Kiedy w Polsce zaczną w sposób naturalny funkcjonować normalne standardy w dziennikarstwie? Albo w polityce. W żadnym kraju o rozwiniętej demokracji nie do wyobrażenia jest historia Hanny Gronkiewicz-Waltz, która dzieje się na naszych oczach. Prezydent Warszawy skompromitowana tym, że pod jej rządami doszło do poważnych przekrętów podczas reprywatyzacji nieruchomości, nie ma najmniejszego zamiaru pożegnać się ze swoim stanowiskiem. Nie tylko, że nie ma w sobie żadnego poczucia, iż ponosi co najmniej odpowiedzialność polityczną i dlatego winna podać się do dymisji, ale w dodatku prezentuje postawę osoby krzywdzonej. Prezydenta stolicy, przeciwko której sprzysięgły się wrogo nastawione konkurencyjne środowiska polityczne. Pomija całkowicie fakt, że na skutek niewłaściwego nadzoru nad urzędnikami, którzy odpowiadali za prywatyzację w stolicy, zostało poszkodowanych blisko 40 tysięcy Warszawiaków. Również jej koledzy z Platformy Obywatelskiej, w tym liderzy partyjni, nie widzą żadnych powodów, aby musiała podać się do dymisji. Odwrotnie, bronią Hanny Gronkiewicz-Waltz i wspierają ją w jej bojkocie Komisji Weryfikacyjnej w sprawie afery reprywatyzacyjnej.

Podobny patologiczny model działa w dziennikarstwie. Ciągle nie mamy wypracowanego wewnętrznego mechanizmu, który by wytyczał właściwe standardy reakcji na przypadki naruszania norm, obowiązujących w naszym zawodzie.

Czy doczekamy czasów, kiedy nasi dziennikarze zachowają się tak jak trzech renomowanych pracowników CNN, którzy popełnili poważny błąd merytoryczny i uznali, że jedynym honorowym wyjściem jest podanie się do dymisji? Na taki krok zdecydowali się znani żurnaliści amerykańskiej stacji informacyjnej z jej działu śledczego. Szef działu dziennikarstwa śledczego, autor publikacji, która nie spełniała profesjonalnego, ale fundamentalnego wymogu, a także redaktor działu, który tekst adiustował i puścił go do publikacji na portalu stacji. Ten wymóg jest prosty, ale konieczny nie tylko w dziennikarstwie śledczym, lecz w każdym, który odsłania jakąś tajemnicę lub ma charakter oskarżający. Szczególnie, gdy zarzuty dotyczą osoby pełniącej ważną rolę w państwie lub jest kimś znanym o istotnym dorobku w jakiejś dziedzinie, osobą publiczną. Każda tego rodzaju informacja musi być oparta o dwa niezależne od siebie źródła. Sensacyjna wiadomość CNN, mówiąca o tajnych konszachtach doradcy prezydenta-elekta Donalda Trumpa z rosyjskim politykiem zarządzającym państwowymi funduszami inwestycyjnymi, powstała na podstawie przecieku suflowanego przez jedno źródło. To wystarczało, by pogrzebać trzy gwiazdy.

A u nas. Katarzyna Kolenda-Zaleska zdanie wypowiedziane podczas wiecu 10 października 2010 roku na Krakowskim Przedmieściu przez Jarosława Kaczyńskiego: - „Przychodzimy tutaj po to prawo, bo jesteśmy wolnymi Polakami i chcemy być wolnymi Polakami” w relacji telewizyjnej w „Faktach” dokonuje ciekawej przeróbki. Na początek pojawia się głos Jarosława Kaczyńskiego, aby zasugerować, że to wszystko autentyk, a w końcówce tak spreparowanego fragmentu, w którym mowa jest o Polakach, zamiast głosu Kaczyńskiego, jest głos Kolendy, cytującej jakoby szefa PiS: „Jarosław Kaczyński mówi, że nadejdą jeszcze czasy, gdy prawdziwi Polacy dojdą jeszcze do władzy”. Takie słowa nigdzie nie padły. Wypowiada je wyłącznie Kolenda. Powtarzają je dziennikarze TOK FM i Monika Olejnik. I co? I nic.

Drugi przypadek. Pod koniec lutego 2011 roku TVN podała wiadomość, że 10 kwietnia na płycie lotniska Okęcie w Warszawie doszło do kłótni między kapitanem Arkadiuszem Protasiukiem a generałem Andrzejem Błasikiem. Kapitan nie chciał rzekomo usiąść za sterami rządowego Tupolewa. Historię o kłótni kolportował ówczesny szef BOR gen. Marian Janicki, który w czasie odlotu Tu-154 z Okęcia przebywał w Krakowie.

I co. Nikt nie poczuwa się do naruszenia zasad zawodu. Ani dziennikarze. Ani ich zwierzchnicy.

Jerzy Jachowicz

sdp.pl