Sytuacja na Ukrainie jest wielowątkowa i wymyka się uproszczonym ocenom. W ramach debaty toczonej przez środowiska narodowe trzeba wyróżnić trzy płaszczyzny.

Po pierwsze, czy w naszym interesie jest Ukraina należąca do Unii Europejskiej? Nie jest to oczywiste, bo niepodległość Ukrainy może realizować się zarówno "pomostowo", czyli między politycznym Wschodem a Zachodem, jak i okcydentalnie, czyli w ramach unijnych. Narodowcy nigdy nie będą nikogo zachęcać, aby znalazł się w unijnym więzieniu narodów. Z drugiej strony rozumiemy, że wielu Ukraińcom trauma postsowiecka ukazuje Unię jako kwintesencję Zachodu trochę na wzór dawnej Rzeczypospolitej. Patrząc realistycznie, możemy domniemywać, że obecność Ukrainy w Unii miałaby siłą rzeczy charakter defederalizujący, bo nowy wielki naród unikałby spętania przez eurokratów. Czy więc Ukrainie opłaca się Unia z jej dotacjami jako osłodą zaboru przemysłu i drastycznego ograniczenia rolnictwa, muszą decydować sami Ukraińcy. Gdyby mieli aspiracje akcesyjne, to Polska winna stawiać twarde warunki, np. związane z ochroną naszego rynku pracy, renowacją polskiego dziedzictwa kulturowego na Kresach i promocją uprawnień mniejszości polskiej na Ukrainie.

Po drugie, czy Polska powinna prowadzić ofensywną politykę na Ukrainie? Tutaj mamy najdalej idące wątpliwości. Obecność prezesa PiS w Kijowie mieści się w kanonie romantycznej polityki polskiej wymierzonej w Rosję - od epopei napoleońskiej po jego Brata w Tbilisi. Oczywiście odnotowujemy aktywność różnych sił w rozgrywce ukraińskiej i podpuszczające wypowiedzi prezydenta Rosji tylko wzmacniają tę szkołę myślenia o zadaniach polskiej polityki. Nawet jednak w ramach tego kanonu trzeba by przyjąć, że prezydent Janukowycz to nie ukraiński polityk, lecz moskiewska kreatura, przeciw której trzeba walczyć per fas et nefas. Jednak przy założeniu, że Janukowycz to cwany ukraiński gracz lawirujący między Moskwą, Brukselą a Berlinem, trudno poprzeć występowanie na wiecu grupy partii opozycyjnych i otwarte uczestnictwo w wewnątrz-ukraińskim sporze. Przecież my też nie chcielibyśmy, aby na wiecach Platformy Obywatelskiej przemawiali niemieccy politycy choćby pouczający Polaków o porządku i dyscyplinie. Do tego co najmniej niezręcznością była milcząca akceptacja szowinistycznej Swobody nawiązującej otwarcie do mordów UPA na Polakach i przejmowanie jej sloganów, jak "sława Ukrainie", historycznie towarzyszących tamtemu ludobójstwu. Endecki patriotyzm jest dużo bardziej powściągliwy w eskapadach "za wolność waszą i naszą".

Po trzecie, warto spojrzeć na zdumiewającą asymetrię krajowych mediów w relacjonowaniu zajść w Kijowie i niedawnego Marszu Niepodległości. Głównonurtowym mediom dopiero co przeszkadzało sto tysięcy polskich patriotów i kilkuset zadymiarzy (nawet Jarosław Kaczyński opuścił stolicę, zawczasu obawiając się zamieszek). Tym razem te same media ze zrozumieniem i sympatią ukazują dużo gorętsze wydarzenia wraz z paleniem rac, pokonywaniem barierek i okupowaniem budynków (a i Jarosław Kaczyński nie jest tak przestraszony potencjalnymi zamieszkami). Gdy zaś dzieje się coś naprawdę hard, to słyszymy o prawdopodobnych prowokacjach służb, które w Warszawie były hipotezą z zasady wykluczoną. Ta asymetria bije po oczach i dużo mówi o kondycji mediów.

Podsumowując, konia z rzędem temu, co bezbłędnie oceni sytuację. Nie zarzucamy złej woli naszym romantykom politycznym, ale przestrzegamy, że jednostronne zaangażowanie w czasach pomarańczowej rewolucji było ślepą uliczką. Wtedy nasi radykałowie popierali późniejszego prezydenta Juszczenkę, który potem łączył najgorsze cechy Balcerowicza i Wałęsy. Nawet jeśli ktoś bardzo chce się angażować, niech będzie mądry przed szkodą. Narodowcy zaś, posądzani często o nadmiernie żywiołowe akcje, tym razem obserwują uważnie i analizują chłodno.

Not. MBW