Dwa wydarzenia medialne tego tygodnia przykuły moją uwagę - łzy kobiece i nagła utrata głosu przez posła.

Pierwsza historia, to przypadek prezydent Łodzi Hanny Zdanowskiej, której prokuratura zarzuciła wyłudzenie kredytów na zakup nieruchomości. Po przesłuchaniu w prokuraturze i postawieniu zarzutów, Zdanowska zorganizowała konferencję prasową, transmitowaną przez telewizje. Już pierwsze wypowiedziane przez Zdanowska zdania, nagle uświadomiły, że oglądana scena jest dobrze znana z przeszłości. Dziewięć lat temu odegrała ją w Sejmie ówczesna posłanka Platformy Obywatelskiej Beta Sawicka, podejrzana, a później oskarżona a aktywny udział w aferze korupcyjnej. Główną rolę odegrały wtedy kobiece łzy. Wielu świadków tamtej transmisji sprzed laty nosi w pamięci obraz zrozpaczonej, zapłakanej kobiecej twarzy, oszpeconej ściekającym po policzkach, rozmazanym czarnym tuszem od rzęs, skrzywieniem ust przeszytych bólem i rozpaczą.

Oglądając obecną transmisje z Łodzi, dla większości obserwatorów, w sposób mimowolny niemal pojawiało się pytanie, czy Hanna Zdanowska aby nie obrała strategii, która okazała się skuteczna w przypadku Beaty Sawickiej. Twarz we łzach tuszu, wyrażająca dramat niesłusznie podejrzanej, uczciwej osoby. Prezydent Łodzi miał w dodatku w zanadrzu motyw, który rozmiękcza każde serce. Motyw śmiertelnie chorego dziecka. Ten dramatyczny wątek został wyeksponowany w krótkim, oznajmującym zdaniu: - „Kupiłam od Włodka działkę, by mógł pieniądze przeznaczyć na ratowanie życia dziecka”. Czyż nie głęboko uzasadnione i prawdziwe były kolejne słowa, sączone cicho przez łzy? - „Jestem niewinna i nie zrobiłam nic złego”.

Na koniec swojego dramatycznego spektaklu Zdanowska sięgnęła po racjonalne uzasadnienie tłumacząc, że od dziesięciu lat, a więc od czasu kiedy została wiceprezydentem Łodzi jej finanse są jawne i były wielokrotnie prześwietlane. Kiedy okazało się, że nie można znaleźć niczego złego w sprawach publicznych, zaczęto grzebać w jej życiu prywatnym. Chcąc ugodzić w nią, nie pohamowano się przed wyrządzeniem krzywdy także „jej najbliższym, których naprawdę kocha”. Pominęła jednakże całkowicie fakt, że zarzuty obejmują okres, kiedy nie pierwszo planowej roli publicznej.

Drugie zdarzenie ma zdecydowanie lżejszy charakter, ale mające również charakter atrakcyjnego, telewizyjnego show. W czasie rozmowy telewizyjnej poseł Mariusz Witczak zaatakował niezwykle ostro rządy Prawa i Sprawiedliwości. Stwierdził, że słowo „Misiewicze” stal się symbolem polityki PiS, który traktuje Polskę jako „republikę kolesiów”. Wyliczał, jak to PiS dokonał „wielkiego skoku na spółki Skarbu Państwa, na duże wynagrodzenia, na różne instytucje”. Kiedy dziennikarz rzucił zdanie: - „Wy tego nie robiliście?”, nagle poseł Witczak stracił głos. Zapadła długa cisza. Nastąpił długi namysł wyrażony przeciągłym, znany w języku polskim dźwiękiem: Eeee... po którym padło wytłumaczenie: - „Wie pan… wielokrotnie przepraszaliśmy”.

Ktoś zapyta, na jakiej zasadzie można łączyć tak różne dwa zdarzenia?

To proste – jestem dziennikarzem pisowskim. A bohaterowie powyższych opowiastek są związani z Platformą Obywatelską.

Jerzy Jachowicz/sdp.pl