Poświęciła mi parę zdań Agata Nowakowska na portalu Wyborcza.pl: "Zadumałam się nad komentarzem Piotra Zaremby na drugiej stronie "Rzeczpospolitej". Ni mniej, ni więcej Zaremba zarzuca "Gazecie Wyborczej" popieranie odbierania dzieci rodzicom. Chodzi o reportaż o dziewczynce odebranej w Norwegii polskim rodzicom tylko dlatego, że była smutna. Jak jednak Zaremba doszedł do swojego szokującego wniosku? Nienawiść do "Gazety " wyparła rozsądek. Smutne to".


Zaduma to stan pożyteczny, cieszę się, że wywołałem go u dziennikarki "Gazety Wyborczej". Tym razem niewiele ona dała.



Przypomnę krótko o co chodzi. W poniedziałek TVP nadała w pierwszym programie reportaż o historii Nicoli, córeczki polskich emigrantów mieszkających w Norwegii. Tylko z tego powodu, że była smutna, opieka społeczna odebrała ją rodzicom. Miała być oddana do szybkiej adopcji. Rodzice przy pomoc detektywa Rutkowskiego uwolnili dziecko z tymczasowej "niewoli" u rodziny zastępczej.



Nikt nie kwestionuje takiej wersji wydarzeń, także Wyborcza. Jednak w jej opisie reportażu znalazła się uwaga o "nadgorliwej opiece społecznej" i o "przyczynku do debaty o detektywie Rutkowskim". Nazwać biurokratów odbierających bez żadnych podstaw dziecko rodzicom "nadgorliwymi", to tak jak nazwać człowieka walącego innych na ulicy łomem "nieuprzejmym". Widzieć zaś akurat w tej historii główny problem w działalności Rutkowskiego  to mieć klapki na oczach.



Temu, choć nie tylko temu, poświęciłem swój felieton "Oglądajcie to sto razy" w Rzeczpospolitej. W międzyczasie Wyborcza zamieściła tekst krytykujący, upieram się, że nadal zbyt łagodnie, norweskie służby prowadzące planową politykę odbierania dzieci emigrantom. Okazji dostarczyła kolejna podobna historia - z dziewczynką z Indii. Dodajmy, że rząd indyjski mocno ujmuje się za swoimi rodakami. Inaczej niż rząd polski.



Zdawkowość reakcji Wyborczej, podobnie jak i niemrawość polskiego rządu, wynika z prostej przesłanki: tendencja w Europie, także i u nas, zmierza w tę właśnie stronę: wzmacniania kontroli urzędników nad rodziną. Tę tendencję Wyborcza popiera stawiając między innymi skandynawski model regulowania tych spraw jako wzór. Nie ślepa nienawiść podyktowała mi  więc kilka uwag na ten temat, a fakty. 



Dobrze by było aby lewa strona przyjrzała się krytycznie, do czego może prowadzić jej ideologia. Nie znaczy to, że opowiadam się za uznaniem dziecka za własność rodziców, że protestuję przeciw stanowczym reakcjom wobec patologii. Ale procedury powinny być ostrożne, wszechwładza państwa ograniczona, urzędnicy bacznie obserwowani. Inaczej pojawią się u nich pokusy aby odgrywać rolę bogów. Jak w Norwegii.



Są i tacy, którzy twierdzą, że norweskie władze kierują się czymś jeszcze. Chcą dostarczyć odpowiednią liczbę dzieci własnym bezdzietnym parom. To jednak byłaby jeszcze bardziej przerażająca wizja - ideologia stanowiłaby wygodne opakowanie dla czystej gangsterki, równie strasznej jak przypadki porwań w krajach Trzeciego Świata. Nie rozstrzygam tego, ale powtórzę: W NORWEGII powinna już w tej chwili siedzieć na karku gromada obrońców praw człowieka, którzy reagują na każdy żart z gejów. Nic takiego się nie dzieje. Czy nie dlatego, że w tym przypadku patologie skrywane są za maską politpoprawności? 



Rząd Tuska, ostrożny w tych kwestiach w poprzedniej kadencji, teraz postawił na ostry lewicowy kurs, co symbolizuje zmiana minister Radziszewskiej na minister Kozłowską-Rajewicz jako pełnomocnik do spraw różnego rodzaju równości. Ile trzeba czekać żeby i u nas zaczęły się przytrafiać podobne przypadki?


eMBe/Wpolityce.pl