Zrodziło tylko owo wydarzenie  kilka refleksji:

Wiem, że Bóg i Jego działanie jest Tajemnicą. Wiem też, że działa zawsze w sposób szczególny w czasie każdej Mszy św., także podczas tych, sprawowanych z dala od stadionów i innych wielkich wydarzeń. Podczas Mszy, które nigdzie nie są reklamowane, dokonuje się również największy Cud – urzeczywistnia się Ofiara naszego Odkupienia. Jeśli ktoś szuka innych cudów i znaków, może rzeczywiście ich potrzebować, bo traci albo już niepostrzeżenie stracił wiarę w Cud Mszy św; stracił też zaufanie Bogu, o obie te straty nietrudno przecież w dzisiejszym świecie. Rozumiem, że ktoś taki, mniej lub bardziej świadomy swego stanu, potrzebuje niezwykłości, dawki niecodziennych emocji, by swą gasnącą wiarę w ten sposób podtrzymać. Rozumiem i nie protestuję. Nie przeczę też, że Pan Bóg, Jezus Chrystus i Duch Święty działają w szczególny sposób przez poszczególne osoby, w tym, być może, przez ks. Boshoraboę.

Tak było od początku kościoła; byli charyzmatycy, którzy gromadzili tłumy, kaznodzieje, za którymi szły mniejsze lub większe grupy wiernych pociągniętych cudami, mocą wypowiadanych słów, albo inną niezwykłością. Dlatego wierzę, że również w taki nadzwyczajny sposób Bóg może działać i dziś, i na nowo kimś zawładnąć na Stadionie Narodowym, pomiędzy budką z parówkami za 20 zł, a natchnionymi słowami natchnionego nauczyciela wiary.

Wciąż jednak jestem pewien, że najważniejsze środki nowej ewangelizacji to nie wielkie spektakle i niezwykłości, bicie w bębny i krzyk dziesiątek tysięcy gardeł, wyznających głośno i wspólnie wiarę. Nowa ewangelizacja to codzienna walka, która wypływa z cichej modlitwy; to ciche składanie ofiary z siebie za braci, przede wszystkim za wrogów, za tych, którzy są wokół mnie. Tak ciche, jak Ofiary Mszy sprawowane co rano w parafialnych kościołach i kaplicach.

Pragnienie niezwykłości jest czymś zupełnie naturalnym; jest ono uruchamiane przez głód tego, co nas nieskończenie przekracza. W każdym człowieku jest umocowane „naturale desiderium Dei”. Nie da się go żadną siłą usunąć, można natomiast je oszukiwać i zwodzić. Jednym ze sposobów zwodzenia jest zastępowanie trudu żmudnego wysiłku budowania swej więzi z Panem Bogiem, poszukiwaniem cudownego przeżycia, które mnie zwolni z tych codziennych praktyk,  na które zwykle składają się asceza, ćwiczenia duchowne, systematyczna, często opancerzona rutyną modlitwa. Stąd łatwo już do ulegnięcia pokusie: zostałem specjalnie dotknięty, nie muszę iść drogą innych grzeszników. Zostałem bardziej uduchowiony i nie muszę uduchowiać się przez codzienny trud i rutynowe czynności.

Nawet, jeśli  „dotknięcie” w czasie wielkiej ewangelizacji rzeczywiście następuje, to i tak zaraz potem przychodzi oczyszczające oziębienie. My jednak uciekamy od tego, co niesie rozczarowanie zwykłością, przyzwyczajenie, rytmiczność codzienności. A  jednak, zwłaszcza w sprawach boskich, musimy nie tyle uciekać od tego, co codzienne, lecz przeciwnie – czerpać z codzienności siłę i iść w głąb tej rzeczywistości, rutyny liturgii, rutyny codziennej modlitwy, banalnego chodzenia do kościoła. To jedna z subtelnych,  ale też najbardziej groźnych pułapek tego świata: budzenie w nas przekonania, że wierność przepisom i zrodzona przez porządek rutyna oznacza śmierć ducha, a ciągłe łamanie konwenansów, rubryk i poziome przekraczanie granic – rodzi ducha i wolność.

Na tym schemacie oparta jest cała współczesna antykultura, To z niego pochodzi siła niszcząca np. instytucję małżeństwa. Liczy się przezycie, a nie trud ożywiania i czynienia gorącymi i życiodajnymi codziennych relacji, w których musimy zadawać sobie śmierć. Szkoda, że nader często przenosimy te postawy na nasze życie religijne. Poszukujemy dreszczyku emocji i aury niecodzienności. Spotkanie na stadionie przypominało sanatoryjny wypad dojrzałych żon i mężów: ludzie zostawili swoje parafie i duszpasterzy, dla podratowania swej wiary, ale przede wszystkim po to, by przeżyć coś niezwykłego, podobnie jak znudzeni małżonkowie wyjeżdżają osobno do sanatorium, by podreperować zdrowie, choć to tylko pretekst, ważniejsze bowiem są wieczorki taneczne i ekscytacja z nimi związana.

Zostawili parafie. Tak, każdemu od czasu do czasu trzeba świętowania i oderwania od codzienności. To odświeża, oczyszcza, zapala. Ale czy w codziennym duszpasterstwie zbyt łatwo nie odstawiliśmy takich rzeczywistości jak nabożeństwa okresowe (majowe z Litanią do Najświętszej Maryi Panny, czerwcowe z Litanią do Najświętszego Serca Pana Jezusa, lipcowe z Litanią do Najdroższej Krwi Chrystusa Pana), parafialne Drogi Krzyżowe i Gorzkie Żale, październikowy Różaniec, poranne adwentowe Roraty? Czy zbyt łatwo nie zaprzestaliśmy wysiłku ożwczego czerpania mocy z tego, co Kościół daje?  Może warto w parafiach wsunąć w rękę młodym stare dzieła mistrzów duchowości: O naśladowaniu Chrystusa, Traktat o prawdziwym nabożeństwie do Najświętszej Maryi Panny, może warto zaproponować, jako formę rekolekcji, Ćwiczenia Duchowne? Udział w nich ma moc przemiany duszy, zacieśniania więzi z Bogiem. Przynajmniej u tych, którzy zachowali jeszcze choć szczątki wiary. Im trzeba ukazać wartość wierności w codzienności, a nie proponować eskalację wzruszeń wywołanych religijnymi fajerwerkami. Jeśli Kościół jest znakiem sprzeciwu w świecie, niechże będzie poprzez i ten znak: wierności zwykłej, starej religijności, obumierania w niej pragnienia ciągłej ekscytacji na rzecz wierności temu, co zwyczajne, a jednak przecież, przez swe boskie pochodzenie – niezwyczajne.. Paradoksalnie, w tej wierności, jeśli jest konsekwentna, rodzą się w końcu ożywcze dla życia duchowego strumienie.

Stadionowa ewangelizacja bez dwóch zdań wskazuje już nie na kryzys, ale na śmierć codziennego duszpasterstwa. Nie ma go nawet dla ludzi młodych. Można poszukiwać ekscytujących wydarzeń, wieczorów chwały, ewangelizacyjnych dyskotek, czy innych form „przyciągających”. Zdaje się jednak, że to gonienie świata, albo tylko naśladowanie skazane jest na smutną, może trochę śmieszną, przegraną. Ostatecznie i tak wrócimy do tego bogactwa, o którym zaświadcza piękny fragment  polskiej literatury, który opisuje, jak bywały w świecie człowiek, który to i tamto widział, powraca do kościółka swego dzieciństwa i młodości :

Potem wyszedł ksiądz ze mszą. Na widok tej mszy i tego kościółka pamięć Połanieckiego znów wróciła do lat dziecinnych, gdy bywał tu z matką. Mimo woli rodziło się w nim zdziwienie, jak dalece na wsi nic się nie zmienia, prócz ludzi. Jednych składają na księżej grudzi, drudzy się rodzą, ale nowe życie podstawia się w dawne formy, i kto przyjeżdża po długiej niebytności, z daleka, temu się zdaje, że to wszystko, co poprzednio widział, było wczoraj. Kościół był ten sam; nawa była równie pełna płowych głów chłopskich, szarych sukman, czerwonych i żółtych chustek, oraz kwiatów na głowach dziewek; tak samo pachniało kadzidłem, świeżym tatarakiem i wyziewami ludzkimi. Za jednym z okien rosła ta sama brzoza, której cienkie gałązki wiatr, gdy się podniósł, rzucał na okno i przesłaniając je, napełniał kościół zielonawym światłem; tylko ludzie byli nie ci sami: część tamtych rozsypywała się sobie spokojnie w proch lub wydostawała się trawą spod ziemi; ci zaś, którzy zostali jeszcze, byli jacyś pochyleni, zgarbieni, mniejsi, jakby powoli zasuwali się pod ziemię. Połaniecki, który chlubił się tym, że unika wszelkich zagadnień ogólnych, a który w gruncie rzeczy, mając jakby niewyłonioną jeszcze dostatecznie z wszechbytu słowiańską głowę, zajmował się nimi mimo woli ciągle, myślał teraz, że jednak jest okropna przepaść między tą wrodzoną ludziom namiętnością życia a koniecznością śmierci. Myślał także, że może dlatego wszystkie systemy filozoficzne mijają jak cienie, a msza po staremu się odprawia, iż ona jedna obiecuje dalszy i nieprzerwany ciąg.

Arkadiusz Robaczewski