daje oczywiście nauczanie domowe. Jest oparte o najbardziej naturalnych nauczycieli i wychowawców, czyli mamę i tatę. Jego walorem jest też bardzo wysoka efektywność nauczania przy niskich kosztach. Jednak zdobywa się na to niewiele rodzin i raczej nie można liczyć, że to będzie współczesne Collegium Nobilium – szkoła/ruch, który zmieni Polskę17. Rodziny, których z różnych powodów nie stać na podjęcie wyzwania nauczania domowego, ale którym zależy na integralności wychowawczo‑edukacyjnej, muszą tworzyć własne szkoły i środowiska edukacyjne. Muszą to być miejsca, gdzie będzie dominował prymat wychowania nad edukacją. Gdzie wąsko specjalistyczne sukcesy edukacyjne poszczególnych uczniów będą wzmacniane solidną dawką wiedzy humanistycznej i religijnej. Takie placówki muszą być oparte na pełnych rodzinach, bardzo dobrych nauczycielach i ich wzajemnej zgodzie co do wzorców wychowawczych i stosowanych metod nauczania. Muszą też zaoferować wychowanie i edukację od przedszkola do matury. Właśnie takie szkoły przemienią Polskę i takie projekty już w naszym kraju istnieją18.

Zdefiniowane cele i skuteczna metoda

Musimy sobie odpowiedzieć na pytania: Czego ma nauczyć współczesne Collegium Nobilium? Kto jest w niej dla kogo – rodzice dla szkoły, czy szkoła dla rodziców? Czy jest możliwy taki model, w którym wysiłki wychowawcze podejmowane w domu, nie zostaną zniweczone w szkole? Jaką metodę pracy zastosować? Zanim spróbuję naszkicować odpowiedź na te pytania, jeszcze jedno generalne zastrzeżenie – żadne z zaproponowanych poniżej rozwiązań nie będzie miało sensu bez pełnego, świadomego i konsekwentnego zaangażowania obojga rodziców w wychowanie i edukację swoich dzieci.

Czego ma nauczyć szkoła? Większość rodziców bez względu na swój światopogląd jest, moim zdaniem, gotowa zaakceptować następujące cele edukacyjno-wychowawcze do postawienia sobie i szkole. Zatem powinna ona nauczyć: 1) szacunku do uczenia się i wysiłku intelektualnego; 2) nawyku wykonywania swojej pracy na czas i z największą możliwą starannością; 3) zdolności koncentracji nabytej poprzez lata ćwiczeń; 4) swobody i precyzji w wyrażaniu pisemnym i ustnym; 5) umiejętności logicznego myślenia i rozwiązywania problemów; 6) ducha przyjaźni, pracy zespołowej i zdrowej rywalizacji; 7) poznawania życia bohaterów w historii i literaturze; 8) patriotyzmu szanującego inne kultury i narody; 9) uznania dla artystycznego piękna we wszelkich formach; 10) nawyku kultury fizycznej i zdrowego życia. I dodatkowo poprzez osobisty przykład rodziców, nauczycieli i kolegów miłości do Jezusa Chrystusa i Jego Kościoła. Jaką metodą to osiągnąć? Prostą, starą i sprawdzoną a dzięki temu, w tym cywilizacyjnym zamęcie, tak nowoczesną. Niestety dla bardzo wielu nauczycieli i rodziców nie do przeskoczenia. Jak zatem wychowywać i uczyć: (1) Przez osobisty przykład – gdzie dzieci widzą dobre nawyki u rodziców, nauczycieli i swoich kolegów; (2) przez zalecane ćwiczenia, gdy dzieci są zachęcane do praktykowania dobrych nawyków, wykonując np. dobrze swoją pracę i podejmując wymagające wyzwania dydaktyczne; (3) przez wyjaśnienia słowne, kiedy dzieci otrzymują konieczne wyjaśnienia tego, co widzą i robią poprzez pogadanki i rozmowy indywidualne z rodzicami i nauczycielami (w takiej właśnie, a nie innej, kolejności!). Kto jest dla kogo – rodzice/dzieci dla szkoły (nauczycieli), czy odwrotnie? Doświadczenie dwudziestu lat społecznych i prywatnych szkół pokazuje, że podstawą sukcesu dobrej szkoły są jasno ustalone i konsekwentnie przestrzegane przez wszystkich uczestników projektu zasady. Wygra taki projekt, gdzie zarówno rodziny, jak i nauczyciele uznają, że są dla siebie a nie przeciw sobie. Jednak oznaczać to musi, że zarówno rodzice, jak i nauczyciele uznają prymat wychowania (opartego na własnym przykładzie) nad dydaktyką (edukacją). Dzisiaj nie tylko dla większości, ale też i dla elit, to bardzo trudne wyzwanie – odrzucić myślenie o szkole jako punkcie świadczenia usługi edukacyjnej i zacząć działać na rzecz tego, by stała się miejscem formowania dobrych nawyków i wychowania pełnowymiarowego człowieka. Pisałem o tym wyżej, ale przypomnę, że chodzi nie tylko o umysł i ciało, ale też wolę, uczucia i duchowość.

Wolność praktykowana w domu i szkole

Czy jest możliwy taki model współdziałania, gdzie wysiłki wychowawcze podejmowane w domu nie zostaną zniweczone w szkole? Moim zdaniem jest. Jednak nie odnajdą się w nim ci, którzy zapominają, nie wiedzą lub wręcz nie akceptują faktu, że to oboje rodzice są pierwszymi i najważniejszymi wychowawcami. W takim projekcie źle poczują się także nauczyciele i dyrektorzy nieświadomi, obojętni lub niechętni zasadzie, że to szkoła wspiera wysiłki rodziców, ale ich nie zastąpi – zwłaszcza w sprawach zasadniczych. Dobrym przykładem na to jest kwestia przedmiotu wychowanie do życia w rodzinie. W szkole opartej na powyższych zasadach taki przedmiot nie ma racji bytu. Tę lekcję dzieci mają w domu każdego dnia. Ponieważ w takim modelu – gdzie szkoła nie zastępuje rodziców – nie ma miejsca na odbieranie rodzicom ich najważniejszych uprawnień i obowiązków. Oni sami też nie powinni pozwolić sobie na to, by jakikolwiek nauczyciel wkraczał w najbardziej intymną strefę ich rodzinnego życia. Nie oznacza to, że tacy rodzice nie będą rozmawiali ze swoimi dziećmi o seksualności. Wprost przeciwnie, będą to robili, ale osadzą to w kontekście miłości, a nie tylko przyjemności. Tak będzie też z każdym innym tematem, gdzie poprzez polityczną poprawność próbuje się w szkołach odwracać wektory dobra i zła. Siła tego przekazu będzie zwielokrotniona dowodem życia mówiących o tym rodziców. I odwrotnie: pustka domowych relacji lub ich mechaniczność obnażą całą hipokryzję rodzicielskich rad. Bo wychowanie to osobisty przykład. Tak samo jest z pracowitością, wiernością, silną wolą, odwagą, międzyludzką solidarnością czy obywatelskim zaangażowaniem19. Niepraktykowana na co dzień w domu przez rodziców, być może nie zostanie wcale odkryta przez ich małe, jak i dorosłe dzieci. Jeśli sami rodzice nie są praktykami dobrych nawyków, to niech nie narzekają, że ich dzieci też ich nie mają. Nie ma też co oczekiwać, że szkoła nauczy praktykowania cnót, jeśli zatrudnieni tam nauczyciele będą tych cnót antywzorem20. Nie miejmy złudzeń – jeśli nie mamy swojej wolnej woli, bo zastąpiło ją stadne myślenie, jeśli nasze uczucia sprowadzamy do chciwości i pożądliwości, a naszą religią staje się konsumpcjonizm, to nie miejmy nadziei na wychowanie naszych dzieci na wolnych ludzi. Wolności nie kupimy za żadne pieniądze, musimy ją potwierdzać i wywalczać każdego dnia. Trzeba to robić tak, aby nasze dzieci to widziały i rozumiały. Zbudowane i funkcjonujące na wyżej opisanych zasadach Collegium Nobilium to dla wszystkich uczestników projektu ogromny wysiłek, aby relacje między nauczycielami a rodzicami, między samymi nauczycielami, a także między samymi rodzicami oprzeć na szczerej woli służenia innym pomocą. Woli opartej na uprzejmości, domniemaniu dobrej woli innych, szacunku dla praw i wrażliwości innych oraz na domniemaniu niewinności. Takiej relacji oczywiście nie zbuduje się w układzie klient i usługodawca, z jakim najczęściej mamy do czynienia w szkołach niepublicznych. Taka relacja nie powstaje też w zbyt wielu szkołach publicznych, gdzie dzieci są traktowane jak masa do przemielenia, a nieliczni rodzice-wychowawcy jak intruzi i ignoranci z nadmiernymi oczekiwaniami wobec przedstawicieli kasty oświeconych nauczycieli21.

Wychowanie i edukacja do wolności

Wychowanie i edukacja do wolności to trudne wyzwanie dla każdego. Jedyny patent, jaki się przez stulecia sprawdził, to właśnie siła osobistego przykładu i zaangażowania rodziców oraz nauczycieli wspólnie pracujących i wspierających się w wysiłkach na rzecz wychowania i edukowania. Można znaleźć przykłady znakomitych rodziców niewierzących. Jak i przykłady katolickich działaczy, publicystów, intelektualistów czy celebrytów, którzy publicznie toczą cywilizacyjne boje, a przegrywają wojnę o zachodnią cywilizację we własnej rodzinie. Jakże często są to rodziny, gdzie ojcowie wszystkie kwestie dotyczące wychowania i edukacji zepchnęli na swoje żony. Sami zajęci zbawianiem świata nie zauważają, jak walą się światy ich własnych dzieci. Łatwo namawiać ludzi do trudnych wyborów, trudniej ich dokonywać. O tym, że warto, zaświadczy zapewne wielu rodziców. Projekt, który opisałem, istnieje. To szkoła dla zwyczajnych rodzin. Rodzin, które być może nie kupią sobie willi nad Morzem Śródziemnym, może nie zostawią swoim dzieciom mieszkań, działek i udziałów. Natomiast dzieci te mają szansę dostać bardzo dobre wędki (edukacja), które będą używać w sposób roztropny i etyczny (wychowanie), także na chwałę i pożytek Rzeczpospolitej. 

Pismo Poświęcone Fronda nr 54

(tam też przypisy)