Ucieczka rodziny przed Barnevernet, czyli urzędem mającym zajmować się „ochroną” dzieci, to w zasadzie codzienność dla rodzin mieszkających w Norwegii. Właśnie z powodu pomocy udzielanej takim rodzinom norweski rząd chciał usunięcia z placówki polskiego konsula, Sławomira Kowalskiego. Najczęściej scenariusz jest jednak podobny – szybka ewakuacja z kraju, gdyż inaczej dziecko zostałoby odebrane.

Historię kolejnej rodziny przedstawia rzeszowska Gazeta Wyborcza, która opowiada o małżeństwie Izy i Marka. Wyjechali oni do Norwegii w 2011 roku. Po blisko czterech latach wspólnego pożycia urodziło im się długo wyczekiwane dziecko, Patryk.

„W Norwegii zakochałam się, za to, że wszystko wydawało mi się takie poukładane, uporządkowane, no i nie ukrywajmy, tam się dobrze zarabia. Ale wyjechałam z poczuciem, że to najbardziej absurdalny kraj na ziemi” – powiada Iza, która nie ukrywa, że do czasu rodzinnej tragedii była zachwycona krajem do którego wyjechali.

Scenariusz w przypadku Barnevernet jest praktycznie zawsze taki sam. Rodzice posyłają dziecko do przedszkola bądź szkoły. Tam urzędnik ocenia, że czy mały obywatel jest dobrze traktowany przez rodziców. Wystarczy, że któregoś dnia synek bądź córka będą smutni, by urzędnicy nabrali podejrzeń i uruchomili procedurę odbierania dziecka rodzinie.

„Dla kogoś, kto tego nie przeżył, to jest trudne do uwierzenia, ale to się dzieje naprawdę, teraz, w Europie” – mówi Iza, która musiała uciekać z Norwegii pod osłoną nocy.

Okazało się bowiem, że 2,5 roczny chłopiec był bacznie obserwowany przez urzędników, którzy już planowali odebranie go rodzicom. Powodem był fakt, że w czasie badania lekarskiego na jego zębach wykryto początki próchnicy. To częsta przypadłość u małych dzieci, którą można szybko wyleczyć a która często mija sama gdy mleczne zęby zostaną zastąpione przez stałe. Dla urzędników Barnevernet był to jednak dowód, że dziecko jest „zaniedbane”.

Dosłownie w ostatniej chwili Iza i Marek postanowili ewakuować się z Norwegii. Gdyby nie to, syna zobaczyliby prawdopodobnie po raz ostatni.

„Przekroczyliśmy granicę w nocy. Następnego dnia wysłałam sms do przedszkola, że Patryka nie będzie. Norweska nauczycielka odpisała mi z prywatnego numeru, że rozumie i życzy powodzenia. Dopiero w Warszawie zobaczyłam, że na nogach mam dwie różne skarpetki” – wspomina kobieta.

Pomimo, iż Barnevernet od lat wywołuje ogromne, negatywne emocje to jednak rząd Norwegii niezmiennie twierdzi, że urząd powołany do ochrony praw dzieci działa poprawnie i jest jedną z najskuteczniejszych tego rodzaju instytucji.

mor/nczas.com/Fronda.pl

Ucieczka rodziny przed Barnevernet, czyli urzędem mającym zajmować się „ochroną” dzieci, to w zasadzie codzienność dla rodzin mieszkających w Norwegii. Właśnie z powodu pomocy udzielanej takim rodzinom norweski rząd chciał usunięcia z placówki polskiego konsula, Sławomira Kowalskiego. Najczęściej scenariusz jest jednak podobny – szybka ewakuacja z kraju, gdyż inaczej dziecko zostałoby odebrane.

Historię kolejnej rodziny przedstawia rzeszowska Gazeta Wyborcza, która opowiada o małżeństwie Izy i Marka. Wyjechali oni do Norwegii w 2011 roku. Po blisko czterech latach wspólnego pożycia urodziło im się długo wyczekiwane dziecko, Patryk.

 

„W Norwegii zakochałam się, za to, że wszystko wydawało mi się takie poukładane, uporządkowane, no i nie ukrywajmy, tam się dobrze zarabia. Ale wyjechałam z poczuciem, że to najbardziej absurdalny kraj na ziemi” – powiada Iza, która nie ukrywa, że do czasu rodzinnej tragedii była zachwycona krajem do którego wyjechali.

Scenariusz w przypadku Barnevernet jest praktycznie zawsze taki sam. Rodzice posyłają dziecko do przedszkola bądź szkoły. Tam urzędnik ocenia, że czy mały obywatel jest dobrze traktowany przez rodziców. Wystarczy, że któregoś dnia synek bądź córka będą smutni, by urzędnicy nabrali podejrzeń i uruchomili procedurę odbierania dziecka rodzinie.

„Dla kogoś, kto tego nie przeżył, to jest trudne do uwierzenia, ale to się dzieje naprawdę, teraz, w Europie” – mówi Iza, która musiała uciekać z Norwegii pod osłoną nocy.

Okazało się bowiem, że 2,5 roczny chłopiec był bacznie obserwowany przez urzędników, którzy już planowali odebranie go rodzicom. Powodem był fakt, że w czasie badania lekarskiego na jego zębach wykryto początki próchnicy. To częsta przypadłość u małych dzieci, którą można szybko wyleczyć a która często mija sama gdy mleczne zęby zostaną zastąpione przez stałe. Dla urzędników Barnevernet był to jednak dowód, że dziecko jest „zaniedbane”.

Dosłownie w ostatniej chwili Iza i Marek postanowili ewakuować się z Norwegii. Gdyby nie to, syna zobaczyliby prawdopodobnie po raz ostatni.

„Przekroczyliśmy granicę w nocy. Następnego dnia wysłałam sms do przedszkola, że Patryka nie będzie. Norweska nauczycielka odpisała mi z prywatnego numeru, że rozumie i życzy powodzenia. Dopiero w Warszawie zobaczyłam, że na nogach mam dwie różne skarpetki” – wspomina kobieta.

Pomimo, iż Barnevernet od lat wywołuje ogromne, negatywne emocje to jednak rząd Norwegii niezmiennie twierdzi, że urząd powołany do ochrony praw dzieci działa poprawnie i jest jedną z najskuteczniejszych tego rodzaju instytucji.