Szef brytyjskiej dyplomacji odrzucił sugestie, że poniósł porażkę w sprawie sankcji wobec Rosji. Podczas zakończonego dziś spotkania ministrow spraw zagranicznych grupy G7 we Włoszech Boris Johnson chciał przekonać innych dyplomatów do ostrego kursu w stosunku do Moskwy. Berlin i Rzym podważały jednak efektywność takich kroków.

Grupa G7, zrzeszająca najbardziej uprzemysłowione państwa świata, skrytykowała Moskwę za wspieranie reżimu Baszara al-Asada, ale nie opowiedziała się za sankcjami. W zamierzeniu Borisa Johnsona miały być one konsekwencją ataku chemicznego w syryjskiej prowincji Idlib, dokonanego prawdopododobnie przez lotnictwo al-Asada. Johnson zadeklarował jednak w rozmowie z BBC, że pośród szefów dyplomacji zebranych na spotkaniu istniał konsensus.

"Jasne było, że się zgadzamy. Jeśli udowodnimy współudział rosyjskich żołnierzy w syryjskiej operacji, oni również powinni zostać ukarani" - powiedział szef brytyjskiej dyplomacji dodając, że podobnie jak pozostali uczestnicy konsultacji, oczekuje wyników śledztwa w tej sprawie.

Wielu brytyjskich komentatorów ma jednak wątpliwości. W analizie zamieszczonej na stronie Sky News czytamy, że Rosja "korzysta z różnic dzielących kraje Zachodu" i że "dostała właśnie więcej amunicji, by obniżyć znaczenie Wielkiej Brytanii na scenie międzynaodowej".

"Boris Johnson jest bezzębny" - wyrokuje komentator "Guardiana" Martin Kettle. "Brytyjsko-amerykański plan leży w gruzach" - pisze z kolei elektroniczne wydanie "Daily Telegraph".

Tymczasem Boris Johnson w rozmowie z BBC odrzucił sugestie, że brak decyzji w sprawie sankcji to zwycięstwo Moskwy. Dodał, że cieszy się z roli, jaką odgrywa obecnie Waszyngton, który "po latach bezczynności reaguje na atak chemiczny". Z kolei telewizji Sky News powiedział, że nie ma dowodów, by Rosja wiedziała wcześniej, iż Damaszek planuje atak chemiczny.

dam/IAR