DIAKON ANDRIEJ KURAJEW

Chrześcijanie, którzy pozostali jedynie ze „Społeczną Nauką Kościoła” w rękach oraz z rozważaniami o „chrześcijańskim rozumieniu praw człowieka”; chrześcijanie, którzy wstydzą się wody święconej oraz literalnego pojmowania słów Zbawiciela o przemienieniu chleba i wina w Jego ciało i krew – nie będą w stanie oprzeć się atakowi okultystycznych sił. Właśnie sił, żywiołów, a nie po prostu propagandy. 

 

Chrześcijaństwo jako jedyne chyba na świecie pociąga za sobą przyjęcie światopoglądu, którego elementem jest przekonanie o nieuchronności swojej własnej historycznej klęski. Chrześcijaństwo ogłosiło bowiem jedną z najmroczniejszych eschatologii. Uprzedziło, że ostatecznie siły zła będą prowadzić wojnę ze świętymi i że ich zwyciężą (Ap 13,7). Ewangelie obiecują, że wrota piekielne nie przemogą Kościoła i że Kościół jest niepokonany.

Jednak „niepokonany” nie oznacza koniecznie „zwycięski”. Patrząc przez pryzmat ziemskiej historii, nie zobaczymy ogólnoświatowego, historycznego zwycięstwa Ewangelii, a raczej powszechne zwycięstwo antychrysta1 . Tak, pora już rozpocząć dyskusję o tym, o czym najmniej chce się dzisiaj dyskutować w „chrześcijańskiej wspólnocie” i w „chrześcijańskiej kulturze” – o tym, co ostateczne, o końcu świata, o antychryście. Zagadnienie antychrysta w demokratycznej publicystyce wydaje się być czymś nie na miejscu. Nawet tym publicystom, którzy uważają się za chrześcijan, jakoś niewygodnie jest wspominać o ostatniej księdze Biblii. Ja sam nie mam już nic do stracenia. Po wydaniu mojej broszury o tym, że należy odbudować Sobór Chrystusa Zbawiciela w Moskwie, przedstawiciele „antysystemu” (by posłużyć się terminem Lwa Gumilowa) postawili mi ostateczną diagnozę: Przede wszystkim widać u Kurajewa zwykły czarnosecinny nacjonalizm oraz najbanalniejszy wielkopaństwowy szowinizm. Stracił dar wymowy – żadnego poruszającego obrazu, żadnego błyskotliwego paradoksu. Straszy tylko czytelników „tworzeniem nowego światowego porządku” – ulubionym tematem wrogów żydo-masonerii.

Nie wstydzi się już mówić wprost o swojej miłości do Rosji. Podobnie jak szowiniści, jest chorobliwie wrażliwy na punkcie tego, co o Rosji sądzi Zachód. Na razie to zaledwie pojedyncze notki, jednak szybkość upadku jest większa od szybkości wznoszenia... Dno jest dnem i upadek może okazać się nieskończony, choć nie może pozostać bezkarny. „Tworzenie nowego światowego porządku” nie jest jedynie ulubionym tematem wrogów żydo-masonerii. Przede wszystkim nowy światowy porządek jest zapowiedzianym przez Pismo Święte społeczeństwem, w którym chrześcijanie nie będą w stanie dalej żyć. Po drugie, jest to ulubiony temat wszystkich ruchów okultystycznych. Po trzecie, to nietajony cel wszystkich masońskich organizacji (o czym można się upewnić chociażby na podstawie apologetyki wolnomularstwa znajdującej się w książce Klimowskiego Prawda o masonerii2 ). W końcu jest to zwykły termin historiozoficzny, rozróżniający tradycyjne społeczeństwa religijne od tego porządku rzeczy, który ukształtował się przed końcem XX wieku. Ponieważ nie jestem politologiem, lecz chrześcijańskim publicystą, piszę na ten temat nie z powodu futurologicznego zacięcia, ale dlatego, że ów „nowy świat” przyjdzie. Po prostu uważam, że Pismo Święte nie potrzebuje cenzury – ani okultystycznej, ani postępowej, ani chrześcijańsko‑demokratycznej. W Biblii kwestia „nowego światowego porządku” pojawia się jako problem teologiczny.

„Oto Apokalipsa... Tajemnicza księga, od której zapala się język; kiedy ją czytasz, serce zamiera w piersi. Już od pierwszych stron okazuje się być sądem nad Chrystusowymi Kościołami... Jest to księga pełna wiary i cierpienia”3 , Oto o czym należy powiedzieć przede wszystkim. Apokalipsa opowiada zarówno o wybawieniu chrześcijan od niedającego się wytrzymać ucisku „tego świata”, jak i o tym, że wina za ostateczne zwycięstwo antychrysta spoczywa nie na „masonach”, ale na chrześcijanach. Chrześcijanie przestali być chrześcijanami – oto dlaczego osłabło światło. Chrześcijanom zachciało się być jeszcze kimś innym, zachciało się im popróbować zapomnianej pogańskiej „egzotyki” – oto dlaczego ciemność znowu rozprzestrzeni się po całej ziemi „od godziny szóstej do godziny dziewiątej”4 . „Przyjdzie bowiem chwila, kiedy zdrowej nauki nie będą znosili, ale według własnych pożądań – ponieważ ich uszy świerzbią – będą sobie mnożyli nauczycieli. Będą się odwracali od słuchania prawdy, a obrócą się ku zmyślonym opowiadaniom” (2Tm 4,3-4)5 . To jest właśnie najważniejszą treścią chrześcijańskiej apokaliptyki: ludzie sami wybiorą sobie nową wiarę i nowych władców, sami otworzą świat dla „księcia ciemności”. Co czyni nieuniknionym taki ostateczny wybór? Jedną z przyczyn jest „asymetria w uzbrojeniu” sił dobra i zła. Dobro nie może wykorzystywać niektórych środków, jeśli chce pozostać nadal dobrem. Przeciwnie jest w przypadku zła, tu nie ma mowy o żadnych ograniczeniach.

Zło może podejmować nawet pożyteczne działania, nie zmieniając swojej własnej natury (jeśli filantropijne działania będą podejmowane w taki sposób, że pomagając ludziom pod jednym względem, pod innym względem będą umacniać ich sojusz ze złem w innych dziedzinach życia – choćby przez rozpalanie próżności ofiarodawców). Dobro nie może wtargnąć do ludzkiej świadomości przemocą. Zło nie ma granic w hipnokracji. Chrześcijanie nie stawiają sobie za cel stworzenia nowej rasy ludzi poprzez posługiwanie się inżynierią genetyczną. Neopogaństwo przeciwnie, jest w pełni przygotowane do genetycznej selekcji człowieczeństwa. Oprócz tego, jest oczywiste, że zbyt głęboko w człowieku tkwi „zgorszenie krzyża”, marzenie, by żyć bez trudu, w tym bez trudu wynikającego z wypełniania przykazań. Z mniejszą lub większą natarczywością rzucamy w twarz Chrystusa te słowa, które wypowiedział do niego Wielki Inkwizytor u Dostojewskiego: „Odejdź, przeszkadzasz nam!”. I pewnego razu ten nieustannie pulsujący bunt zakończy się pełnym sukcesem. Zgodnie z powszednim życzeniem naszych serc – tak, pewnego razu nasz dom stanie się pusty. Wówczas ludzie stworzą taki sposób życia, takie społeczeństwo, w którym nie sposób będzie znaleźć Chrystusa6 . I to będzie koniec historii. Nie znamy czasu. Może być nawet tak, że obecny neopogański bunt zgaśnie, jak zgaśli dawni gnostycy i arianie, bogomilcy i chłyści... Może być tak, że prorocy „ery Wodnika” okażą się jeszcze jednymi fałszywymi prorokami. Chodzi o to, że im dalej, tym bardziej „nadzieje postępowego człowieczeństwa” zgadzają się z tym, przeciwko czemu grzmi Apokalipsa. Nie tworzę prognoz politycznych. Po prostu tak mówi Biblia. Podobnie mówił Goethe: „Przewiduję czasy, w których ludzie przestaną cieszyć Boga”7 , i wówczas nastanie koniec. Jedną z najbardziej fundamentalnych intuicji Biblii jest przyjęcie historii jako świętej przestrzeni, gdzie spotykają się ze sobą i prowadzą dialog Bóg i człowiek. Jeśli historia nie może wypełnić tego swojego przeznaczenia, wówczas się kończy. „Tak płynie czas, i razem ze sobą pędzi wszystkich ku ostatecznemu dniu objawienia Pana naszego Jezusa Chrystusa...” (św. Teodor Studyta)8 .

 

Niegdyś nie dawało mi spokoju pytanie: dlaczego historia się kończy? Dlaczego – przy wszystkich naszych grzechach – Stwórca nie da szansy jeszcze jednemu, nieskazitelnemu pokoleniu? Potem zrozumiałem: historia jest potrzebna, dopóki człowiek pozostaje wolny. Kiedy zniknie wolność ostatecznego wyboru – wówczas skrzydła historii marnieją. Ruch nie jest już dłużej możliwy. Nizinna rzeka sama może namyć płyciznę: z początku w zakolu zatonie kilka pni, potem będzie na nie namywany ił i piasek. Pojawi się mielizna, w końcu – mierzeja i trzeba będzie wypłukiwać nowe koryto. Tak też jest z rzeką historii. Pokolenie za pokoleniem zostawia coraz więcej mułu w jej korycie. A niebo trwa dalej. Coraz trudniej jest usłyszeć pytanie: „Panie, co mam czynić, żeby osiągnąć życie wieczne?”, a jeszcze trudniej wypełnić odpowiedź... Koniec historii: nic się już nie spełni... Nic się nie wypełnia i nic nie wchodzi do wieczności. Do pewnego stopnia, byłoby czymś pocieszającym, gdyby antychryst związał ze sobą ludzi przy pomocy jakiejś potężnej magicznej mocy. Ale na tym właśnie polega specyfika tragedii czasów ostatecznych, że „narody z własnej woli staną się jego sojusznikami” (św. Efrem Syryjczyk)9 . Żeby zaś ludzkość sama dokonała tego wyboru, w jej codziennym życiu musi być coś takiego, co by ją ku niemu skłaniało. Antychryst może zostać wybrany i uznany tylko wówczas, gdy jego system wartości stanie się systemem panującym jeszcze przed jego pojawieniem. Ewangelię, oficjalnie wciąż jeszcze czczoną, zastępuje inny ideał, a wraz z nim miejsce człowieka zastępuje Masa, uśmiercona przez swój ideał. „I tak, ku zadowoleniu naszej współczesnej prasy, dokona się ostatnia faza historii chrześcijaństwa i zakończą się losy wszechświatowej historii. Nastanie «chiliazm», «1000 lat» błogosławieństwa, kiedy będzie się pisać tylko liberalne artykuły, rozpowszechniać będzie się wyłącznie liberalne rzeczy, a hydra «nacjonalizmu» zostanie zdławiona... Nuda. Wszędzie tylko nuda i ohyda”10. Już dzisiaj trudno usłyszeć odpowiedź. Na Zachodzie „bycie chrześcijaninem” pojmuje się jako „bycie praworządnym obywatelem, płacącym regularnie podatki i zajmującym się od czasu do czasu filantropią”. Największy protestancki teolog XX wieku Paul Tilich na pytanie, czy się modli, odpowiedział: „Nie, ale medytuję”11. W krajach prawosławnych odpowiedź jest jeszcze gorsza: „Być prawosławnym znaczy tyle, co być Rosjaninem, Bułgarem, Serbem, Rumunem, Grekiem”... Przypomnijmy sobie, czym w Trzech rozmowach Włodzimierza Sołowjowa kusi antychryst chrześcijan na „Ósmym Soborze Powszechnym”... Według domysłów Włodzimierza Sołowjowa marzeniem antychrysta było zamienienie prawosławia w rytualno-etnograficzny rezerwat. 

W Krótkiej opowieści o Antychryście, która kończy przedśmiertne dzieło Sołowjowa Trzy rozmowy, antychryst, ogłosiwszy się prezydentem globu ziemskiego, ma nadzieję wkupić się w łaski prawosławnych, zwracając się do nich w następujący sposób. „Umiłowani bracia! Wiem, że są między Wami również tacy, dla których w chrześcijaństwie najdroższa jest jego święta tradycja, stare symbole, stare pieśni i modlitwy ikony i ranga liturgii. I w rzeczy samej, cóż może być droższego dla religijnego człowieka? Wiedzcie zatem, umiłowani, że dziś podpisałem ustawę i zostały przeznaczone ogromne środki na stworzenie Światowego Muzeum Chrześcijańskiej Archeologii w celu zebrania i chronienia pamiątek kościelnej przeszłości... Bracia prawosławni! Kto znajduje upodobanie w mojej decyzji, kto z serca może nazwać mnie swoim prawdziwym wodzem i władcą, niech tu przyjdzie!”... Przypomina się tłum Żydów, którzy właśnie to uczynili, chcąc osądzić Króla Żydowskiego, gdy klęli się przed Piłatem, wyznając, że nie mają innego władcy prócz cezara... U Sołowjowa w momencie, w którym „większa część hierarchów, połowa dawnych starowierców i ponad połowa prawosławnych kapłanów, mnichów i wiernych, weszła na trybunę”, wstał starzec Jan i zaświadczył, że „w chrześcijaństwie najdroższy ze wszystkiego jest Chrystus”.

 

Przynajmniej w odniesieniu do prawosławia polityka sołowjowskiego antychrysta jest już realizowana: prawosławie jest sukcesywnie zaganiane do etnograficzno-rytualnego rezerwatu. Można mówić lub pisać o obrzędach i tradycjach – nie wolno (w prasie czy szkole) mówić o wierze. Niedawno na pewnym zjeździe monarchistów, na którym z trybuny nieustannie dźwięczała triada „prawosławie – samodzierżawie – narodowość”, spostrzegłem, że trzy całkiem miłe i inteligentne kobiety z ożywieniem we trójkę czytają książkę pod tytułem Magia runiczna, przy czym jawnie traktowały ją jako „naukowe kompendium”. Poprosiłem te aktywistki „rosyjskiego odrodzenia”, by chociaż tutaj nie swawoliły z szatanem. Odpowiedziały z głębokim przekonaniem, że „trzeba wszystko wiedzieć! ze wszystkim się zapoznać!”. Tak, to prawda, ale kiedy je zapytałem, czy znają Ojcze Nasz albo dziesięć przykazań, odpowiedziało mi milczenie... Stopniowo więc chrześcijanie zapominają, co to znaczy „być chrześcijaninem”. W ciągu ostatnich stuleci chrześcijaństwo było nieustannie pustoszone przez oświeceniowy racjonalizm. Teologowie (protestanccy i katoliccy, a w ślad za nimi również prawosławni) starali się racjonalnie ugruntować wiarę chrześcijańską. Mistyka została starannie odparowana. Sakramenty zamieniono w obrzędy, a te z kolei – w „biblię dla analfabetów”, czyli w wyjaśnianie tekstów biblijnych przy pomocy gestów. Oczyszczone z tego, co magiczne (czyli z wszechogarniającego nasycenia Nadprzyrodzoną Obecnością), chrześcijaństwo stało się zbyt racjonalne. I kiedy Europejczycy odkryli głębię ascetyki i mistycyzmu Wschodu, wówczas zaczęli się weń wpatrywać, nie podejrzewając nawet, że ich własna ascetyka i mistyka znajduje się w Kościele.

 

Także dzisiaj religijna świadomość niechrześcijan wręcz poraża swoją niekonsekwencją. Jeśli rzecz dotyczy prawosławia, wówczas obwinia się go o magiczny stosunek do wiary i przerost rytuału. Ale ci sami ludzie, gdy mają do czynienia ze światem niechrześcijańskich, pogańskich i szamańskich praktyk, są zdecydowani dostrzec ezoteryczny sens najdziwniejszych obrzędów i uznać za nader pożyteczny pogański zwyczaj nasycania jakiegokolwiek przedmiotu jakąkolwiek energią. Tymczasem wielu chrześcijan nie rozumie, że protestantyzacja prawosławia to ślepy zaułek, dlatego że czyni nas bezbronnymi wobec odradzającego się pogaństwa. Przyszłością myśli religijnej staje się „filozofia kultu”. Wystarczy moralizować, w obrzędach widzieć jedynie symbole, a w liturgii tylko kazanie. Przyszedł wróg o wiele straszniejszy niż racjonalizm. Podczas gdy my udowadnialiśmy, że nasze obrzędy nie są magią, nadeszła prawdziwa magia. I bronić się przed nią trzeba nie słowem, lecz łaską. Chrześcijanie, którzy pozostali jedynie ze „Społeczną Nauką Kościoła” w rękach oraz z rozważaniami o „chrześcijańskim rozumieniu praw człowieka”; chrześcijanie, którzy wstydzą się wody święconej oraz literalnego pojmowania słów Zbawiciela o przemienieniu chleba i wina w Jego ciało i krew – nie będą w stanie oprzeć się atakowi okultystycznych sił. Właśnie sił, żywiołów, a nie po prostu propagandy. Popycha się nas w stronę „reform”. To prawda, kiedy organizm żyje, wówczas się rozwija. Ale nie mamy wrażenia, że owe zachęty pochodzą zawsze od ludzi życzących dobra Kościołowi i nie ma żadnej pewności, że wszystkie postulowane reformy będą dla Kościoła pożyteczne. Mówi się nam, że jeśli Kościół rozpocznie reformy, wówczas znikną wszystkie zarzuty pod jego adresem. Mówi się nam, że jeśli Kościół zacznie reformy, będzie to oznaką jego żywotności. Ale w rzeczywistości jest zupełnie na odwrót: żeby zostać dziś zwolennikiem reform, wystarczy sama wrażliwość, sugestywność, „współczesność”.

 

Nie potrzeba męstwa do tego, by płynąć z prądem, by cieszyć się pochwałami niewierzących, by być komplementowanym przez neopogan z powodu swojej „tolerancji” i „otwartości”12. Ale by pozostać samym sobą, bez względu na okoliczności, trzeba posiadać jakiś fundament. Ten właśnie wewnętrzny fundament stara się zniszczyć „duch czasu”, nieustannie wpajając nam, że Kościół powinien doganiać nasze czasy, że miarą dla chrześcijaństwa powinien być postchrześcijański świat, a w żadnym wypadku nie Ewangelia. W języku dzisiejszej prasy „mężnymi” nazywa się apostatów, dezerterujących bezpiecznie przy aplauzie publiki, zaś „bezwolnymi ugodowcami” („nieważącymi się naruszać dogmatów kościelnych tradycji”) tych, którzy pozostają wierni prawosławiu. Sprowadza się chrześcijaństwo do słów, a słowami można grać. W postmodernistycznej cywilizacji zamiana znaczeń przychodzi tak niezauważalnie, że człowiek sam nie zauważa, kiedy znalazł się po innej stronie sporu. I tak na przykład chrześcijański (lub może antychrześcijański? jak tu się zorientować?) publicysta Jakov Krotov opisuje pewien incydent, który wydarzył się, gdy parafianie odebrali oddany im budynek cerkwi od poprzedniego użytkownika: „Wspólnota dokonała przejęcia części pomieszczeń, dopuszczając się aktu wandalizmu – rozbijając wszystkie toalety w technikum”13. Ubikacje do tej pory stały w ołtarzu. Ale „aktem wandalizmu” okazało się nie umiejscowienie toalety w ołtarzu, ale to, że wierni uniemożliwili jej dalsze funkcjonowanie... Trzeba zrozumieć, że królestwo antychrysta nie zostanie ustanowione w sposób zewnętrzny, przy pomocy cudów. Nie wtargnie w nasz świat z podziemnej głębi. Ono stopniowo dojrzewa w ludzkim społeczeństwie. Gdyby przełożyć obecne w Biblii obrazy królestwa antychrysta na język politologii, zobaczylibyśmy, że jest to przede wszystkim królestwo ekumeniczne, w znaczeniu: obejmujące „ekumenę”, świat tej kultury, w której żyją lub mogą żyć chrześcijanie. Królestwo antychrysta może być w pełni globalne – może obejmować również te rejony Ziemi, te narody i kraje, w których nie ma Kościołów chrześcijańskich. Jednak jeśli tam Syn Boży i tak albo nie został przyjęty, albo został odrzucony, lub jest nieznany, lub w końcu zapomniany, to po co tracić siły na zewnętrzne podporządkowanie tych rejonów zachodnim, antychrześcijańskim siłom? Dlaczego powiedziałem „zachodnim”?

 

Dlatego, że królestwo antychrysta powinno być globalne, natomiast globalna władza wymaga najwyższej techniki rządzenia i zakłada istnienie wystarczająco rozwiniętego aparatu władzy. A właśnie zachodnia cywilizacja wypracowała technologię globalnej i skrupulatnej zarazem władzy. Ani jedno z poprzednich „światowych” imperiów nie dysponowało aparatem przymusu i władzy tak silnym, żeby rzeczywiście kontrolować życie swoich prowincji i obywateli. W najlepszym przypadku władza ta okazywała się kontrolą nad życiem miejscowych elit. Obywatelowi nie czyniło żadnej różnicy, do której ze stolic płyną jego podatki. We współczesnym społeczeństwie zachodnim powstały takie techniki rządzenia, które dają władzom praktycznie pełny dostęp do informacji o każdej ze stron życia obywatela, a także pozwalają na błyskawiczne docieranie rozporządzeń najwyższej władzy do ich wykonawców (w czasach Gogola, jak pamiętamy, od Petersburga do niektórych wielkich miast: „choćbyś trzy lata skakał – nie doskaczesz”). Oprócz tego rozwój ekonomii, jaki dokonał się w ciągu ostatnich stuleci, doprowadził do pełnego uzależnienia człowieka od państwa. Pierwszym krokiem na drodze do tego stanu było zniszczenie „naturalnej gospodarki” i powstanie rynków regionalnych. Człowiek niewtajemniczony w handlowe relacje z miastem nie był w stanie wykarmić swojej rodziny. Następnym krokiem było stworzenie rynków ogólnonarodowych. Miasto czy okręg, które nie uczestniczą w ogólnonarodowym handlu, są pustoszone i ostatecznie tracą zarówno ekonomiczną, jak i polityczną niezależność. W końcu w XX wieku powstał ogólnoświatowy system ekonomiczny i teraz cały kraj, który odmówi uczestnictwa w rynkowej grze, również nie może utrzymać swojej niezależności. Z punktu widzenia ekonomicznej efektywności jest to nadzwyczaj skuteczny system.

 

Jednak stwarza on jedną okoliczność, która może okazać się fatalna dla końca historii: człowiek stracił nawyk samodzielnego życia. Stopień jego zależności od świata zewnętrznego nie zmalał, ale wzrósł wielokrotnie. Człowiekowi współczesnemu zagrażają niebezpieczeństwa, o które człowiek żyjący w „społeczeństwie tradycyjnym” się nie niepokoił. Dzisiejszy człowiek jest nie tylko zależny od pogody i żywiołów, ale także od stawek benzyny, gazu, ciepła i energii, a teraz jeszcze od potoku informacji. Odłączenie jednej z arterii zasilających mieszkanie, miasto, region czy kraj, prowadzi do wymierania ich mieszkańców, nawet mimo istnienia takich warunków, które uczyniłyby bogatymi tradycyjne gospodarki. Dziś chrześcijanie często widzą niebezpieczeństwo i „znaki antychrysta” w towarowym kodzie paskowym, albo w elektronicznych kartach kredytowych. Wierzyć w to, że jakieś paski czy znaki mogą wpływać na sumienie człowieka, to niedopuszczalnie wiele składać na karb magii i idoli („nie ma na świecie ani żadnych bożków, ani żadnego boga, prócz Boga jedynego” – 1 Kor 8,4). Jednak rynek elektroniczny niesie sam w sobie określone niebezpieczeństwo. Najmniejszy zakup może być w łatwy sposób kontrolowany. W społeczeństwie konsumpcyjnym kupno i sprzedaż są najważniejszą częścią ludzkiego życia, a elektroniczny pieniądz czyni je w pełni transparentnym. 

A teraz wyobraźcie sobie, że państwo znowu ma jasno wyrażone ideologiczne priorytety. I dla ich realizacji posługuje się współczesnymi mechanizmami kontroli publicznego i prywatnego życia obywateli. W Związku Sowieckim rozpowszechnione były dobrowolno-przymusowe ofiary w rodzaju „konfiskat państwowych”, „obligacji” i wpłat na różnego rodzaju masowe „dobrowolne” stowarzyszenia. Jeśli ktoś uchylał się od ofiar na DOSAAF, na jego relację z państwem kładł się pewien cień. Ale sama sowiecka, totalitarna rzeczywistość jest niczym więcej jak tylko cieniem nadchodzącego „nowego świata”. I oto nagle w tym nowym świecie, w rezultacie naturalnej katastrofy albo ataku terrorystycznego zostaje zniszczony, załóżmy, pałac Lamy w Lhassie. Wielki pomnik architektury, świątynia uznana za ogólnoludzkie dziedzictwo i wpisana na listę UNESCO. Wszystkie środki masowej informacji, a w związku z tym cała ludzkość znajdują się w szoku. Publicyści są zdecydowani odbudować świątynię. Wychodząc naprzeciw smutkowi obywateli, ogólnoświatowe państwo, samo lub za pośrednictwem jakiejś nieoficjalnej jednak bardziej niż wpływowej fundacji, rozpoczyna po całym świecie zbiórkę pieniędzy na odbudowę buddyjskiej świątyni. Każdy ma obowiązek ofiarować niewielką sumę – nie więcej niż dolara.

 

Ale grosz do grosza... Czy chrześcijanin może dawać ofiary na budowę pogańskiej świątyni? Jeśli zatem elektroniczne pieniądze w sposób jasny świadczą, że nie wpłacił wymaganego dolara na fundusz odbudowy Lhassy, jego religijno‑polityczna praworządność od razu staje się wątpliwa. Okazuje się być człowiekiem niewystarczająco tolerancyjnym i nie dość otwartym, a zatem jawi się jako źródło potencjalnej agresji (w jednej z najbardziej wpływowych współczesnych sekt – w kościele scjentologicznym istnieje nawet specjalny termin na określenie takich ludzi: PŹN – potencjalne źródło nieprzyjemności). Do zadań administracyjnej techniki należy już uczynić jego życie wystarczająco nieprzyjemnym. Na przykład jeśli jest uczonym, zawsze można odmówić mu przyznania grantów (stypendiów naukowych) na przyszły rok. Także aktywność w sferze prywatnego biznesu go nie ocali. Czy możemy zatem być pewni, że na tych realnie istniejących i coraz mocniejszych narzędziach władzy nie spoczną kiedyś złe ręce? W połowie XX wieku ludzie zaczęli się zastanawiać nad moralną odpowiedzialnością uczonych przyrodoznawców. Nie każde odkrycie jest na tyle neutralne, by można je było witać bez chwili zastanowienia, co by się stało, gdyby przypadkiem dostało się w ręce kogoś o przytępionym zmyśle moralnym. Współczesna eschatologia chrześcijańska także coraz dobitniej ostrzega, że ludzka historia nie daje żadnych gwarancji, że współczesne, coraz bardziej efektywne techniki rządzenia, kontrolowania życia ludzi oraz technologia kształtowania zbiorowej świadomości mogą pewnego razu obrócić się przeciwko samemu człowiekowi.

 

Załóżmy, że współczesne demokracje naprawdę kierują się wolą większości. Jednak owa większość nie wypracowuje sama swoich przekonań, również religijnych. Przekonania, które nazywa swoimi, są mu podawane za pomocą środków masowej informacji. Mamy tu do czynienia z jeszcze jedną cechą odróżniającą społeczeństwo „nowego wieku” od społeczeństw tradycyjnych. Cywilizacja informacyjna czyni możliwym aktywne kształtowanie światopoglądu ludzi. Nie bez powodu „rewolucja kulturalna” jest jedną z pierwszych akcji każdego reżimu totalitarnego. Wszystkich ludzi trzeba nauczyć alfabetu, aby wszyscy mogli czytać rządowe gazety i żeby wszystkim można było wyprać mózgi. „Oświecenie kulturowe” stawia sobie za cel nie zaznajomienie ludzi z „klasyką światowej kultury”, a przeciwnie: ma w nich wyrobić nawyk karmienia się produktami propagandy. To w ostatecznym rozrachunku jest jego celem – jeszcze bardziej oddalić człowieka od owej klasyki i wyrwawszy go z normalnego życia i tradycyjnego systemu wartości, pogrążyć w świecie pięknych cytatów. Za sprawą „rewolucji kulturalnych” XX wieku (z próbami takich rewolucji mieliśmy do czynienia w Niemczech i Francji w czasach „Kulturkampfu” i „sekularyzacji”) w świecie pojawił się nowy ustrój społeczny. Wcześniejsza historia znała autorytarne reżimy, kontrolujące zewnętrzną, ekonomiczno‑polityczną stronę życia swoich obywateli, jednak dokonywało się to w pewnych ramach, w celu potwierdzenia lojalności. Świat gazet i „kulturalnej oświaty”, świat radia i masowych partii stworzył możliwość powstania nowego totalitarnego społeczeństwa. To społeczeństwo wymaga realnej jednomyślności. Wypowiadając się w kategoriach politologicznych, królestwo antychrysta należy nazwać nie tylko globalnym i autorytarnym, ale nadto totalitarnym. Państwo to rości sobie prawo do kontrolowania przekonań swoich obywateli. Apokalipsa wyraża to w znamienny sposób, mówiąc o znamieniu, które antychryst umieści na czole i prawej ręce człowieka (Ap 13,16-17). Prawica jest obrazem działania, czoło – myśli.

 

Głos wyborców zależy od opinii środków masowego przekazu. A od kogo zależą środki masowego przekazu? Szef telewizji czy redaktor gazety nie są przecież wybierani przez społeczeństwo. „Telewidzowie głosują pilotami”? Ale przecież rzadko dokonują oni tego „głosowania”, kierując się zazwyczaj tym, co „bardziej interesujące” lub raczej „bardziej szokujące”. W ten sposób, przy odpowiednim nakładzie pieniędzy i profesjonalizmu, można stworzyć telewizję propagującą światopogląd, którego bezpośrednio nie przyjęłaby większa część telewidzów, jednak stopniowo można ich w ten sposób przyuczyć do nowego sposobu myślenia14. Proces sekularyzacji, który w XX wieku został na Zachodzie wsparty przez elity informacyjne, postępuje niemal lawinowo. Oznacza to, że mechanizmy demokratycznego głosowania w żaden sposób nie mogą stać się gwarantem tego, że władza nie dostanie się w ręce grup jawnie antychrześcijańskich. W planie ziemskiej historii chrześcijaństwo przegra chociażby dlatego, że w rywalizacji z telewizją Kościół nie może nie przegrać (a takiego zmasowanego naporu antychrześcijańskich sił, z jakim mamy do czynienia dzisiaj, telewizja nie prowadziła ani w czasach Chruszczowa, ani w czasach Breżniewa). Siły te nie pozwolą ateistycznemu społeczeństwu stać się społeczeństwem prawosławnym. Zatrzymają go na poziomie neopogaństwa i jest ku temu masa powodów. Jednym z nich jest to, że społeczeństwo postchrześcijańskie nie ścierpi, by jego członkowie posiadali jakiekolwiek głębokie przekonania, a zwłaszcza przekonania chrześcijańskie. Pewnego razu, podczas spotkania z przywódcami amerykańskich misji protestanckich w Rosji, powiedziałem, że w naszym kraju nie ma tradycji pluralizmu, w którym od początku była wychowywana Ameryka. Odpowiedź, jaką usłyszałem, była zupełnie nieoczekiwana: w sekrecie powiedziano mi, że w dzisiejszej Ameryce również nie ma żadnego pluralizmu. Przecież pluralizm polega na wrażliwości na przekonania drugiego człowieka, natomiast w Ameryce mass media uważają wyrażanie jakichkolwiek przekonań za coś w złym tonie.

 

Ten „pluralizm”, który powstaje dzisiaj w Ameryce, pewien student z uniwersytetu Stanforda opisał w następujący sposób: „Kiedy próbuję «wyrazić swoje zdanie», wówczas wykraczam poza przyjęte normy. Chrześcijanom okazuje się tolerancję, jednak w zamian powinni zrewanżować się milczącą akceptacją”15. Jeśli chrześcijanin próbuje osądzić homoseksualizm lub aborcję, wówczas od razu wskazuje mu się jego miejsce i oskarża o niepoprawność. Ci, którzy trzymają się dzisiaj „ciasnych” chrześcijańskich poglądów, mają coraz mniejsze szanse na zrobienie kariery. „Spójrzcie na sprawy szerzej! Nie ograniczajcie się do jakiegoś jednego określonego punktu widzenia w tej materii”. Pluralizm powinien przejść z ogółu społeczeństwa do poszczególnych umysłów – każdy człowiek powinien zacząć wierzyć od razu w kilku bogów. Wasyl Rozanow wyraził to w stwierdzeniu, że wzorowy inteligent „rano wierzy w Nietzschego, w porze obiadowej w Marksa, a wieczorem w Chrystusa”. Chesterton wyśmiewał podobną „szerokość horyzontów” w obrazie Richarda White’a, który „właśnie się nawrócił, ale co tydzień zmienia konfesję”16. O nadejściu pseudochrześcijańskiego omamu już w XIX stuleciu uprzedzał Chomiakow: „Świat utracił wiarę i chce posiadać jakąkolwiek religię. Świat potrzebuje religii «w ogóle»”. Właśnie ta forma „jakiejkolwiek” religii coraz natrętniej przypomina o sobie we współczesnej Rosji: trudno znaleźć szkolną nauczycielkę czy dziennikarkę, która nie mówiłaby o sobie, że właśnie znalazła drogę do tego, by połączyć „duchowość prawosławia” z „duchową mądrością Wschodu”. Niezachwiana pewność sowieckich „wykształciuchów” w to, że każda „duchowość” jest dobrem, wniesie swój wkład w zwycięstwo „ery Wodnika”...

 

Taka religia wewnętrznego pluralizmu, religijnej wszechjedności i duchowej szmiry, stanie się właśnie ogólnie obowiązującą religią przyszłości. W demokratycznym społeczeństwie, jak wiadomo, w kwestii pluralizmu dwóch zdań być nie może. Życie bez przekonań (według diagnozy Carla Gustawa Junga, takie życie prowadzi do schizofrenii) zaczyna się uważać za normę. Jednak człowiek mający religijne przekonania, który nie jest gotów zmieniać ich przy okazji kolejnego wydania gazety czy też spotkania z kolejnym dyskutantem, taki człowiek postrzegany jest jako zagrożenie dla porządku społecznego. Niedługo już pewnie za normalny i zdrowy stan będzie się uważać wiarę we wszystko, podczas gdy wierność wyłącznie Ewangelii będzie diagnozowana jako natręctwo „nadrzędnej idei”. Odpowiednio, taki „opętany” Ewangelią człowiek będzie postrzegany jako źródło agresji. Doświadczenia XX wieku pozwalają nam zaś powiedzieć, czym to wszystko się skończy. W powieści G.K. Chestertona Kula i krzyż rządzący światem antychryst „przeforsował swój projekt prawny. Zostanie teraz zorganizowana policja medyczna. Jeśli uciekniecie, każdy policjant będzie mógł was aresztować, jeśli nie będziecie posiadać zaświadczenia normalności”17. „Średniowieczne przeżytki” mogą być tolerowane tylko wtedy, gdy nie pretendują do posiadania prawdy na wyłączność. Oczywiście, każdy ma prawo modlić się i wierzyć, jak mu się podoba... Ale nie należy publicznie manifestować swojej niezgody na jasno wyrażone dążenie społeczeństwa do religijnej wszechjedności. Wierz jak chcesz, ale nie wolno ci polemizować z innymi wyznaniami. A ściślej: można nawet prowadzić polemiki, ale tylko z pozycji pluralizmu, tylko po to, by pognębić kolejną grupkę fanatyków (nieważne: krisznaitów czy staroobrzędowców), rozszerzyć swoją świadomość i odrzucić te dogmaty, które mogłyby prowokować religijny podział w społeczeństwie.

 

Z tego właśnie powodu stosunek do tolerancyjnego synkretyzmu powinien stać się jedynym kryterium społecznej i państwowej polityki religijnej. Jeśli jakaś grupa wyznaniowa nie okazuje entuzjazmu z powodu dokonującej się właśnie wszechreligijnej syntezy, państwo znajdzie sposób na to, by okazać jej swoje niezadowolenie. Te ruchy religijne, które będą kontynuowały głoszenie własnej, narodowej lub religijnej odrębności, będą zmuszone do przyjęcia bardziej demokratycznego i elastycznego stanowiska. Najwyższą wartością jest pokój między ludźmi i żeby nie dopuścić do konfliktu, trzeba będzie stoczyć wojnę o międzyreligijny pokój, tak że z niektórych religii nie zostanie kamień na kamieniu... „Powinniśmy walczyć przeciwko rozbijaniu jedności”18. Już dziś nietrudno dostrzec posłańców przyszłości – ludzi o świadomości, która stanie się masową i panującą w którymś z następnych wieków, w wieku antychrysta... Oto jeden z jego kliki: „Mamy dziś do czynienia z religijnym renesansem – najstraszniejszym i niedocenianym niebezpieczeństwem ze wszystkich globalnych niebezpieczeństw, które na nas czyhają... Właśnie na tym polega rola religii w historii: kanalizuje agresję oraz ją ukierunkowuje”19. Ze słów tego szanowanego psychologa wynika, że religia ma do czynienia jedynie z agresją, a sama agresja zniknie, jeśli się ją skieruje przeciwko samej religii... Nawet doświadczenie sowieckiej agresji antyreligijnej niczego nie nauczyło owego „eksperta”. Zapewne jego osobista nienawiść do Ewangelii jest tak wielka, że pozwala mu nie zwracać uwagi na to, co oczywiste. Taka przyszłość już miała miejsce. Barbarzyńskie imperium gotowe było włączyć Chrystusa do swojego oficjalnego „panteonu” – na równi z bogami i bożkami innych plemion (i posąg Chrystusa rzeczywiście pod koniec III wieku pojawia się czasami w rzymskim Panteonie). Ale chrześcijanom nie odpowiadał taki kompromis. Odmówili uczestnictwa w państwowych ceremoniach religijnych. Regularnie odmawiali oddawania boskiej czci imperatorom. Sprzeciw wobec religijnego „pluralizmu” okazał się zgubny: imperium rozpoczęło trzystuletnią wojnę z Kościołem.

 

Chrześcijaństwo zwyciężyło. Ale minęły wieki i niepostrzeżenie wszystko znowu zaczęło się zmieniać. Przez lata i wieki wysiłek wielu osób „poddanych historycznemu procesowi” przybliżał moment, kiedy w historii chrześcijańskiej ludzkości zajdzie decydująca zmiana – i zajdzie ona tak, że będzie niemal niedostrzegalna. „Wiedźmy, Wasza Wysokość, zawsze chcą jednego i tego samego, ale w różnych stuleciach działają na różne sposoby” – mówi dobra istota w Srebrnym krześle C.S. Lewisa. A w Listach Starego Diabła do Młodego inny bohater, doświadczony bies, mówi o taktyce tych procesów: „Kierujemy strach każdego pokolenia przeciwko tym ułomnościom, z których płynące niebezpieczeństwo w danym momencie jest najmniejsze ze wszystkich; kierujemy jego zapał na te z korzyści, które przybliżają je do tej szkody, jaką my chcemy wyrządzić danym czasom. Zabawa polega na tym, żeby oni biegali z gaśnicami w czasie powodzi i przechodzili na tę stronę łodzi, która już niemal znajduje się pod wodą. Tak więc wprowadzamy modę na ganienie entuzjazmu, jak zdarza się to wówczas, kiedy u ludzi przeważa letniość i przywiązanie do spraw tego świata. Obecnie, kiedy napełniamy ich bajronicznym temperamentem i odurzamy «emocjami», moda przeciwstawia się już elementarnej rozumności. A kiedy już wszyscy ludzie gotowi są stać się albo niewolnikami, albo tyranami, główny postrach czynimy z liberalizmu”. I tak dzisiaj „postrachem” okazuje się religijna powaga i wierność własnej duchowej tradycji. Przeciwstawiający się im leniwy relatywizm staje się normą. W czasach, w których człowiek starannie próbuje nie zaglądać za granicę ziemskiego życia, wszelka poważna próba, by mówić o „czasach i chwilach” i o koniecznej tragedii świata, okazuje się, oczywiście, fanatyzmem.

 

Czy można mieć nadzieję, że przyszłe społeczeństwo nie podejmie stanowczych kroków w celu walki z „rasowym, religijnym i narodowym wykluczeniem”? Jeżeli „faszyzmem” nazywane jest głoszenie „narodowej i religijnej wyższości”, to gdzie istnieje gwarancja, że kapłan w Tygodniu Triumfu Prawosławia, głoszący na ile prawosławne czytanie ikony jest teologicznie głębsze i bardziej ludzkie niż protestancki ikonoklazm, nie będzie pociągnięty do odpowiedzialności za „propagowanie faszyzmu”? A jeśli kapłan powie, że chrześcijaninowi nie przystoi chodzić na lekcje tantryzmu i na seanse budzenia „siły kundalini” – trzeba go będzie, oczywiście, powstrzymać. Istnieje już wystarczająco wiele praw i kodeksów pozwalających prześladować organizacje religijne za „naruszanie bezpieczeństwa społecznego” i głoszenie „wrogości religijnej”. To, że owe „rekomendacje” i przepisy istnieją, nie oznacza, że natychmiast zaczną działać przeciwko chrześcijanom. Prawo teatru głosi jednak, że jeśli na scenie w pierwszym akcie wiesza się strzelbę, to w trzecim akcie musi ona koniecznie wystrzelić. Jednak w trzecim, a nie pod koniec pierwszego. Tak jest też z historią chrześcijaństwa. Jeśli „nowy światowy porządek” wytoczył wojnę „nienawiści religijnej” (pomyślmy: w zsekularyzowanym społeczeństwie, w społeczeństwie powszechnego materializmu życiowego urządza się wojnę z „religijnym fanatyzmem”!) – to wcześniej lub później dojdzie do aresztowań. Strzelba już niemal gotowa. Który akt trwa? Nie wiem. Może pierwszy, może już początek trzeciego. Koniec końców, strzelba, którą wywieszono na scenie, niekoniecznie musi wystrzelić w trzecim akcie – być może sztuka składa się z pięciu aktów. W 1900 roku Włodzimierz Sołowjow widział tylko, jak zaczynają powstawać fabryki produkujące detale przyszłej „strzelby”. Samego „urządzenia” jeszcze nie było.

 

Rosja, a także świat zachodni, tylko zewnętrznie pozostawały chrześcijańskie. W czerwcu 1900 Sołowjow mówi do Wieliczki: „Czuję, że nadchodzą czasy, kiedy chrześcijanie będą zbierać się na modlitwę w katakumbach, ponieważ wiara będzie prześladowana. Być może mniej drastycznymi sposobami niż w przeszłości, ale bardziej subtelnie i okrutnie: wyśmiewaniem się, kłamstwem i fałszerstwami – i nie wiadomo czym jeszcze! Czy nie widzisz, kto nadciąga? Ja widzę, od dawna widzę!”20. „I tak objawia się zwodziciel świata, na podobieństwo Syna Bożego” (Didache). On nie wystąpi jawnie przeciw Chrystusowi, nie będzie Go jawnie ganić. Będzie kierować pod Jego adresem fałszywe pochlebstwa: „Wielki Nauczyciel”, „Mój wielki poprzednik”, wkrótce potem „Ja – w moim poprzednim wcieleniu”... Główne rozróżnienie między Chrystusem a Jego antytezą z teologicznego punktu widzenia polega na tym, że droga Chrystusa to droga kenozis, umniejszenia się. „On, istniejąc w postaci Bożej, nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać sługi, stawszy się podobnym do ludzi” (Flp 2,6-7). Jednak w systemie New Age „Zbawiciel” jest produktem wznoszącej się ewolucji samego człowieka. Głosi, że przyniósł zbawienie pochodzące nie od Boga, ale od świata. Tworzy „soteriologię od dołu”, którą przeciwstawia chrześcijańskiej „soteriologii łaski”. Z początku będzie wykazywać oznaki szacunku wobec chrześcijaństwa, ale w końcu sam zdejmie maskę i objawi siebie jako tego, „który się sprzeciwia i wynosi ponad wszystko, co nazywa się Bogiem lub tym, co odbiera cześć, tak że zasiądzie w świątyni Boga dowodząc, że sam jest Bogiem” (2 Tes 2,4).

 

Wywyższy się jako szczyt ewolucji człowieczeństwa, jako geniusz świata, zobowiązany tylko sam przed sobą. Będzie wymagał poważnego traktowania jego religijnej misji. „Wszyscy mieszkańcy ziemi będą oddawać pokłon władcy” (Ap 13,8). Jeśli ktoś nie będzie przyjmował jego światopoglądu („pieczęć na czole”) i zakładanego przez niego sposobu życia („pieczęć na prawicy”) – w imię pokoju i zgody „wszyscy zostaną zabici, którzy nie oddadzą pokłonu obrazowi Bestii” (Ap 13,15)21. Nie będę się tutaj zajmował tajemną liczbą 666. Wydaje mi się, że nie ma tu żadnej tajemnicy. Antychryst postawi na swoim dziele taki znak, dlatego że tak powiedziano w Objawieniu. Chociażby tylko z powodu swojego cynizmu. Liczba przestała już być straszna. Jej użycie świadczy bardziej o „szerokości horyzontów” danej osoby, o tym, że przezwycięża ona przesądy22. Czy interesująca nas osoba nie będzie rzeczywiście bardziej niż inni wolna od „przesądów”? Chrześcijańska gazeta napisała, że okultyzm to ideologia antychrystyczna, a już Włodzimierz Awdiejew (skądinąd nazywający siebie zaratusztrianinem) cieszy się: „W takim towarzystwie nie będzie smutno. Ogłosimy jeszcze konkurs na Antychrysta Roku i jeśli się nas tak boją, to dlaczegóżby nie ozdobić się tym skandalicznym tytułem?”23. Sam Awdiejew jest tylko niedouczonym chuliganem, ale fakt pozostaje: okultystyczna literatura nieustannie uczy ludzi tego, że owe symbole, które w chrześcijaństwie są jednoznacznie ciemne, owija się w różne opakowania. Kiedy poczują, że ich czas przyszedł, „prezydent ziemskiego globu” znajdzie sposób, aby zademonstrować trzy najdroższe sobie cyfry. W końcu apostoł Jan daje znak dlatego, by właśnie po nim poznać antychrysta, a nie po to, by lepiej go zamaskować. I jeśli po tych cyfrach będzie można poznać antychrysta – to musi to umieć zrobić chrześcijanin, nawet niezbyt biegły w kryptografii. Ale z jedną myślą Awdiejewa się zgadzam. Mówi on, że „chrześcijański Zachód stracił poczucie duchowej gorliwości i elementarny instynkt religijnej samoobrony”24. To samo można powiedzieć o Rosji. Ten pluralizm, to „rozszerzenie religijnego horyzontu” obróci się jeszcze przeciwko chrześcijanom. Tenże Awdiejew wyznacza przecież „dzień X” Wodnika. Astrologiczny znak wyraźnie mówi sam za siebie, ponieważ trzyma w rękach dwa naczynia z wodą, żywą i martwą, wyrównując poziom wody w obydwóch. Nie zniesie on żadnego Jedynego Boga”25. Zatem do epoki totalnego pluralizmu zostało mniej niż 10 lat (tekst diakona Kurajewa pochodzi z 1995 roku – przyp. tłum.). Dalszy program jest logiczny: „Jeśli cyframi oznaczyć religie monoteistyczne w kolejności ich zanikania (1-judaizm, 2-chrześcijaństwo, 3-islam), to całkowite ich wyniszczenie będzie rozłożone w następującym porządku: 2-1-3. Wydarzy się to w ten sposób, dlatego że na dzień dzisiejszy nietradycyjne religie i światowy racjonalizm nabrały już doświadczenia w walce z chrześcijaństwem, a i samo chrześcijaństwo w ciągu ostatnich 200 lat już zdążyło przywyknąć do prześladowań... Nadszedł czas, by zniszczyć makiety kartonowych idoli i powrócić do stanu wyjściowego pierwotnej błogości, a kosmiczna era Wodnika pomoże nam w tym... nie łudźcie się, tu nie może być mowy nie tylko o wybaczeniu, ale nawet o litości”26. Awdiejew to nie „ekstremista ery Wodnika”; on po prostu uważa, że można już nie udawać. W każdym razie widać jasno, że „nowy świat” będzie kontrolował poglądy ludzi i kierował je w stronę przeciwną chrześcijaństwu. Nota bene, można niemal dokładnie wskazać, jak zajdzie ów akt odejścia od chrześcijaństwa i przejścia do magii. Przylecą „kosmici” i objawią, że Chrystus był jednym z nich (niech będzie, że najmędrszym i najlepszym). Przecież duchy potrafią oblekać się w gęstą materię. Nie jest dla nich żadnym problemem pojawienie się pod postacią smoka czy przepięknej dziewicy (przypomnijmy „Kuszenie św. Antoniego”). Dlaczego nie mogliby przyjąć kształtu światowych, wspaniałych, mądrych „zielonych ludzi”? I dlaczego przy tym nie mieliby powiedzieć, że to oni są tymi samymi „kosmicznymi hierarchami”, którzy kiedyś od czasu do czasu uczyli człowieka prawidłowego użycia rozumu?

Odkrycie UFO i obcych cywilizacji bezsprzecznie dyskredytuje Objawienie. Ale jeśli taka jest stawka, to poszukiwanie kosmitów, czyli nieczłowieczych form inteligencji, nieuchronnie zakończy się sukcesem. Chrystus ma w kosmosie, jak pamiętamy, wielu wrogów. A powietrze to właśnie ich domena. A oni z wielką radością poprawią Biblię i podadzą nowy sposób jej odczytania. Ukażą nowych „Mahatmów”, których będą oświecać poprzez swojego „Króla Świata”. I zacznie się siłowanie z Ewangelią. Chrystus nakarmił chlebami pięć tysięcy? Ja nakarmię sto tysięcy! Polecę w powietrze! Chrystus wskrzesił trzech zmarłych? Ja urządzę seans masowego wskrzeszania całych cmentarzy! Galilejczyk mówił, że „Królestwo moje nie jest z tego świata”? Moje królestwo też nie jest z ziemi, ale i ziemię obejmę we władanie! Chrystus zmartwychwstał? Ja w ogóle nie zamierzam umierać! I – jak głosi Biblia – takiego ganienia Bóg nie zniesie. Trzy i pół roku nauczał Zbawiciel. Jego zwierciadlane odbicie, antychryst, będzie otwarcie nauczać także trzy i pół roku (1260 dni – Ap 11,3). Pośród chrześcijan zajdzie wielki rozłam: na tych, którzy przyjmą pieczęć Bestii, i tych, którzy zbawią swoje dusze – za cenę banicji i cierpień. W początku dni ostatecznych na ziemi zapanuje powszechny pokój – ten pokój, o który Chrystus się nie modlił... Pokój za cenę samego Chrystusa.

Przypomnijmy sobie słowa protopopa Awwakuma: „Widzimy oto, jak nadchodzi zima, serce oziębło i nogi się zmęczyły”. A zatem trzeba nam będzie wypełnić lekcję eschatologicznej etyki chrześcijaństwa. W te dni trzeba będzie wspomnieć życzenie mądrego rycerza, które goniec przekazuje ostatniemu królowi w ostatnim momencie „ostatniej Bitwy”: „Byłem z nim w jego ostatnim momencie i dał mi to poruczenie, żebym przekazał je Waszej Wysokości: przypomnieć, że światy się kończą, a szlachetna śmierć – to skarb i każdy jest wystarczająco bogaty, żeby go kupić” (C.S. Lewis, Kroniki Narnii). Etyka eschatologiczna (którą Charles Péguy nazwał „etyką heroicznego pesymizmu”) wie, że w planie ziemskiej historii chrześcijaństwo przegra. Chodzi jednak o obronę pewnej prawdy metahistorycznej. Dlatego też rynkowa efektywność (co ja z tego będę miał?) nie jest ostatecznym kryterium, zaś cała liczba gazetowych batalionów i uniwersyteckich kohort, mobilizowanych przez proroków nowej religii „tolerancji religijnej”, nie jest rozstrzygającym argumentem. Ostatecznie było tak już z chrześcijanami: Wiedziałby Herod, że czym silniejszy, tym bardziej nieunikniony cud (Josif Brodski, Boże Narodzenie 1972). Zatem moje apokaliptyczne rozważania prowadzą do tego, że przed teozofią i okultyzmem (także w innych formach i pod innymi nazwami) istnieje przyszłość. Inna sprawa, że widzę takie zdanie i u profesora sankt-petersburskiej Akademii Duchownej, archimandryty Michaiła, który w czasie I wojny światowej, zwracając się podczas publicznych wykładów do materialistów i ateistów, mówił: „Zwyciężycie, ale potem wszystkich zwycięzców zwycięży Chrystus”. Lub, jak mówił o tym Henri de Lubac: „Nie musimy działać tak, aby prawda zatriumfowała. Kazano nam przede wszystkim o niej świadczyć”27. Nota bene greckie słowo martiros znaczy „świadek”, a w języku rosyjskim tłumaczy się je jako „męczennik”, ponieważ „świadkami” nazywano w dawnej Cerkwi ludzi, którzy ponosili śmierć za swoją wiarę.

I tutaj napotykamy bardzo ważną kwestię chrześcijańskiego sprzeciwu wobec antychrysta. Tutaj znajduje się odpowiedź na pytanie o to, jakimi środkami możemy przeciwstawić się apokaliptycznej Bestii. Trzynaście rozdziałów Apokalipsy mówi o dwóch bestiach: jedna wychodzi z morza, druga – z ziemi. Ojciec Sergiusz Bułgakow wyjaśniał, że pierwsza wychodzi z Imperium Rzymskiego (Śródziemnomorze), druga – z Azji. Łącząc te dwa symbole razem, można powiedzieć, że antychryst łączy zachodnie, rzymskie rozumienie administracyjnej kontroli i organizacji społeczeństwa z władaniem wschodniego okultyzmu28. Ta jego myśl może znaleźć swoje potwierdzenie w proroctwach lamaizmu, które głoszą ogólnoświatowe panowanie lamaizmu wraz z pojawieniem się Taszy-lamy Panczen Rimpocze (Skarbu Wielkiej Mądrości). Ten Skarb powinien pojawić się „w dalekim kraju i pojawić się jako wielki wyswobodziciel, zmienić swoją wszechmocną ręką wszystkie błędy i wszelką ignorancję wieków”29. Tak więc nie tylko Bułgakowowi przyszła do głowy myśl o tym, że odnowiciel pogaństwa w Europie Zachodniej powinien czerpać swe nauki z głębin Azji. Bławatska także konkretyzuje (niemal w stylu Trzech rozmów Sołowjowa) ostatni akt historii świata: „Wówczas nastąpi nowe wtargnięcie Attyli z Dalekiego Wschodu. Miliony ludzi z Chin i Mongolii naraz, pogan i muzułmanów, wyposażonych przede wszystkim w śmiercionośne rodzaje strzelb, wynalezionych przez cywilizację i wysiłek Wschodu przy pomocy piekielnego ducha handlu i miłości do pieniędzy, przybędą na Zachód. Dlatego dobrze wykształceni przez zabójców chrześcijan, wedrą się i podbiją rozkładającą się Europę, podobni do nieujarzmionego potoku”30. Te panmongolskie „thrillery” były naturalne w XIX wieku, kiedy wydawało się, że pogaństwo tylko z zewnątrz, jedynie siłą oręża może pokonać Zachód.

 

Dzisiaj oczywistym jest, że nowe pogaństwo w ogóle nie musi polegać na zbrojnym najeździe ze Wschodu. Antychrystowi rodzącemu się na Zachodzie Kościół nie może przeszkodzić w użyciu zachodniego, świeckiego narzędzia państwa. Także katolicy nie mogą już wpływać na polityczny klimat w państwach Zachodu. Protestanci są zbyt rozdrobnieni. Prawosławni zaś nigdy nie mieli ochoty na udział w wielkiej polityce. Ale Kościół nie musi przeciwstawiać się okultystycznej władzy antychrysta. Możemy i powinniśmy sprzeciwiać się temu, kogo Bławatska mianuje „wschodnimi bezbożnikami”. „Nie toczymy bowiem walki przeciw krwi i ciału, lecz przeciw Zwierzchnościom, przeciw Władzom, przeciw rządcom świata tych ciemności, przeciw pierwiastkom duchowym zła na wyżynach niebieskich” (Ef 6,12). Wydaje mi się, że w tej myśli Apostoła należy podkreślić, iż Kościół prowadzi wojnę nie z „władcami dzisiejszego świata”, ale z „władcami tego świata dzisiejszego”. W pierwszym wariancie Kościół przekształcałby się w banalną strukturę niezgody. W drugim – przeciwstawiałby się nie „czasom dzisiejszym” jako takim, ale owej duchowej ciemności, którą rozprzestrzeniają antychrześcijańscy „władcy tego świata”. I dlatego chrześcijanie zwyciężyli Nerona nie w referendach i nie przy pomocy „praworządnych” posunięć. Nie pisali żadnych demaskatorskich pamfletów o nadużyciach rzymskiej biurokracji i o ograniczeniu praw kresowych ludów Imperium. Kościół zwyciężył modlitwą i twardym męczeńskim wyznawaniem formuły: „Nie ma pana poza Chrystusem”. Wezwania do politycznego sprzeciwu i dzisiaj są nieomal bezużyteczne. Doświadczenie polityczne wrogów Kościoła jest wyraźnie większe niż hierarchów. Poza tym, walcząc ze złem, łatwo zarazić się jego chorobą. Na przykład walcząc z magią, przeciwstawić mu „magię prawosławną”.

 

Także prosty zewnętrzny aktywizm sprzeciwu może przywieść do wewnętrznego rozgoryczenia, a nawet pychy („Jestem bojownikiem za Chrystusa!”). Tym, jak przypuszczam, motywowane są trzeźwiące słowa Ignacego Brianczaninowa: „Nie pozwól słabej ręce swojej spowodować większego odstępstwa”. A zatem, czy nie byłoby dobrze, gdyby chrześcijanie usłyszeli w ostatnich dniach Bożych przestrogę: „Nie walczcie i nie bójcie się wielkiej dzisiejszej mnogości, bo to nie wasza wojna, lecz Boga”. Cały Izrael nie usłyszał tego ostrzeżenia i popełnił błąd – nierzadko utożsamiał zwycięstwo Boga z własnym. Ten błąd ciągle powtarzamy. Nie „nasza wiara”, nie „nasze idee”, nie „nasz Kościół” zwycięży. Zwycięży Bóg. I daj Boże być w tym Jego zwycięstwie razem z Nim. Daj Boże, abyśmy dopóki bije nasz życiowy puls, w naszych nadziejach, miłościach i dążeniach byli razem z Bogiem, żeby tak było również z tym światem, który Bóg wtedy stworzy. Ale to nie będzie nasze zwycięstwo. I trzeba się modlić o przyjście Jego Królestwa, a nie naszego panowania. W II wieku św. Justyn Męczennik mówił specjalnie, że nie za panowania chrześcijan ustaną prześladowania Kościoła: „Prześladowania będą trwały tak długo, dopóki nie przyjdzie Pan i wszystkich nie oswobodzi”31. Tak spełni się przepowiednia dawnych czcigodnych Ojców o czasach ostatecznych: „Naszej sprawy nie będą znali ci ludzie, ale przyjdzie na nich pokusa i będą wierni w tym kuszeniu, okażą się lepsi od nas i naszych ojców”32. Postu i modlitwy pierwszych chrześcijańskich pokutników nie mogą już naśladować chrześcijanie czasów ostatecznych. I wszyscy ci nieposzczący, niemodlący się, nieasceci, według tego, co przewidzieli dawni chrześcijanie, będą obleczeni w Królestwie Niebieskim wieńcami większymi niż mnisi z innych czasów, jeśli po prostu obronią Wiarę i nie sprofanują duszy idolami.

 

Biblia kończy się Apokalipsą, a Apokalipsa, znajdując się na końcu ludzkiej historii, pokazuje nie Królestwo Boże (tutaj na ziemi: w życiu, w polityce, w kulturze, w stosunkach międzyludzkich), ale królestwo antychrysta. Chrystus, mówiąc o znakach swojego Drugiego Przyjścia, o znakach końca historii i końca świata, znajduje dla apostołów tylko jedną naukę: tak, będzie ciężko, ale cieszcie się, że to koniec. To już niedługo. To, czego oczekuje się od chrześcijan w „erze Wodnika” – to po prostu wytrwać. Wbrew wszystkiemu nie zaprzeć się Chrystusa słowem, uczynkiem, myślą i nie uczestniczyć w okrutnych igrzyskach. Męczennik to nie tylko ten, który idzie na szafot. Jeśli chrześcijanin ma raka i lekarze są bezsilni, ale krewni przekonują go, że powinien udać się do „potrząsającego uzdrowiciela”, to w przypadku odmowy przyjmie on wieniec męczeństwa. Jeśli dyrektor fabryki zapala się do scjentologii i nakazuje rano wszystkim medytować, odejście z takiej pracy – to także wyznawanie Chrystusa. Kiedy na wszystkich kanałach Eurowizji będą pokazywać „obcych” przynoszących ogień z nieba i mówiących o Ewangelii, a chrześcijanin będzie uparcie powtarzać w swoim sercu „Symbol Wiary” – to także będzie świadectwem. Jeśli krisznaita z uśmiechem ofiarowuje chrześcijaninowi na ulicy pierogi (czyli pokarm wcześniej przyniesiony jako ofiara dla Kriszny), a ten znajdzie w sobie siłę, by wbrew powszechnemu oburzeniu odmówić takiego poczęstunku – ofiary dla idola (patrz: Dz 15, 29) – także to będzie aktem sprzeciwu wobec władców tego świata. Teraz chrześcijanie zwykli się modlić o odsunięcie czasów ostatecznych. Tymczasem Apokalipsa i cała Biblia zawierają się w wezwaniu „Przyjdź, Panie Jezu”.

 

To, co najważniejsze, zawiera się w przyjściu Boga – w fakcie, że On przyszedł, a nie w tym, że mimo Jego przyjścia wszystko zostało zniweczone. Przecież Chrystus powiedział o znakach końca: „Kiedy zacznie się spełniać wszystko to, módlcie się, ponieważ blisko jest wasze zbawienie”. „Módlcie się” – to znaczy wy, którzy teraz jesteście przygięci do ziemi, umęczeni z powodu tego, że zapomnieliście o Bogu, pokłońcie się, powstańcie i podnieście się na duchu. Na zakończenie chciałbym zwrócić uwagę na to, że praktycznie nie zajmowałem się „interpretacją Apokalipsy”. Nie wiemy, w jaki sposób dokonają się wydarzenia Apokalipsy. Zgadzam się jednak z Aleksym Łosiewem, który przypuszcza, że ważniejsze jest, abyśmy zrozumieli sens tego, o czym mówi Księga Objawienia, niż znaleźli interpretację dla każdego z zawartych w niej obrazów. Wspominając o wizjach, które rozwija Apokalipsa, filozof ten pisze: „Rozumiejąc ich autentyczny sens, nie wiemy, jak będą się realizowały, ale wierzymy, że to, co się urzeczywistni, będzie miało dokładnie ten a nie inny sens.

 

Mówiąc innymi słowy, wyrokować o tym, jak powinno spełnić się proroctwo, można dopiero po nastąpieniu wydarzenia, które przewidziano. W pełni osądzić proroctwo można dopiero po jego spełnieniu. Ktoś może zapytać: po co zatem istnieje proroctwo? Otóż istnieje ono po to, aby ustanowić sens przyszłych wydarzeń, a nie ich fakty. Właśnie dlatego wszystkie interpretacje muszą ograniczyć się tylko do ustalenia sensu wydarzeń, a nie ich faktycznego przebiegu. I to jest proroctwo, a nie astronomiczne wyliczenie zaćmienia”33. W perspektywie tego, co powiedzieliśmy wyżej, sens Apokalipsy jest zupełnie jasny: pogaństwo jeszcze wyda ostatni bój Kościołowi Chrystusa. To my przegramy. Ale nie Chrystus. On „będzie królował żywym i umarłym, a Królestwu Jego nie będzie końca”. I ten, kto nie odżegna się od Niego w mrokach dni ostatecznych, ujrzy Nowe Niebo i Nową Ziemię.

Pismo Poświęcone "Fronda" nr 53