Kiedy Noemi Padilla zaczęła pracować w klinice aborcyjnej na Florydzie jako pomocnica abortera, wszystko wyglądało pięknie: „Zarabiam dużo więcej pieniędzy, lekarz i ja dogadujemy się jak starzy przyjaciele, praca jest łatwa i ważna, chwalili mnie cały dzień”. A na dodatek jeszcze darmowy lunch i premia w wysokości 500 dolarów za wykonanie „12 procedur”, i nowy telefon. I pięć minut piechotą od domu. Doskonała praca. Żyć, nie umierać! Tyle tylko, że po czterech latach takiej „wymarzonej” pracy Padilla uświadomiła sobie, że w klinice nieustannie zadaje się śmierć i to zarówno nienarodzonym, jak i sobie samemu, postępując wbrew sumieniu.

„Klinika, gdzie dokonuje się aborcji, jest skąpana w śmierci” – stwierdziła Padilla. A do tego dochodzi „przekraczanie granic moralnych”, „manipulowanie zdjęciami ultrasonograficznymi”, „bezwstydna pogoń za pieniędzmi kosztem zdrowia kobiet”, „zabranianie wymawiania słowa dziecko i kontrolowanie języka” oraz szantaż, że po odejściu z kliniki nie znajdzie się pracy gdzie indziej. „Wkrótce nie ma się już energii, by walczyć” – stwierdza Padilla i opisuje depresję, w jaką popadła, z trudem wychodząc z auta, by stawić czoła kolejnemu koszmarowi, jakim był dzień w pracy.

Czary goryczy dopełniła historia kobiety, która pomyliła tę aborcyjną rzeźnię z pobliskim centrum dla kobiet w ciąży. Kobieta przyszła jedynie na comiesięczne badanie ultrasonograficzne. Noemi Padilla „czuła ogromne pragnienie pomocy ciężarnej, która nie chciała aborcji. Przez pięć miesięcy z radością mogłam wykonywać badanie ultrasonograficzne i obserwować, jak rosło jej dziecko”.

Ku swojemu zaskoczeniu któregoś dnia otrzymała telefon od tej samej pacjentki, że szpital skierował ją na aborcję i że chce, aby Padilla przy tym była obecna, by potrzymała ją za rękę. Ale przecież mogła obserwować rozwój dziecka przez ostatnie pięć miesięcy i nie widziała żadnej anomalii! Domagała się od szpitala dokumentacji, szpital odmówił. Dla kliniki aborcyjnej to był zysk 7000 dolarów, więc zdrowie dziecka nie miało znaczenia. Czując, że robi źle, towarzyszyła kobiecie. Mając dostęp po fakcie do dokumentacji przekonała się, że dziecko było zdrowe: „Wydawało się, że nic nie wskazywało na potrzebę nadzwyczajnej terminacji”.

„To doświadczenie złamało mnie. W poniedziałek rano leżałam w łóżku, nie mogąc się ruszyć” – wyznała Padilla. Porzuciła pracę, błagając Pana Boga o przebaczenie. Jak powiedziała potem CBN News: „Nie mogłam już więcej siebie okłamywać”. Pomoc uzyskała w organizacji „Then There Were None”, którą założyła Abby Johnson. Jak stwierdziła Padilla, ta pomoc była cenna, gdyż: „Kiedy porzuca się klinikę aborcyjną, unikają cię. Kłamią na twój temat. Dają ci okropne rekomendacje. Robią wszystko, byś nie mogła postąpić dalej, ponieważ chcą, byś ich potrzebowała i musiała wrócić”. W wywiadzie dla CBN News Padilla podkreśliła także, że organizacja Abby Johnson „przejawia wyjątkową miłość, każdego dnia miłość do Jezusa”.

 

jjf/LifeSiteNews.com, abortionworker.com