„Wenus w futrze”, choć na scenie mamy tylko swoje aktorów, a rzecz dzieje się w teatrze, trzyma w napięciu cały czas. Polański umiejętnie żongluje klimatem, przechodząc od silnego napięcia erotycznego, które aż wylewa się z ekranu do momentów żartu, które skutecznie rozładowują atmosferę. Grze aktorskiej też nie sposób nic zarzucić. Zarówno Emmanuelle Seigner jak i Mathieu Amalrica są absolutnie niepowtarzalni. I budują niezwykłą atmosferę.

Zuchwale jednak trzeba powiedzieć, że film ten w najmniejszym stopniu nie jest – choć w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” zapewniał sam Roman Polański - „walką z seksizmem”. Dla mnie to raczej wyznanie zgorzkniałego hedonisty, który – po latach używania życia – dostrzegł, że współczesna sfeminizowana, politycznie poprawna, a jednocześnie liberalna cywilizacja – zniszczyła już nawet możliwość pożądania między kobietą a mężczyzną. Brak tradycyjnych ról (które można było przekraczać, dokonywać ich transgresji), rozmycie męskiej i żeńskiej tożsamości, odrzucenie płciowych stereotypów i walka z biologicznością, zniszczyły już nawet możliwość przeżywania przyjemności. I stary hedonista Polański dostrzega to z mocą i z pasją, choć co jakiś czas dorzucając ironiczny nawias, który ma go chronić przed potępieniami współczesnych mieszczan, o tym mówi.

Ale film ten to również wielkie, szczególnie jeśli oglądać go z perspektywy chrześcijańskiej, oskarżenie współczesności, która relacje międzyludzkie całkowicie uprzedmiotowiła. Miłość erotyczna, nawet w wymiarze zmysłowej, przekształciła się w niej z relacji, w technikę, grę, w której nie ma już miejsca na autentyzm niespełnionego pragnienia czy uzupełnienia, dopełnienia męskości i kobiecości. Męskość i kobiecość, które sprowadzono wyłącznie do ról społecznych, i które pozbawia się w procesie wychowania zakorzenienia w biologii, w normalnych rolach społecznych, przestaje być w ogóle zdolna do uzupełniania się, kreowania ludzkiej pełni, a pozostaje tylko niezrozumiałą, ale za to wiecznotrwała walką... W efekcie zaś pozbawia nas tego, co w człowieczeństwie, miłości i seksie najpiękniejsze, to znaczy spotkania drugiej osoby. „Poznania” jej, by posłużyć się pięknym terminem biblijnym i stania się jednym ciałem. A przestaje to być możliwe, bo nie dostrzegamy już w drugim „innego”, nie widzimy w nim dopełnienia, a jedynie przedmiot użycia, kogoś/coś, kto/co jest już tylko wygodnym narzędziem do masturbacji.

Tomasz P. Terlikowski