Marta Brzezińska: To jak to naprawdę było – udzielił Pan wywiadu Torańskiej, czy to, co przeczytałam wczoraj w „Newsweeku” to jednak – jak Pan stara się przekonać opinię publiczną - nie jest rozmowa z Panem?

 

Adam Bielan: W sierpniu 2010 roku zgłosiła się do mnie pani Torańska z prośbą o wywiad do książki, która miała być wydana w rocznicę katastrofy smoleńskiej. Na początku byłem sceptyczny wobec tej propozycji, ale pani Torańska bardzo nalegała, przekonywała, że jestem jedyną osobą z bliskiego otoczenia Lecha Kaczyńskiego, z którą jeszcze nie rozmawiała. Redaktor Torańska zgodziła się na zaproponowany przeze mnie zakres rozmowy – miała dotyczyć katastrofy smoleńskiej i tego, co działo się krótko po niej. Od razu zastrzegłem sobie prawo do autoryzacji, na co także się zgodziła. Spotkaliśmy się dwa razy – najpierw 28 września 2010 roku. Potem pani Torańska odezwała się po kilku miesiącach milczenia, mniej więcej w lutym 2011 roku z prośbą o kolejne spotkanie. Druga rozmowa, 3 marca 2011 roku, była znacznie krótsza. Potem kontakt urwał się i pani Torańska odezwała się dopiero 27 stycznia. Otrzymałem od niej 16 stron tekstu do książki, choć pani redaktor jednocześnie stwierdziła, że książka w najbliższym czasie nie powstanie – planowała jej wydanie dopiero na piątą rocznicę katastrofy. Wiedząc, że książka może powstać dopiero za trzy lata, wówczas nie przeczytałem tego tekstu – miałem na głowie inne, pilniejsze sprawy.

 

Czyli – jak mówi Torańska – długo nie odsyłał Pan autoryzacji tekstu. Co było potem?

 

8 marca pani Torańska wysłała mi kolejnego maila z wersją tekstu, która - jak mniemam - posłużyła „Newsweekowi” to rzekomego wywiadu ze mną. To była znacznie krótsza wersja – około sześciu stron. Wtedy też zostałem poinformowany, że pani redaktor chce ten tekst opublikować mniej więcej na rocznicę katastrofy smoleńskiej w prasie. Nie podała mi jednak żadnego tytułu prasowego. Co więcej – muszę to podkreślić – nigdy nie zgodziłem się na to, by nasza rozmowa na potrzeby książki kiedykolwiek ukazywała się w krótszej wersji w prasie. Tym bardziej w „Newsweeku” pod kierownictwem Tomasza Lisa, który nigdy nie ukrywał swojego krytycznego stosunku względem śp. Lecha Kaczyńskiego.

 

Co Pan zrobił, kiedy redaktor Torańska przedstawiła swoje zamiary?

 

Natychmiast zadzwoniłem do pani Torańskiej, przypomniałem jej, że nigdy nie umawialiśmy się na wywiad prasowy i nie zgadzam się na publikację tego tekstu. Pani redaktor nalegała, abym go zaczął poprawiać, ale ja nie chciałem tego robić, bo w mojej opinii tekst w całości został zmanipulowany. To nie był mój wywiad, więc nie było sensu, żebym go pisał od nowa. Wciąż nie wiedziałem gdzie pani Torańska planuje opublikować naszą rozmowę. Pani redaktor nalegała na spotkanie i ja się na nie – w pierwszym możliwym terminie – zgodziłem.  Spotkaliśmy się w piątek 16 marca. Wtedy po raz kolejny podkreśliłem, że nie wyrażam zgody na publikację naszej rozmowy w jakiejkolwiek postaci w prasie – nie na to się umawialiśmy, a tym bardziej – w tak zmanipulowanej postaci.

 

Wciąż nie wiedział Pan, że tekst ma się ukazać w „Newsweeku”?

 

Pani Torańska ani wtedy, ani później nie poinformowała mnie, w jakim tygodniku zamierza opublikować rozmowę. Jak wspomniałem – nie zgodziłem się na żadną publikację, dla mnie tekst był skrajną manipulacją. Pani Torańska poprosiła, abym zdanie po zdaniu, autoryzował razem z nią wywiad. Nie zgodziłem się na to, ponieważ rozmawiałem z innym politykiem, który kilka miesięcy temu miał podobną nieprzyjemność z panią Torańską. Z rozmowy na potrzeby książki pani redaktor zrobiła wywiad, który miał się ukazać w „Gazecie Wyborczej”. Kiedy polityk wyraźnie nie zgodził się na publikację, pani Torańska ustąpiła. Radził,  bym w tym przypadku zachował się tak samo. Pani redaktor przerwała wtedy spotkanie i rozstaliśmy się w dość chłodnych relacjach. W tamtym momencie zrozumiałem, że Torańska może próbować opublikować ten wywiad bez mojej zgody.

 

Próbował Pan to jakoś zatrzymać?

 

Zacząłem sprawdzać, gdzie rozmowa może się ukazać. Dowiedziałem się, że pani Torańska zamierza rozpocząć współpracę z „Newsweekiem”. Obowiązki redaktora naczelnego pełniła wtedy Aleksandra Karasińska. Jeden z moich znajomych zna panią Karasińską i w piątek 23 marca zadzwonił do niej z pytaniem, czy taki wywiad ma się ukazać (na razie nie będę ujawniał jego nazwiska, ale jest zdecydowany zeznawać  w sądzie, jeśli zajdzie taka potrzeba). W tym czasie wysłałem do pani Torańskiej e-maila z oficjalnym oświadczeniem, że nie zgadzam się na publikację. Chciałem mieć po prostu dowód w razie gdyby jednak pani redaktor zdecydowała się oddać tekst do druku. Pani Karasińska w rozmowie z moim pośrednikiem potwierdziła, że Torańska zaczyna współpracę z „Newsweekiem”, ale przyznała, że nic jej nie wiadomo o publikacji wywiadu ze mną. Tego dnia zamykał się numer pisma i Karasińska nie mogła długo rozmawiać, ale kazała mi spać spokojnie, bo żaden wywiad bez mojej zgody się nie ukaże. Obiecała także, że skontaktuje się ze mną po weekendzie, ale kiedy telefonowałem do niej w poniedziałek, nie odbierała. W tym czasie dowiedziałem się, że naczelnym tygodnika został Lis, a Karasińska pełni funkcję jego zastępcy. We wtorek bezskutecznie próbowałem skontaktować się z Tomaszem Lisem. Tymczasem w środę rano zadzwonił do mnie fotoreporter „Newsweeka”, żeby – uwaga – umówić się ze mną na sesję zdjęciową. Odmówiłem, a on miał o tym poinformować redakcję. Zrobił to, ale z jej strony nie było żadnego odezwu. Próbowałem więc skontaktować się ze współpracownikami Tomasza Lisa, dziennikarzami, których znam. Zapewniali mnie, że to jakieś nieporozumienie, a w najbliższym, numerze ma się ukazać zupełnie inna rozmowa. Następnego dnia jedna z dziennikarek tygodnika poinformowała mnie, że niestety mam rację, ale ona nic nie może zrobić, a kierownictwo dziwnie się w tej sprawie zachowuje.

 

To znaczy?

 

Współpracownik Tomasza Lisa przeprowadził ze mną rozmowę, w stylu co najmniej gangsterskim. Przyznał, że taki wywiad się ukaże i już trwają prace nad składem numeru. Dodał, że jeżeli wytoczę proces to tylko zrobię dokładnie to, czego chce Lis, bo jemu zależy na rozgłosie, ponieważ to pierwszy numer „Newsweeka” pod jego kierownictwem. Oczywiście, zgodził się ze mną, że to nie tylko złamanie prawa, ale jakichkolwiek zasad etyki dziennikarskiej, ale w tej sprawie nie może nic zrobić, bo Tomasz Lis jest niezależny. Powiedział mi też, że Lis jest przekonany, że to nie jest problem redakcji, ale mój i pani Torańskiej. Kiedy poprosiłem go o to, by porozmawiał z Torańską, ta mu odpowiedziała – cytuję - „Bielan miał już czas na autoryzację tego tekstu, teraz jest za późno”. To było w środę 28 marca. Wiedziałem, że sprawa robi się poważna. Moi prawnicy przygotowali pismo do wydawcy, liczyłem, że przynajmniej Axel Springer zreflektuje się w tej sprawie. Musiałem je zresztą poinformować, że naczelny tygodnika, którego jest wydawcą, zamierza złamać prawo. Prawnik „Newsweeka” odpowiedział na to pismo w piątek krótko przed 16, czyli już po zamknięciu numeru, w którym potwierdził publikację tekstu. Odpowiedziałem na nie w piątek wieczorem, ale nie miało to już żadnego praktycznego znaczenia.

 

Wywiad się ukazał, jednak pani Torańska przedstawia zupełnie odmienną od Pańskiej wersję wydarzeń, z której wynika, że próbowała się z Panem wielokrotnie skontaktować, ale to Pan zwlekał z autoryzacją.

 

Pani Torańska w rozmowie z Tomaszem Machałą wielokrotnie minęła się z prawdą. To, co mówi nie jest prawdą, a ja mam na to dowody w postaci naszej korespondencji. Kiedy porówna się tekst, który otrzymałem 27 stycznia (dłuższa wersja na potrzeby książki – red.) z tym z 8 marca, to gołym okiem widać manipulacje.

 

Może Pan podać jakiś przykład?

 

Pani Torańska pyta na koniec wywiadu (tego w „Newsweeku”), czy jako najbliższemu współpracownikowi Lecha Kaczyńskiego nie przyszło mi do głowy, że nie nadaje się on na prezydenta. Moja odpowiedź: “To na inną rozmowę” sugeruje, że ja uciekam od tego pytania, mam złe zdanie o prezydencie Kaczyńskim. Tymczasem, to samo pytanie, w dłuższej wersji rozmowy, wysłane dosłownie sześć tygodni wcześniej, jest wtrącone w ciąg pytań o relacje Lecha Kaczyńskiego z mediami, o takie szczegóły, jak czytanie z promptera. Zresztą, ja nigdy z tego nie robiłem tajemnicy, pokazywałem to wręcz jako plus Kaczyńskiego, który był autentyczny! W takim kontekście Torańska zapytała, czy nie nadawał się na prezydenta, bo – w domyśle – nie potrafił czytać z promptera, a ja jej odpowiedziałem, że to nie ma nic do rzeczy, że to temat na inną dyskusję. To widać w dłuższej wersji, w krótszej – Torańska pozostawia czytelnikowi wrażenie, że miałem złe zdanie o prezydencie Kaczyńskim.

 

Podobno robi Pan takie zamieszanie z tym wywiadem, bo liczył Pan na powrót do PiS, a po takim „wyskoku” prezes raczej nie powita Pana z otwartymi ramionami?

 

To bzdura. Taka narracja zakładałaby, że zmieniłem zdanie w kwestii moich poglądów. To znaczy, że kiedy rozmawiałem z Torańską miałem zupełnie inne zdanie, pani redaktor wiernie to odtworzyła, a teraz zmieniam poglądy i wracam do PiS. Dowodem, że tak nie jest, jest zapis mojej rozmowy z Torańską w studiu Moniki Olejnik 10 kwietnia 2011 roku. Zresztą, gdyby Torańska poprosiła mnie o wywiad po tamtej rozmowie, nigdy bym się na niego nie zgodził – nie widziałem tak negatywnie zaangażowanej emocjonalnie osoby względem śp. Lecha Kaczyńskiego, która z takim uporem forsowałaby rosyjską wersję wydarzeń.

 

Czyli nie ma i nie było mowy o powrocie do PiS?

 

Wyszedłem z PiS, bo nie zgadzałem się z taktyką, którą partia przyjęła bo wyborach prezydenckich. Jak Pani widzi, odchodząc z partii opozycyjnej względem rządu, nie skończyłem po drugiej linii frontu, jak w przypadku niektórych polityków, a przecież mogłem wybrać taką drogę. 

 

„Newsweek” zapowiada publikację drugiej części rozmowy z Panem w następnym numerze. Tomasz Lis wydaje się nic sobie nie robić z Pańskich gróźb i jak się domyślam – rozmowa pewnie się ukarze. Jak ta sprawa potoczy się dalej?

 

Sytuacja jest jeszcze bardziej skandaliczna, ponieważ ja tej drugiej części rozmowy nigdy nie dostałem do autoryzacji!

 

Nawet wtedy, kiedy dostał Pan tą dłuższą wersję wywiadu do książki?

 

Tekst szerszy, do książki dostałem 27 stycznia, 8 marca dostałem wywiad prasowy – to jest mniej więcej to, co zostało opublikowane w ostatnim „Newsweeku” - żadnej drugiej części nie widziałem na oczy. Tomasz Lis już nie jedzie po bandzie, ale dawno ją przekroczył. To metody absolutnie gangsterskie. Lis musi być bardzo zdesperowany, że decyduje się na takie zagrywki, żeby jakoś zwiększyć sprzedaż swojego tygodnika. Na dłuższą metę to się na nim zemści.

 

Rozmawiała Marta Brzezińska

 

fot. Fakt.pl