Fronda.pl: Dlaczego tak często orzeka się teraz w Kościele nieważność małżeństw? Czy to normalne? A może trochę wymknęło się to Kościołowi spod kontroli?

Ks. Ryszard Sztychmiler*: Spraw jest dużo, to prawda. Ale to dlatego, że wcześniej ludzie po prostu nie wiedzieli, że istnieje taka możliwość.

Wcześniej, to znaczy kiedy? Zdaje się, że w całej historii Kościoła, nie było tylu orzeczeń.

Trzeba przede wszystkim wyjaśnić, że do XX nie było całościowego Kodeksu Prawa Kanonicznego. Przepisy były rozproszone i trzeba było naprawdę dobrze się na nich znać, żeby się połapać. Pierwsza kodyfikacja prawa kościelnego nastąpiła dopiero w 1917 roku. Dopiero od tego czasu można było coś odnaleźć samemu. Ale nie można było jeszcze kodeksu tłumaczyć na języki narodowe i trzeba było znać łacinę. Krąg tych, którzy znali przepisy prawa kościelnego był więc niewielki.

Dzisiaj Kodeks jest już przetłumaczony i dostępny, każdy, kto zada sobie trochę trudu może znaleźć odpowiednie przepisy, nawet w internecie. Dlatego świadomość jest znacznie większa.

Zdaje się, że i przepisy są trochę łagodniejsze. Spraw jest najwięcej na podstawie kanonu, który został wprowadzony stosunkowo niedawno – niezdolności psychicznej do małżeństwa.

W przepisach jest teraz więcej możliwości „zaczepienia”, i to prawda, że w związku z tym więcej spraw się toczy. Ci, którym uda się uzyskać orzeczenie, chwalą się też potem w rodzinie, że udało im się wreszcie uregulować sytuację, więc wieści niosą się same.

To jest rzeczą jak najbardziej normalną, że coraz więcej ludzi o takiej możliwości wie i z niej korzysta. Nie postrzegałbym tego, jako czegoś gorszącego. Jeśli, oczywiście, wszyscy to dobrze rozumieją – czyli wiedzą, że każdy kto ma jakieś wątpliwości co do ważności sakramentu, ma prawo żeby mu je zbadać. Trzeba jedynie, aby wszystko było badane uczciwie i jeśli są przesłanki do orzeczenia nieważności, to wręcz należy takie orzeczenie wydać.

Dlaczego? Jakie są dobre owoce stwierdzenia nieważności małżeństwa?

Po pierwsze to ujawnienie prawdy – bo są to sytuacje, gdy zaistniał jakiś błąd czy przeszkoda – dzięki temu mamy możliwość uchronić tę osobę, która została oszukana i dać jej szansę. Po drugie – umożliwienie jednej czy obu stronom korzystania z sakramentów. I znowu powtarzam, że musi to być zgodne z prawdą. Jeśli jest, to ludzie mają do tego prawo – bo tak proboszcz po kolędzie będzie się ciągle dopytywał dlaczego państwo nie żyjecie razem, dlaczego do kościoła nie chodzicie? A dopóki tylko oni sami mówią, że coś było nie tak, to nie wiadomo, czy mają rację, czy nie.

Dużo osób korzysta z tej możliwości w kurii warmińskiej?

Kiedy zaczynałem pracę w sądzie, było to 11 spraw rocznie. Obecnie jest ich ok. 200 - naszych miejscowych jest ok. 100, a ponieważ jesteśmy pierwszą instancja także dla grekokatolików w całej Polsce oraz drugą instancją dla Ełku, Elbląga i Gdańska stamtąd, to przychodzi kolejne tyle.

Każda sprawa trafia do drugiej instancji?

Każda, w której stwierdzi się nieważność. To są bardzo poważne rzeczy, dlatego Kościół odsyła to zawsze do ponownego rozpatrzenia. Jeśli sąd uzna, że małżeństwo było ważne, także można się odwołać, ale już nie ma obowiązku.

Trzecia instancja to już Stolica Apostolska?

Tak, w następnej kolejności sprawa z odwołania może trafić do Rzymu. Ale ponieważ czasami ludzie proszą, by sprawę rozparzyć na miejscu, w Polsce - aby nie trzeba było tłumaczyć dokumentów lub ze względu na krótszy czas rozpatrywania – Sąd Archidiecezji Warmińskiej rozpatruje też kilka spraw w imieniu Stolicy Apostolskiej. Rota Rzymska zleca po prostu rozpatrzenie niektórych spraw sądom w kraju w zastępstwie za siebie.

A zanim sprawa trafi do sądu, jak to wszystko przebiega?

Pierwszy etap to zawsze zgłoszenie się do proboszcza. On trochę zna prawo kościelne, może powiedzieć, że rzeczywiście jest szansa, że zaistniała jakaś przeszkoda, albo że nie mają co się łudzić, bo małżeństwo było ważne. Drugi etap następuje, gdy proboszcz poradzi im zwrócenie się do sądu lub do adwokata, ewentualnie sami zainteresowani bezpośrednio pójdą do sądu. Tutaj przed złożeniem skargi sprawdza się podstawy i zapada decyzja o przyjęciu skargi do rozpatrzenia lub odrzuceniu, gdy nie ma podstaw, by się nią zajmować.

Jeśli ktoś ma dobrego adwokata, to zawsze mu jakąś podstawę znajdzie.

Nie, trzeba pamiętać, że to nie jest tak, jak w sądach świeckich. Tu wszystkim zależy na dotarciu do prawdy. Chyba, że ktoś jest nieuczciwy. Wtedy zeznaje cokolwiek, nawet fałszywie, żeby potem takim orzeczeniem, które nie zmienia faktu, że małżeństwo było ważne, brylować przed rodziną. No, ale na taką nieuczciwość Kościół nie zawsze ma sposób przeciwdziałania.

Może Kościół trochę za bardzo ludziom odpuszcza, a oni to wykorzystują?

Trzeba pamiętać, że prawo do małżeństwa jest prawem naturalnym. Bez niego nie przetrwałby gatunek ludzki i dlatego Pan Bóg dał ludziom odpowiednie zachęty, by go podtrzymywali. I dlatego zasadniczo każdy ma prawo do zawarcia małżeństwa. Więc poprzeczki, jakimi są warunki jego zawierania, nie można postawić zbyt wysoko. Muszą to być jakieś wymagania minimalne. I to one właśnie zawarte są w Kodeksie Prawa Kanonicznego.

Psycholog, kiedy czyta Kodeks, to dziwi się, dlaczego tylko tyle się wymaga. Ale to psycholog, a wszyscy kandydaci do małżeństwa chcieliby, żeby te wymagania były jeszcze niższe. Ale ci, którzy zawrą małżeństwo i się im ono nie uda, to chcieliby, żeby poprzeczka była postawiona maksymalnie wysoko, tak by do niej nie dosięgali, a w prawie każdej sytuacji małżeństwo okazało się nieważne. Taka jest niestety mentalność. Natomiast granica jest obiektywna i trzeba do niej podchodzić z całą prawdą i patrzeć czy warunki zostały spełnione. Jeśli nie – małżeństwa nie było, jeśli tak – było, jest ważne, tylko się nie udało.

Ale dzisiaj ludzie zawierają związki kościelne i nie zdają sobie często sprawy z tego, co to jest sakrament. Może i bez orzekania sądowego większość małżeństw jest nieważna. Gdyby było lepsze duszpasterstwo przed ślubem, może nie byłoby wtedy tylu orzeczeń?

To prawda, że z tym przygotowaniem bywa różnie, ale Kościół w Polsce i tak wykonuje olbrzymią pracę – są kursy, przygotowania roczne, wyjazdowe. Duszpasterstwo jest i każdy kto chce może odpowiednie znaleźć. W krajach Europy Zachodniej już tego nie ma. Pary raz się zgłaszają, idą do ślubu i wszystko jest „załatwione”.

Oczywiście, wszystko zależy od tego, jacy są ci duszpasterze, którzy prowadzą kursy, jacy są teologowie. Jeśli są lepsi, będzie lepsze przygotowanie, jeśli słabsi – słabsze. Ale poprawiać  trzeba nie tylko jakość takich przygotowań ale i zwiększać przekonanie wśród ludzi, że przygotowanie jest ważne i pożyteczne, że im się to przyda w życiu. Żeby nie traktowali tego, jako przymus, coś narzuconego, co trzeba tylko „odfajkować”.

Jedna sprawa to odpowiednie przygotowanie, druga – jak już sprawy idą dalej – to ewentualne wyjaśnianie, czy to było nieszczęśliwe i nieudane małżeństwo, czy też w ogóle go nie było.

A w jaki sposób rozpoznać, czy ludziom rzeczywiści chodzi o prawdę? Wydaje się, że znacznie częściej zależy im, by po prostu mieć orzeczenie nieważności, pozałatwiane sprawy z Kościołem i bez wyrzutów sumienia żyć w kolejnym związku.

To da się wyczuć w rozmowie, czy ktoś przychodzi z nastawieniem, że szuka prawdy, czy z nastawieniem, ze chce orzeczenia za wszelką cenę. Czasami ktoś mnie nawet pyta: - Proszę księdza, a jak to powiedzieć, żeby było lepiej? Odpowiadam wtedy, żeby mówił tak, jak jest, a nie jak ma być. Jako adwokat nie mogę powiedzieć „jak lepiej”. Mogę wskazać, że jakaś informacja o jego życiu jest ważna, proszę nie zapomnieć powiedzieć o tym, czy tamtym. Ja pomagam oddzielić ziarno od plew, informuję, co ma znaczenie, czy są duże czy małe szanse, czy prawie żadne, na stwierdzenie nieważności, ale nigdy nie obiecuję, że sprawę wygram.

Natomiast wielkim problemem jest teraz dla Kościoła zgraja adwokatów „dzikich”. Aby zostać adwokatem kościelnym, trzeba mieć skończone studia w zakresie prawa kanonicznego, najlepiej także doktorat, i zyskać aprobatę swojego biskupa. Ostatnio pojawiło się jednak wielu „adwokatów”, którzy szeroko reklamują się w mediach, a nie mają upoważnienia od biskupa. Nie mogą pokazać się w sądzie, ale świadczą porady prawne. Między innymi dlatego powstał Korpus Adwokatów Kościelnych, żeby było wiadomo, kto jest legalny, zatwierdzony, a tym samym zobowiązany do działań etycznych. Taki adwokat jest na liście i biskup może go upomnieć, jeżeli coś jest nie tak. Natomiast co do tych, którzy nie poddają się pod osąd biskupa, można mieć podejrzenia. Często robią ludziom złudne nadzieje, że jeśli ci dobrze zapłacą, na pewno dostaną orzeczenie nieważności.

Ale czy Kościół sam nie robi ludziom nadziei dając możliwość takiego orzeczenia? Dla człowieka patrzącego z boku to wygląda jak furtka,  którą - jeśli mi nie wyjdzie - mogę się wycofać z nieudanego związku?

Na początku nie tylko ludzie niewierzący, ale i wielu ludzi w Kościele tak myślało. Niektóre kręgi kościelne interpretowały to tak, że w każdym przypadku kiedy się małżeństwo nie udało, to była to „niedojrzałość” i można zacząć od nowa. Ja byłem temu przeciwny i w ostatnich latach Rota Rzymska też tak orzeka.

We wcześniejszej wersji Kodeksu Prawa Kanonicznego tego zapisu o „niedojrzałości” jako przeszkodzie nie było.

To wymaga pewnego wyjaśnienia. Przepis rzeczywiście został zapisany niedawno, dopiero w 1983 roku, ale to nie znaczy, że wcześniej tego prawa nie było. Ono obowiązywało zawsze.

Jak to? To trochę niejasne.

W prawie kościelnym istnieje podział na dwa rodzaje przepisów - te z prawa Bożego i te z ustanowienia ludzkiego, kościelnego. Kiedy mówimy, jak w tym przypadku, o prawie Bożym, to oznacza to, że dany przepis był zawsze ale myśmy po prostu o nim nie wiedzieli i dlatego wcześniej z niego nie korzystaliśmy.

To znaczy, że w średniowieczu nie było orzekania o nieważności na podstawie tych przeszkód, które mamy teraz?

Nie, bo nie było świadomości, która jest teraz. Nie jesteśmy w Kościele panami prawa Bożego, ale je odkrywamy.

Czy w takim razie tylko pary, które ślubowały po 1983 roku mogą się na ten przepis powoływać? Odkryliśmy to teraz, lex retro non agit.

Nie, bo w tym przypadku nie chodzi o to, że prawo nie działa wstecz. Ten przepis zawsze obowiązywał, ale dopiero teraz jest możliwość skorzystania z niego. A więc skoro obowiązywał, to i małżeństwo zawarte w roku 1983 też mu podlega.

A jak Kościół odkrył kanon 1095, czyli ten, który m.in. mówi o psychicznych przeszkodach do małżeństwa, w tym niedojrzałość?

W ostatnim czasie bardzo rozwinęła się psychologia, pedagogika, psychiatria i mamy szersze dane dotyczące tego, jak wygląda konstrukcja psychiczna człowieka, aby stwierdzić, czy ktoś składając przysięgę był w stanie wypełnić istotne małżeńskie obowiązki, czy nie. Bo jeśli, powiedzmy, alkoholik coś przyrzeknie – to będzie to warte tyle, co obiecanie gruszek na wierzbie, pójdzie i tak za swoim pociągiem. Tak samo homoseksualista. Trzeba więc określić jakie ktoś ma zaburzenia, czy były one obecne już w momencie ślubu i czy nie przeszkadzały mu już wtedy brać na siebie jakichś obowiązków, których nie jest w stanie wypełniać. Stąd powołuje się w procesach psychologów jako biegłych.

Ale psychologowie są różni i czasami za zaburzenia uznają pobożność, a homoseksualizm za coś zupełnie normalnego.

To prawda. Są tacy, którzy uważają, że człowiek w ogóle nie może się do niczego zobowiązać. Dlatego są oni również, tak jak adwokaci, odpowiednio sprawdzani pod kątem etycznym. Wymaga się od niech przede wszystkim by uznawali chrześcijańską antropologię. Nie każdy psycholog przejdzie przez sito selekcji, by zostać biegłym w sądzie państwowym, tak samo – a nawet trudniej – zostać biegłym w sądzie kościelnym.

Często te orzeczenia wydawane są po wielu latach pożycia. Nawet gdy para ma już dzieci.

Ani czas, ani ilość dzieci nie mają znaczenia. Nieważność jest faktem obiektywnym, więc jeśli rzeczywiście małżeństwo nie zaistniało, to chociażby para miała tuzin dzieci, nie jest małżeństwem.

Czy te dzieci po orzeczeniu stają się więc nieślubne? Czy pary spowiadają się z pożycia bez ślubu?

Jeśli chodzi o ślubność dzieci, to według Kodeksu są jej trzy kategorie: dzieci „ślubne” – czyli poczęte i urodzone po ślubie, „uznawane za ślubne” – gdy do poczęcia doszło przed ślubem, a urodziły się po ślubie - to taki rodzaj premii, bo rodzice wprawdzie poczęli dziecko przed ślubem, ale czują się odpowiedzialni i zawierają małżeństwo, więc Kościół uznaje dziecko za ślubne. I trzecia kategoria to dzieci „traktowane jak ślubne” – gdy rodzice zawarli małżeństwo po urodzeniu dziecka. W sytuacji zawierania małżeństwa nieważnie, a dopóki nie było orzeczenia nieważności tego małżeństwa, gdy rodzice współżyli ze sobą, jakby byli małżeństwem, a nie wiedzieli o nieważności, ich pożycie nie było grzeszne. Także Stolica Apostolska może wydać dokument – przywilej uznania dziecka za ślubne. Te rozróżnienia nie mają wielkich konsekwencji, ale są po to, żeby ludzie wiedzieli, że dziecko powinno być ślubne.

Co do grzechu i spowiedzi z pożycia, to może być różnie. Grzech wynika z tego, ze ktoś świadomie przekracza przykazanie Boże. Jeśli więc para ma świadomość, że małżeństwo było zawarte nieważnie, to współżyje w grzechu, jeśli nie wie o tym, nie obciąża to ich sumienia.

Czyli możliwa jest sytuacja, że jedna osoba musi się spowiadać, a druga nie?

Tak, w latach powojennych było sporo takich przypadków, gdy ktoś – czasami nawet za „pół litra” - składał oświadczenie, że jego kolega jest kawalerem i ten zawierał związek małżeński, dopuszczony do tego w wyniku kłamstwa. Były tzw. małżeństwa meliorantów, gdy mężczyźni-oszuści, pracujący przy kopaniu rowów, dłużej stacjonowali w jakiejś wsi, tam się pozornie żenili, znajdując sobie jakichś fałszywych świadków, przez to zapewniali sobie wikt i opierunek, a potem, np. za pół roku, jak skończyli tam pracę, przenosili się do następnej miejscowości i robili to samo.

Na spotkaniu z Rotą Rzymską w tym roku papież Benedykt XVI po raz kolejny przestrzegał, żeby ci którzy zajmują się z urzędu sprawami o stwierdzanie nieważności szanowali prawdę i sprawiedliwość. Widocznie Papież ma jakieś podstawy, by sądzić, że jest inaczej.

Jeśli chodzi o Polskę to Benedykt XVI może spać spokojnie. Na ogół jest bardzo dobrze i sędziowie starają się, żeby wszystko było zgonie z prawdą. Oczywiście, w grę wchodzi zawsze słabość ludzka, pośpiech, albo że ktoś czegoś nie zauważy. Ale dlatego jest zawsze druga instancja.

Natomiast są kraje, jak np. USA, gdzie przez długi czas niewiele uwagi zwracało się na prawdę i na przepisy Kościoła powszechnego. Swoją habilitację poświęciłem kwestii prawdy o celowości małżeństwa. Zawsze wskazywałem na konieczność liczenia się z prawdą, z prawem Bożym. W jednym ze swoich artykułów opisałem pewną sprawę z Niemiec, którą śledziłem, a która w wyrokach wydanych w Niemczech była oparta o fałszywe przesłanki. Ostatecznie trafiła ona do Rzymu i tam zmieniono wyrok.

Od czego to księdza zdaniem zależy.

Bardzo wiele – od sędziów trybunału kościelnego. Czy są odpowiedzialni, czy trzymają się norm prawa, czy też rozstrzygnięcia wydają w oparciu o swoje własne, nie zawsze prawdziwe, teorie.

Biskupi Amerykańscy wymogli swego czasu na Pawle VI złagodzenie wielu przepisów prawa kanonicznego. Stosowali je do czasu, aż szefem sekretariatu sygnatury Apostolskiej został Polak – ks. kardynał profesor Zenon Grocholewski - i spowodował, ze w Stanach Zjednoczonych Ameryki kanoniści znowu zaczęli być potrzebni. Zaczęły odżywać wydziały prawa kanonicznego, bo do tej pory uważano, że właściwie każdy, kto potrafi komuś współczuć, nadaje się do sądu. Powołano z powrotem drugą instancję – bo dotąd kończyli na pierwszej. A ponieważ procedura była bardzo uproszczona, to często mogła być nieuczciwa, bez dużej szansy na jej zweryfikowanie. I dlatego postępowanie w USA musiało to wrócić do normy, do zgodności z powszechnie obowiązującym prawem kanonicznym.

No właśnie, bo często ludzie dziwią się, że wygląda to tak, jakby w różnych częściach świata obowiązywały różne przepisy. A przecież to powinien być jeden Kościół.

Moje wyjaśnienie jest takie, że winna jest temu fałszywa interpretacja Soboru Watykańskiego II. Kształcenie teologów w niektórych krajach jest takie, że boją się oni zabierać głos i stanowisko w ważnych sprawach wiary. Na Zachodzie często kształci się raczej na naukowców, bo analizuje się jakiś wybrany problem przez cały rok, ale pozostała część teologii – np. moralnej czy biblijnej w 95 proc. pozostaje nietknięta. I stąd jest wielka ignorancja.

Redaktorzy niektórych pism, zwłaszcza na Zachodzie, kształtują opinię publiczną w ten sposób, że panuje powszechne przekonanie, iż właściwie niemożliwe jest, by człowiek popełnił jakiś grzech. To sprawiło, że niewielu chodzi tam do spowiedzi, a Komunię Święta przyjmują wszyscy. Tak niestety wychowane są już dwa pokolenia i niełatwo będzie im się z tego podnieść.

To odnosi się także do kształcenia teologów w kwestii małżeństwa?

Tak, kiedy byłem w Niemczech, widziałem, że właściwie nie ma już tam mowy o obiektywnych celach małżeństwa. Uznaje się, że jak się ludzie umówią, że będą w małżeństwie dzieci to dobrze, a jak się umówią, że nie będzie, to też dobrze. Dlatego napisałem książkę o tych celach i obalałem w niej twierdzenia pewnego profesora, który przekonywał, że cele małżeństwa nie istnieją, bo w starym kodeksie było słowo „cele” a w nowym już go nie ma.

Od dawna wykazuję, że nie można mieć mentalności komputerowej i wyszukiwać czegoś tak, ze jak się zmieni jedną literę, to już się tego nie znajdzie. Przecież w nowym kodeksie jest zapis, że „małżeństwo ze swojej natury zmierza do…” – i to są właśnie określone cele, tyle, że słowa są inne.

Werbista Ralph Wiltgen w książce „Ren wpływa do Tybru” opisał jakie mechanizmy działały na Soborze i po Soborze, jak biskupi z siedzibami wzdłuż Renu – z Austrii, Szwajcarii, Niemiec, Belgii i Holandii – zjednoczyli się, by postawić Kościół na nowe tory. Było ich 11, ale podczas Soboru zyskali poparcie innych, tak że w sumie ta „grupa Renu” liczyła około 160 - 180 osób. To było widać w głosowaniach. Ale „niestety” nie przekonali 2 tys. pozostałych biskupów i nie udało im się przeforsować swoich nowoczesnych tez. Prawdopodobnie wrócili z soboru sfrustrowani, że im nie wyszło. I wtedy proponowane przez siebie reformy starali się wprowadzić w swoich krajach. I tak w Niemczech przybrało to formę synodu w Wuerzburgu, który odbył się w roku 1975. I tam uchwalili te pomysły, które nie przeszły na soborze. Uchwalili to i niestety Paweł VI im to zatwierdził. I to że wielu nie uznaje grzechów, że właściwie nie wolno nic nikomu powiedzieć itd., to miało tam swoje korzenie. I ta praktyka od lat 70. się szerzy w Niemczech. Celem było oczywiście to, że Kościół ma być nowoczesny, ma być otwarty na świat, wolny i liberalny; uważano, że nie można się trzymać ściśle nauki Kościoła, bo ludzie się od niego odwrócą.

Wtedy może oni mogli jeszcze myśleć, że ten liberalizm przyniesie dobre efekty. Ale teraz, po 40 latach, widać, że w tych krajach, w których wprowadzono radykalne reformy, zwłaszcza w krajach języka niemieckiego, jest największa skala odejść ludzi od Kościoła. Czyli teraz widać, że to był eksperyment, który się nie sprawdził i czym prędzej trzeba wracać z tej drogi. Ale oni tego słuchać nie chcą. I to, co przez 20-30 lat psuli, będą może chcieli kiedyś naprawić, ale będą mieli pracę na sto lat, żeby to wszystko naprawić.

 

Ważnym zadaniem Kościoła w Polsce jest, żeby doprowadzać do coraz bardziej świadomego katolicyzmu, żeby ludzie bardziej rozumieli, wiedzieli i potrafili bronić swojej wiary. Młodzi wyjeżdżają za granicę i widzą, że tam ludzie żyją bez ślubu i niby wszystko jest w porządku. Na początku dziwią się. Ale z czasem przyzwyczajają się, a co gorsza, szybko myślą sobie, to i my tak możemy.

 

Rozmawiała Agnieszka Jaworska

 

* Ks. prof. Ryszard Sztychmiler – jest adwokatem przy Metropolitalnym Sądzie Archidiecezji Warmińskiej w Olsztynie oraz przewodniczącym Korpusu Adwokatów Kościelnych w Polsce. Kieruje też Katedrą Prawa Kanonicznego i Wyznaniowego na Wydziale Prawa i Administracji UWM w Olsztynie. Jest autorem kilku książek, m.in. „Obowiązki małżeńskie” (Warszawa 1999) oraz ponad 250 publikacji dotyczących rodziny, mediów i prawa kanonicznego, zwłaszcza prawa małżeńskiego i procesowego.

 

 

Ważne lektury:

/