Jeśli Chrystus jest Bogiem i człowiekiem, jak głosi dogmat chalcedoński, to Antychryst jest nie kim innym, jak zaprzeczeniem tego związku. Jeśli na soborze w Chalcedonie ogłoszono, że dwie natury są w Chrystusie w mistyczny sposób złączone, bez rozdzielenia i bez pomieszania, to Antychryst będzie radykalnym rozdzieleniem tych natur, będzie człowiekiem w jego stanie naturalnym, oddzielonym od Boga.

Niewygodne pytanie

Pytanie o Antychrysta jest dzisiaj prawdopodobnie najczęściej ignorowanym problemem teologicznym. Zagadnienie to wydaje się odstraszać współczesnych teologów. Bo i rzeczywiście, w atmosferze beztroskiego optymizmu, który dominuje na teologicznych katedrach Zachodu, trudno byłoby pochylać się nad tak posępną problematyką bez narażenia się na drwiny. Chrześcijanie włożyli ogromnie wiele wysiłku, by, ile tylko można, przypodobać się światu, a, sądząc po dominujących tendencjach, są zdeterminowani zrobić o wiele więcej. W jaki sposób zatem współczesny chrześcijanin miałby zgłębiać zagadnienie Antychrysta, ową tajemnicę bezprawia, skoro wszystko, co o niej powiedziano w Piśmie i Tradycji, sugeruje, że wnioski wyciągnięte z tych źródeł postawiłyby pod znakiem zapytania sens wielu przedsięwzięć ostatnich kilkudziesięciu lat. Powiedzieć światu prawdę o Antychryście to narazić się na jeszcze gorsze cięgi niż te, które spadły na Kościół po opublikowaniu listu Dominus Iesus.

 Jeśli, jak głosi dogmat chalcedoński, Chrystus jest Bogiem i człowiekiem, to Antychryst jest nie kim innym, jak zaprzeczeniem tego związku. Jeśli na soborze w Chalcedonie ogłoszono, że dwie natury są w Chrystusie w mistyczny sposób złączone, bez rozdzielenia i bez pomieszania, to Antychryst będzie radykalnym rozdzieleniem tych natur, będzie człowiekiem w jego stanie naturalnym, oddzielonym od Boga. Antychryst to homo naturalis, a więc taki, jakim czci go nasza przepojona humanitaryzmem epoka, to człowiek, który zastępuje nadprzyrodzoną moc czynienia dobra własną naturalną niemocą.

Problemu Antychrysta, jak wskazuje sama nazwa, nie można rozpatrywać inaczej niż tylko w relacji do Chrystusa. Jego pojawienie nie było możliwe, dopóki czas się nie wypełnił, a Słowo nie stało się ciałem. Jednak, gdy tylko to nastąpiło, umiłowany uczeń Pana od razu demaskuje nie jednego, lecz wielu Antychrystów (1J 2,18-22; 2J 1,7). Antychrystami nie są poganie, nieznający chrześcijańskiego orędzia, ale ci, którzy, mieniąc się być chrześcijanami, jednocześnie odrzucają misterium Chrystusa, to misterium, które terminologia wschodniego chrześcijaństwa oddaje, mówiąc o teandrii - bogoczłowieczeństwie.

Nowożytny humanitaryzm

Wymownym paradoksem pozostaje wciąż fakt, że epoka, która w imię wywyższenia człowieka skazała religię na wewnętrzną emigrację, wszelkimi sposobami redukując jej wpływ na kulturę, w rzeczywistości sprowadziła człowieka do poziomu ssaków, gadów i płazów. Homo naturalis a więc homo sine Gratia to człowiek zredukowany do tego, co w nim czysto zwierzęce. Nie sposób utrzymać tezy o wyjątkowości rodzaju ludzkiego, stojąc na gruncie współczesnego humanitaryzmu, zajmującego, w najlepszym przypadku, indyferentną postawę wobec zagadnień religijnych. Możliwe jest tylko jedno z dwóch: albo schylić swój kark przed Absolutem, uznając potrzebę dopełnienia swej zwierzęcości przez jakiś element pozaświatowy, albo pozostać zwierzęciem, niczym się od nich jakościowo nie różniąc.

Przeciwko temu stwierdzeniu można by oponować, odwołując się do tych cech, które tradycyjnie uznaje się za wyróżnik człowieka. I tak, klasycznym przykładem jest odwoływanie się do ludzkiej rozumności, która rzekomo stawia człowieka wysoko ponad królestwem zwierząt. Jednak tego rodzaju apologia musi się rozbić o ten prosty fakt, że inteligencja, czyli zdolność do uczenia się, wcale nie jest cechą charakterystyczną człowieka, gdyż dzieli on ją z innymi naczelnymi, natomiast z tego, że potrafimy przechytrzyć szympansa nie wynika jeszcze, że nasza intelektualna przewaga nad nim jest natury jakościowej, a nie jedynie ilościowej – podobnie jak nie wynika to z faktu, że potrafimy tworzyć bardziej skomplikowane struktury społeczne niż mrówki, pszczoły czy inne podobne im owady. Nasz rozum różni się od rozumu szympansa dokładnie w taki sam sposób, w jaki nasz szyja różni się od szyi żyrafy. Jeszcze bardziej wątpliwe podstawy ma powoływanie się na sferę uczuciową człowieka, bowiem ta sprowadza się do tych samych procesów chemicznych w organizmie człowieka, psa i większości pozostałych ssaków. Człowiek to zwierzę i, jeśli nie rozstrzygnie on podstawowych zagadnień metafizycznych, pozostanie zwierzęciem (łac. bestia) na zawsze.

Różowe chrześcijaństwo

Tej prawdy nie przełknąłby nikt ze współczesnych braci poszukujących, a sądzę, że nie przełknęłaby jej również spora część chrześcijan, dla których bycie uczniem Chrystusa sprowadza się przede wszystkim do akceptowania nakazów zgodnej z rozumem, mieszczańskiej moralności. Sądzą oni, że właśnie ta rozumność chrześcijaństwa świadczy o jego uniwersalizmie. Tego rodzaju chrześcijanie wolą raczej fałszować obraz Boga, upodabniając go ile można do siebie samych, a więc do przepojonych ckliwym sentymentalizmem filantropów, niż pochylić się nad kłopotliwymi fragmentami Pisma. Bo przecież Ten, który nazwany został Królem Pokoju (Hbr 7,2), nie tylko przyniósł na ziemię pokój, ale też i miecz (Mt 10,34). Jak więc pogodzić ze sobą Jego sprzeczne, wydawałoby się, wypowiedzi? Otóż jak pisze w swej Krótkiej opowieści o Antychryście Włodzimierz Sołowjow: „pogodzić można je tylko w ten sposób, że przyjmuje się rozdzielenie pomiędzy dobrym albo prawdziwym pokojem, i pokojem złym lub fałszywym. I to rozdzielenie zostało w prosty sposób ukazane także przez Tego, kto przyniósł prawdziwy pokój i dobrą wojnę: «...nie tak jak świat daje, Ja wam daję». Oznacza to, że istnieje dobry, Chrystusowy pokój, który Chrystus przyniósł na ziemię, ufundowany na rozdzieleniu pomiędzy dobrem a złem, między prawdą i kłamstwem; i jest także zły, światowy pokój [mirskij mir], ufundowany na zmieszaniu, albo też zewnętrznym zjednoczeniu tego, co wewnętrznie sprzeciwia się sobie"[1].

Tymczasem jakakolwiek przemoc, przeciwstawianie się złu siłą, rugowanie go przemocą z przestrzeni publicznej, byłoby dzisiaj nie do przyjęcia. Taki postulat byłby nie do pogodzenia z niemal powszechnie przyjętym paradygmatem różowego chrześcijaństwa, by posłużyć się tutaj celnym określeniem XIX-wiecznego myśliciela prawosławnego Konstantyna Leontjewa[2]. Nie do pomyślenia jest dzisiaj wypełnianie obowiązków władzy biskupiej, w tym co bardziej niż wszystko inne należy do jej kompetencji - a więc nie do pomyślenia jest np. ekskomunika nałożona na parlamentarzystów przegłosowujących prawo do aborcji lub na uczestników homoparady. Oczywiście owo nie do pomyślenia oznacza jedynie blokadę istniejącą w naszych głowach, a nie jakąś nieprzezwyciężalną aporię.

Dobry człowiek

Złem, które należy najwytrwalej demaskować i najzajadlej zwalczać, nie jest Zły Człowiek, dopuszczający się zbrodni w imię np. wyższości rasy lub dobra wybranej grupy społecznej, ktoś otwarcie odrzucający wszelkie zasady moralne. Bez porównania Kościół bardziej powinien obawiać się Dobrego Człowieka, gdyż Antychryst, który przyjdzie na końcu czasów, będzie raczej filantropem niż ludobójcą. „Prawdziwym zadaniem polemiki jest tutaj - jak pisał Włodzimierz Sołowjow - nie obalenie fałszywej religii, a zdemaskowanie prawdziwego kłamstwa"[3]. Hitler, Stalin, Iwan Groźny czy Neron nie fałszowali dobra, lecz w sposób otwarty mu się przeciwstawiali, dlatego mogli jedynie zabijać ciała, lecz ten, który przyjdzie na końcu, nie będzie do nich podobny i nie na ciałach będzie mu zależeć. Zarówno Antychryst, jak i przeszli, współcześni i przyszli prześladowcy narodów ostatecznie podporządkowani są Księciu tego Świata, jednak w przeciwieństwie do tych ostatnich, którzy stali się widzialnym obrazem diabła, krążącego jak lew szukający kogo pożreć (1P 5,8), Antychryst nie będzie zdradzał doń podobieństwa, gdyż jego misją jest bycie karykaturą Syna Człowieczego. Tak należy rozumieć imię bestii - słynne 666 z 13. rozdziału Apokalipsy Janowej, nad którym łamią sobie głowy teozofowie i miłośnicy nauk hermetycznych. Jak się wydaje, nie ma tu żadnej zagadki, gdyż znaczenie słynnej liczby wyjaśnione zostaje przez samego Jana Teologa: „Kto ma rozum, niech liczbę Bestii przeliczy: liczba to bowiem człowieka" czytamy w tym samym wersie (Ap 13,18).

Od samego początku swojej apostolskiej działalności Kościół trafnie rozpoznał i zdefiniował swego największego przeciwnika. Nie jest to, oczywiście, żadna nowość. Począwszy od św. Jana Teologa, poprzez św. Cyryla Jerozolimskiego czy św. Jana Chryzostoma, aż po myślicieli nam współczesnych, takich jak Włodzimierz Sołowjow czy Alan Besancon, Kościół tak właśnie rozumiał i demaskował grożące mu niebezpieczeństwo.

Nie chodzi oczywiście o to, że antychrystem[4] jest każdy nieochrzczony człowiek, ale jedynie o to, że jest nim ten, kto, oddzielając człowieka od Boga i przeciwstawiając ich sobie, widzi w człowieku coś więcej niż zwierzę rozumne - animal rationale i, co gorsza, upatruje w nim źródła norm etycznych. Tak rozumiany człowiek jest dobry sam w sobie, albo przynajmniej, jak głosili pelagianie, może takim się stać wyłącznie dzięki własnemu wysiłkowi. Nie potrzebuje zatem żadnego zbawienia ani żadnego Zbawiciela. Człowiek z natury jest dobry. Oto przesłanie naszej cywilizacji.

Lex naturalls

Krytyce ludzkiego dobra można przeciwstawić naukę o prawie naturalnym, będącą przynajmniej od czasów św. Pawła częścią katolickiej doktryny. Prawo to, bez względu na zasadnicze rozbieżności w poglądach na jego genezę, uznawane jest zarówno przez chrześcijan, jak i tych ateistów, agnostyków i deistów, którzy pomimo swych metafizycznych poglądów, nie zrezygnowali z roszczeń do wydawania etycznych sądów. Prawo naturalne ma być wiedzą o tym, co dobre i złe, którą człowiek posiada z samego faktu swego istnienia, innymi słowy jest to wiedza wlana. Wynika stąd, że człowiek nie musi czerpać wiedzy o normach moralnych z zewnątrz, np. z jakiegoś objawienia sił nadprzyrodzonych, gdyż prawo moralne, jak zachwycał się Immanuel Kant, znajduje się w jego wnętrzu.

Tak pisze o tym sołowjowowski Książę, figura w całości wzorowana na postaci Lwa Tołstoja: „...ale jakież to wszystko może mieć znaczenie dla prawdziwej chrześcijańskiej doktryny, która przemawia do nas poprzez nasze sumienie tylko o jednym: co powinniśmy i czego nie powinniśmy czynić teraz i tutaj"[5]. Gdyby Książę i filozof z Królewca mieli rację, zarzut zafałszowania dobra, jaki postawiliśmy ludzkim roszczeniom do stanowienia o tym, co dobre i złe, byłby bezzasadny.

A jednak kwestia ta przedstawia się nieco inaczej niż mogliby sobie tego życzyć naiwni humanitaryści, a to ze względu na to, czym w rzeczywistości jest owo lex naturalis. Nie jest ono, jakby się mogło wydawać, tajemniczym głosem, mówiącym człowiekowi jak ma postępować. Można powiedzieć, że wręcz przeciwnie - mówi ono wyłącznie, jak postępować się nie powinno: nie zabijaj, nie cudzołóż, nie kradnij... Nawet wówczas, gdy głos ten wydaje się dawać jakieś pozytywne wskazania, jak np. czcij ojca swego i matkę swoją, w rzeczywistości mówi jedynie o tym, że nie wolno nie okazywać czci rodzicom, bogom i gościom (jak głosi pierwotny kodeks niemal wszystkich ludów). Nigdy natomiast prawo to nie daje żadnych pozytywnych wskazań w rodzaju miłuj bliźniego swego i miłujcie się wzajemnie, lub jedni drugich brzemiona noście, prawo to nigdy nie mówi: żąda ktoś od ciebie szaty, daj mu i płaszcz, lub uderzył cię kto w lewy policzek, nadstaw mu i prawy. A już z pewnością prawo to nie rozstrzyga takich kwestii, jak np. czy, a jeśli tak, to ile pieniędzy powinienem przeznaczyć na jałmużnę. Prawo naturalne w połączeniu z pierwiastkiem Łaski oraz naszymi zdolnościami intelektualnymi pozwala nam zachowywać się przyzwoicie, ale czy to wystarczy, by nazywać się dobrym? Czy z faktu, że się nie zabija, nie kradnie, nie cudzołoży, nie obraża starców, wynika już, że można nazywać się dobrym człowiekiem?

Cały moralny fałsz i wewnętrzna pokrętność postawy humanitarnej objawia się w stosunku do sentymentu - uczucia, a zwłaszcza do zjawiska sympatii - współczucia, które dla humanitarystów w rodzaju Tołstoja lub Schopenhauera jest najwyższym principium etycznym. Ta buddyjsko- stoicka (ściślej późnostoicka) etyka, do złudzenia przypominająca chrześcijańską doktrynę o miłosierdziu, w sposób doskonały zafałszowuje istotę Miłości, sprowadzając ją do psychologicznych mechanizmów, by nie powiedzieć - do chemicznych procesów.

Zafałszowane Dobro

Filantrop/dobry człowiek jest więc uzurpatorem bezprawnie strojącym się w ukradzione regalia. Z czysto formalnego punktu widzenia sytuacja ta wydaje się być tylko błędem, z punktu widzenia katolickiej teologii jest dużo gorzej. Akt intelektualnego zdetronizowania Boga nie jest w tym wypadku prostą apostazją, jest najgorszym z możliwych kłamstw: zakłamaniem dobra - kpiną z prawdziwego Boga, kiedy to w szaty Tego, który jest osobowym Dobrem, przystrojona zostaje małpa, niechby nawet tak rozumna, jak sam Einstein. „W każdym razie nie ulega wątpliwości - pisze Sołowjow - że to antychrześcijaństwo, które w rozumieniu biblijnym (zarówno staro-, jak i nowotestamentalnym), oznacza ostatni akt historycznej tragedii - że mianowicie nie będzie ono prostą apostazją, albo odrzuceniem chrześcijaństwa, lub też materializmem, albo czymś podobnym, a że będzie to religijne «samozwaństwo», kiedy imię Chrystusa przyswoją sobie takie siły ludzkości, które w rzeczywistości są obce i wręcz wrogie Chrystusowi i Jego Duchowi"[6]. Człowiek współczesny musi sobie uświadomić ten prosty fakt, że dobro i miłość znajdują się poza nim. I że każde zaprzeczenie tej prawdzie, każda tego typu uzurpacja ze strony człowieka, jest najpoważniejszym niebezpieczeństwem dla całej ludzkiej cywilizacji.

Z tego punktu widzenia, z dwóch systemów totalitarnych, których doświadczyła Europa w minionym stuleciu, komunizm miał w sobie zdecydowanie więcej z ducha Antychrysta niż faszyzm, głoszący prymitywny kult siły. Faszyści przedstawiali się światu jako jego Herrenvolk, komuniści natomiast jako zbawcy całego świata - bojownicy o sprawiedliwość społeczną[7]. Obydwa totalitaryzmy czerpały swą ludobójczą moc z takiej antropologii, która negowała nienaruszalność człowieka, innymi słowy z antropologii, która negowała w człowieku osobę, depersonifikowała go. Człowiek przestał być res sacra zarówno dla Niemców, jak i dla Sowietów. O ile jednak narodowi socjaliści odrzucali etykę, o tyle komuniści ją fałszowali. Naziści postępowali wbrew Dobru, bolszewicy unicestwiali samo Dobro. Marksiści przedstawiali się światu właśnie jako dobroczyńcy ludzkości, podobnie jak wcześniej miano to przyjęli francuscy rewolucjoniści. Tymczasem „Ostateczne, najbardziej zwodnicze zło, powinno posiadać oblicze dobra (...) Istnieje stary Miecz Cezara, okrutny do zezwierzęcenia, ale idzie nowy Miecz Cezara, ubóstwienie przyszłego państwa, szczęśliwego mrowiska, w którym ludzie ostatecznie zostaną pozbawieni wolności" - pisze Mikołaj Bierdiajew[8]. Taki jest sens wielkich rewolucji, jakie światu, a Europie w szczególności, zafundowały Francja i Rosja - nieszczęsna awangarda światowego postępu.

Idea Dobra

Koniecznym jest teraz doprecyzowanie terminów, którymi się posługujemy. Dotyczy to przede wszystkim pojęcia dobra. Wydaje się, że termin ten, podobnie jak np. słowo miłość, ulegając zeświecczeniu, stracił związek z oczywistością, którą niegdyś oznaczał. Obydwa te słowa, mimo że powinny stanowić twardy fundament ludzkiej cywilizacji, są dziś jednymi z bardziej mętnych i niedookreślonych terminów, jakimi posługuje się współczesny człowiek, by nie powiedzieć, że są to dziś już tylko słowa balony - nadęte do nadludzkich rozmiarów, przez co sprawiające pozór wielkiej wagi, a mimo to puste. Jest to charakterystyczne dla epoki schyłkowej, w której z pierwotnej treści pozostała już wyłącznie zewnętrzna powłoka.

Inaczej było w czasach, gdy kultura była jeszcze młoda. W starożytnej Helladzie spotykamy się z wieloma ujęciami dobra, ale żadne z nich nie jest tak magmowate i bezkształtne jak jego współczesna, humanitarystyczna definicja. Sokrates i Platon pierwsi dostrzegli konieczność agathotycei, i wiele wysiłku włożyli w obronę dobra przed niebezpieczeństwem zagrażającym mu ze strony szerzącego się wówczas relatywizmu. To właśnie Platon jako pierwszy zrozumiał, że dobro, jeśli ma pozostać dla człowieka normą, musi być również hipostazą - Ideą Dobra, a więc Bogiem. Z faktu tego nie wynika bynajmniej, że Platon przekroczył o własnych siłach naturalne ograniczenia, którym podporządkowany jest człowiek. Rozum jest w stanie dojść do prawdy o istnieniu Boga, nie zaś do prawdy na temat Jego istoty. Istotą Boga jest dobro, a ateński myśliciel bynajmniej nie pojął, czym ono jest. Platon, podobnie jak jego mistrz Sokrates czy uczeń Arystoteles, pozostają w pełni w zamkniętym kręgu ludzkiej physis - natury, która stanowiła dla nich zawsze wszechwładną ananke. Dobro Platona nie jest dobrem chrześcijan i cywilizacji zachodnioeuropejskiej, choć dzieli z nim pewne wspólne rysy.

O fundamentalnej różnicy pomiędzy tymi dwoma fenomenami można się najdobitniej przekonać, czytając najważniejsze dzieło założyciela Akademii. Politeja (Państwo), bez względu na to jak bardzo jest podziwiane ze względu na doniosłość tematyki w nim poruszonej, pozostanie na zawsze pierwszym w historii naszej literatury przykładem myśli totalitarnej. To państwo ma być szczęśliwe, nie człowiek[9], pisze Platon i z żelazną konsekwencją konstruuje swoją societasperfecta. Zabrania komukolwiek zajmowania się innymi sprawami niż jego własny zawód, likwiduje własność prywatną, instytucję rodziny, odbiera dzieci matkom, kobiety czyni własnością państwa, każe im zajmować się rzemiosłem wojskowym wespół z mężczyznami. Platon na równi z Marksem i Nietzschem objawił światu człowieka - ecce homo.

Można w tym miejscu się spierać, wskazując na Arystotelesa, który żyjąc w tych samych warunkach, co jego nauczyciel, doszedł jednak w swojej Etyce Nikomachejskiej do dużo bardziej umiarkowanych wniosków, a jego ustalenia nie straciły na aktualności nawet i dziś. Jednak Stagiryta nie wyprowadza wskazań moralnych z przesłanek logicznych, jak czyni to Platon, przez co jego wywody nie mają tego prawodawczego znaczenia, jakie znajdujemy u Platona. On raczej opiera się na doświadczeniu, obserwuje rozmaite dziedziny praksis człowieka, próbuje dopatrzyć się w nich jakiś konsekwencji i zasad, a następnie je opisuje. W przeciwieństwie do Platona, postępuje jak badacz, a nie jak prawodawca. Nie odbiera człowiekowi prawa do szczęścia, wręcz przeciwnie - z jego obserwacji wynika, że jest ono powszechnie pożądane, jest czymś, czego wszyscy pragną ze względu na nie samo, a skoro tak, staje się również principium jego systemu etycznego. Szczęście jest u Arystotelesa dobrem najwyższym. Jednak również dla Arystotelesa człowiek nie jest rzeczą świętą - osobą[10], co sprawia, że jego eudajmonizm nie stanowi wystarczającego zabezpieczenia na przyszłość. W ogóle wywody Arystotelesa nie mają w sobie nic zobowiązującego. Dobro nie jest u niego, jak u Platona, Absolutem[11], w związku z czym zostaje sprowadzone do poziomu morału, któremu można się tak samo dobrze podporządkować, jak i obśmiać. Zalecenia Arystotelesa przypominają zalecenia lekarza, jego wskazania mają na celu przywrócenie stanu zgodnego z naturą – kata physin i w tym znaczeniu są doskonałe.

Jest to jednak skończona doskonałość Partenonu i rzeźb Fidiasza, która przywodzi na myśl doskonałość figury geometrycznej lub równań matematycznych, jest toperfectio naturalis, która cechuje dziewiczy krajobraz, zdrowe drzewo czy dzikie zwierzę, a nie ta, do której zmierzały fantastyczne kształty gotyckich katedr lub zachwiane proporcje bizantyjskich ikon. Nie jest to ta doskonałość, do której wzywa Pismo słowami: doskonałymi bądźcie, jak Ja jestem doskonały. Oczywiście tych dwu doskonałości nie należy sobie nigdy przeciwstawiać, gdyż jedna wznosi się na drugiej i są sobie nawzajem nieodzowne. Łaska nie znosi natury, lecz się na niej buduje - jak mówi scholastyczne adagium. Tymczasem fenomen Antychrysta, ilekroć został w historii dostrzeżony, tylekroć przyjmował właśnie formę konfliktu tych dwu doskonałości, tych dwu kształtotwórczych zasad, by posłużyć się sformułowaniem Sołowjowa, konfliktu doskonałości stworzenia z doskonałością Stworzyciela.

 „Sam tylko Bóg jest dobry z istoty - pisze św. Tomasz – stworzenia natomiast - przez uczestnictwo"[12]. Tajemnica bezprawia, istota całego antychrystusowego buntu zawiera się w prostym zaprzeczeniu tej prawdy. „Nikt nie jest dobry, tylko sam Bóg" - odpowiada Chrystus rozentuzjazmowanemu młodzieńcowi (Łk 18,19). W potocznym sposobie myślenia wiara nie jest konieczna do bycia człowiekiem moralnie zintegrowanym. Nie ważne, czy wierzy się w Boga, ważne, by być dobrym człowiekiem – słyszymy ogólnie znany slogan. Ktoś, kto nie wierzy w Boga, a jednocześnie wierzy w Dobro, z konieczności za źródło tego Dobra musi uznać siebie. A skoro tak, to „czyż Chrystus może być przez kogoś tak znienawidzony, jak jest nienawidzony przez ateistę?"[13]. Czy Syn Człowieczy może być znienawidzony przez kogoś bardziej niż przez tych, dla których jest ciągłym znakiem sprzeciwu? I nie chodzi tu wcale o ludzi pokroju Fryderyka Nietzschego czy Iwana Karamazowa, którzy w swym ateizmie byli akurat konsekwentni aż do obłędu, a raczej o takich, którzy, jak książę Myszkin lub Albert Camus, szukając świętości bez Boga, nie wytrzymywali całego absurdu, do jakiego prowadzi konsekwentny ateizm. Chodzi tu jeszcze bardziej o takich, którzy, jak Tołstoj, wierzą wprawdzie w „Boga", jednak nie upatrują w nim źródła dobra, sensu czy miłości, a jedynie bliżej niezidentyfikowaną moc. I to jest właśnie prawdziwy faryzeizm naszych czasów. Co do zasady nie różni się on niczym od faryzeizmu starszych i uczonych w piśmie. Podobnie jak dawni, tak i współcześni faryzeusze nie mogą wybaczyć Chrystusowi tego samego, że odbiera im powód do chluby z samych siebie.

TOMASZ KWAŚNICKI

Tekst pochodzi z kwartalnika FRONDA nr 44-45/2008.

 

Grafiki: Janusz Kapusta

 

Przypisy
[1] W.S. Sołowjow, Tri razgovora i kratkaja povest ob antichristie, w: tenże, Sobranije socinenij, t. VIII, Sankt Peterburg 1907, s. 530.

[2] K.N. Leontjew, Sobranije socinenij, t. 8, Sankt Peterburg 1912, s. 200.

[3] W.S. Sołowjow, dz. cyt, s. 445.

[4] Pisane małą literą - a więc w znaczeniu, jakim posługiwał się tym terminem św. Jan w swoich Listach, a nie w Apokalipsie.

[5] W.S. Sołowjow, dz. cyt, s. 549.

[6] W.S. Sołowjow, dz. cyt, s. 527.

[7] Z tego powodu niezmiennie irytować będzie kogoś, kto pochodzi z kraju niedoświadczonego rewolucją, ta irracjonalna pycha Rosjan czy Francuzów, w miejscu pokory, jakiej spodziewalibyśmy się po narodach, mających na sobie krew milionów istnień ludzkich.

[8] N.A. Bjerdjajew, Velikij Inkvizitor, tenże, Antichrist. Antologija, Moskva 1995, s. 153.

[9] Platon, Państwo, ks. V, 466 a-c, tłum. W. Witwicki, Kęty 2006.

[10] Nowość chrześcijańskiej miłości pomimo wszystko, ze względu na inność danej osoby, a nie ze względu na zasługi, czy jakieś inne jej walory widać jaskrowo, np. w zestawieniu z następującym zdaniem Arystotelesa: „Dlatego to kochający wydają się czasem śmieszni, kiedy pragną być kochani tak jak sami kochają: pragnienie to należy uważać za słuszne, gdyby byli w tej samej mierze godni miłości, lecz jeśli nic miłości godnego w sobie nie mają, to pretensja ich jest śmieszna" cyt. za: Arystoteles, Etyka nikomachejska 1159 b., tłum. D. Dromska, L. Regner, W. Wróblewski, Warszawa 1996, s. 248.

[11] „Jeśli bowiem nawet istnieje jakieś jedno dobro, które może być orzekane o wszystkim co dobre, lub może posiadać byt odrębny samo w sobie, to jasne, że człowiek nie mógłby go osiągnąć przez swoje działanie..." cyt. za: Arystoteles, Etyka nikomachejska, W96 b., s. 86.

[12] Św. Tomasz z Akwinu, Compendium Iheologiae, cap. 109.

[13] W.P. Swjencickij, Antichrist. Zapiski strannogo celoveka, w: tenże, Antichrist. Antologija, Moskva 1995, s. 168.