Zapytajmy wprost: Czy mamy radość i zdumienie odkrywców? Czy taka radość nas interesuje? Czy idziemy w kierunku takiego radosnego zdziwienia, że nam, słabym, biednym grzesznikom zostało podarowane tak wiele? Czy jest w nas pasja odkrywania Kościoła, Słowa Bożego, modlitwy, sakramentów, uwielbienia? Czy wykorzystujemy wszystkie podarowane nam możliwości? Czy jest w nas entuzjazm i zdumienie człowieka, który nagle odkrył wielki, niepowtarzalny skarb? A może nam już wszystko spowszedniało? Może niepostrzeżenie zawładnęła nami rutyna, której nawet nie zauważamy tak, jak nie zauważa się rdzy czy wilgoci? Może nasza wiara stała się niewygodnym gorsetem, który w imię źle pojętej wolności wolimy raczej zrzucić niż zachować. Może chrześcijaństwo nas męczy i uwiera? Czy widzimy raczej powody do wdzięczności czy do narzekań? Czy mamy w sobie radość szczęśliwych ludzi, których kocha Bóg?

Niedawno uczestniczyłem w liturgii ku czci św. Ap. Piotra i Pawła w Tbilisi. Eucharystię koncelebrował nuncjusz apostolski, bp Marek Solczyński, tamtejszy biskup - Giuseppe Pazzotto oraz kilkunastu księży. Ogromna radość, podniosłe śpiewy, w sumie niewielkiej, katolickiej diaspory. Potem przed kościołem skromna agapa dla wszystkich. Duchowni nie poszli osobno na odpustowy obiad, byli z owczarnią, rozmawiali w różnych językach, pytali, słuchali, wymieniali kontakty telefoniczne, poznawali Kościół od wewnątrz. Biskupi, pijąc wodę mineralną w plastikowych kubkach i jedząc morele, witali się z każdym, szukając kontaktu. Najwyraźniej chodziło raczej o spotkanie i potwierdzenie więzi niż o jedzenie. Panowała radość, prostota, bezpośredniość, poczucie jedności. Nie było pośpiechu ani żadnego spoufalenia. Najbardziej skrępowani, by nie powiedzieć zdezorientowani, okazali się Polacy przywykli do fasonu, dystansu i oficjałek. Z jednej strony byli ujęci, z drugiej - onieśmieleni prostotą tamtejszych pasterzy. Odkrywali inną twarz Kościoła, mniej oficjalną, urzędową, ale na pewno bardziej ludzką i ewangeliczną. Każdy, kto spotkał się z kościołem misyjnym lub kościołem diaspory, zawsze zauważa ogromny entuzjazm, gorliwość, męstwo nierzadko w obliczu nieopisanej biedy, ucisków i prześladowań - inaczej niż kościół osiadły, „zainstalowany” w swoich strukturach, schematach i dobrobycie. A przecież wiara to o wiele więcej niż tylko dogmaty, kanony, dekrety i urzędy. Czeka nas wielkie odkrycie Kościoła. To on jest tym skarbem ukrytym w roli.

Pewnie na pierwszy rzut oka nic nie zapowiadało, że pole napotkane przez tajemniczego człowieka, pod powierzchnią kryje skarb. Największe skarby nie leżą na wierzchu, ale są ukryte. Ich odnalezienie wiąże się z określonym wysiłkiem. Trzeba się po nie zanurzyć lub dokopać do nich. Potrzebny jest autentyczny „zmysł głębi”, choć współczesny człowiek wychowany w „kulturze obrazu” z trudem sięga po to, co może dać jedynie „kultura słowa”. Przypowieść mówi, jak ważna jest głębia, by nie pozostać na powierzchni.

Perły nazywane „łzami aniołów” powstają w wyniku reakcji organizmu na ciało obce. To prawdziwe misterium. Wystarczy ziarnko piasku, które wnikając do muszli, zaczyna uwierać perłopława. Małż broni się, odkładając wokół niego kolejne cieniutkie warstwy masy perłowej. Walka trwa kilka lat, ale ostatecznie perłopław ją przegrywa i umiera. Muszla staje się grobem, a perła znakiem zmartwychwstania. Kiedyś perły jako bezcenne stawały się obiektem pożądania. W starożytnym Rzymie ceniono je tak bardzo, że wolno je było nosić wyłącznie patrycjuszom. Kleopatra potrafiła rozpuszczać perły w winie, by móc mówić do ucztujących: „Pijecie najdroższe wino świata!”.

Niestety, wraz z chwilą uruchomienia farm hodowlanych perły najwyraźniej straciły swoją mityczną aurę. Także zawód poławiacza pereł, który przez wieki miał kiedyś wyjątkowy status ze względu na poświęcenie i towarzyszące mu ryzyko, stracił swoją mityczność. Ale w czasach Jezusa perła była uosobieniem skarbu i misterium. Każdy wyjątkowy okaz (w świecie pereł jest nim czarno - biała „perła palatynacka” w Muzeum monachijskim), zawsze rozpala ciekawość i pożądanie koneserów. Niektórzy potrzebują mieć wielką kolekcję, innym wystarczy jeden unikalny okaz. Wspomniany w przypowieści kupiec dokonuje radykalnego przewartościowania. Oddaje wszystko za jedną perłę. Nie jest to szaleniec, który postradał zmysły, ale prawdziwy kolekcjoner, dla którego cena jest czymś absolutnie względnym wobec unikalnej perły. Pojawia się słowo „wszystko”, które nie ma żadnego ekwiwalentu. „Wszystko” to znaczy „wszystko”. Radykalizm tego kupca jest poza wszelką dyskusją. Ewangelia mówi wprost: „Sprzedał wszystko, co miał i kupił ją”. To nie był ani kaprys, ani błąd. To była w pełni świadoma decyzja. Na potwierdzenie, że możliwe są tak radykalne decyzje, które sprawiają, że nie ma odwrotu, przytoczę historię pewnej biżuterii.

Słynna „Peregrina” - pochodząca z XVI wieku, unikatowa perła z biżuterii Elizabeth Taylor - na aukcji w nowojorskim Christie's osiągnęła rekordową sumę prawie 12 mln dolarów. Pierwotnie wyceniona na 2-3 mln dolarów w ciągu pięciu minut zebrała 20 ofert. „La Peregrina” to perła, którą znalazł w XVI wieku czarnoskóry niewolnik w Zatoce Panamskiej. Perła należała później do kilku królowych Hiszpanii i Austrii, dlatego figuruje na płótnach Velazqueza. W roku 1969 Richard Burton - mąż hollywoodzkiej gwiazdy Elizabeth Taylor przelicytował wszystkich. Zapłacił za nią 37 tysięcy dolarów. Po 40 latach perła podrożała kilkaset razy, a mimo to znalazł się kupiec, który chciał zachować anonimowość.

Jeśli rzeczy materialne powodują w ludziach aż taką determinację i gotowość do poświęceń, to jak bardzo chrześcijanie powinni być gotowi na radykalną zmianę odniesień w kwestiach dotyczących wiary i zbawienia. Czy mamy to minimum wolności wobec wszystkiego, by w decydującym momencie nie zawahać się i nie zrobić uniku?

Ks. Ryszard Winiarski