Już 100 tysięcy Polaków nie chce, by religia była finansowana z budżetu państwa – krzyczą nagłówki informacji. Akcja „Świecka szkoła” zakończona sukcesem – entuzjazmują się dziennikarze, nie zauważając, że sukcesem będzie przeforsowanie tegoż projektu, a jak na razie jest on tak nierealny, że raczej rewolucji nie wywoła. Chyba że cel akcji jest zgoła inny i wcale jej organizatorom nie chodzi o lekcje religii, ani o dzieci, które za pieniądze przeznaczane z budżetu na ten cel mogłyby mieć nowe komputery (o czym marzą organizatorzy akcji), tylko o walkę z Kościołem. Kościół – jako kozioł ofiarny – skupiający w sobie jak w soczewce wszystkie negatywne cechy i odpowiedzialny za zło tego świata. Do tego pazerny, zachłanny i Bóg wie co jeszcze. Więc trzeba wskazać społeczeństwu „chłopca do bicia”, niech ma na kim wyładowywać swoje frustracje.

O inicjatywie „Świecka szkoła” organizatorzy poinformowali w marcu tego roku. Już wówczas mówili, że zbierają podpisy pod projektem obywatelskim dotyczącym finansowania katechezy. Do końca września zebrali ich 100 tysięcy, tyle ile potrzebne jest, by móc do laski marszałkowskiej złożyć projekt. Przy tak wzmożonej reklamie we wszystkich największych mediach, przy obecności inicjatorów akcji w rozmaitych programach – od telewizji śniadaniowej po poważną publicystykę te 100 tysięcy podpisów wydają się śmiesznie małą liczbą. Przypomnę tylko, że rodzice, którzy walczyli o sześciolatki, w trzy miesiące zebrali ich dziesięć razy więcej, bez wsparcia mediów, albo częściej przy negatywnej kampanii ze strony ogólnopolskich gazet czy stacji telewizyjnych. Także podniecać się naprawdę nie ma czym.

Za to bulwersującym wydaje mi się fakt, że główne media przemilczały inną sprawę, na którą, podobnie jak na szkolną katechezę, idą pieniądze z naszych podatków. Z publicznych środków korzystają bowiem kliniki in vitro, których obraz wyłaniający się z raportu Stowarzyszenia „Nasz Bocian” jest porażający. W tym przypadku przeciwnicy wydawania publicznych pieniędzy milczą. Nie domagają się zaprzestania refundacji zapłodnienia pozaustrojowego z budżetu państwa, nie krzyczą, żeby sobie sami rodzice opłacali procedury. Czyżby boją się, że z klinikami in vitro nie wygrają? Że to gracz silniejszy i nie pozwoli sobie na taką krytykę, jakiej jesteśmy świadkami w stosunku do Kościoła i lekcji religii?

Proszę sobie wyobrazić, co  by się działo, gdyby w raporcie jakiejś organizacji zamiast klinik in vitro występował Kościół (albo choćby szkoła katolicka, czy jakiekolwiek inne dzieło prowadzone przez Kościół), a zamiast lekarzy – księża. Daję głowę, że temat rozpaliłby do czerwoności mainstreamowych dziennikarzy. Tygodniami z czołówek „Gazety Wyborczej”, „Newsweeka” czy portalu „NaTemat” nie schodziłyby informacje, Tomasz Lis poświęciłby swój program temu zagadnieniu. Eksperci – z Janem Hartmanem, Magdaleną Środą i Krzysztofem Pieczyńskim na czele – zajadle by komentowali, jaki to Kościół jest zły, a raport tylko potwierdza to, o czym oni od dawna mówią. I wylewałby się ze wszystkich stron przekaz, że Kościół stosuje niedozwolone zapisy, że księżą są gburowaci i nie mają dla petentów czasu, że nie szanują ludzi, że nimi manipulują, że szantażują, że żądni są tylko i wyłącznie kasy. Do znudzenia wałkowany byłby ten temat, tak jak miało to miejsce w przypadku choćby sprawy prof. Chazana. Rozpętała się medialna histeria, machina ruszyła. Przestały się liczyć fakty, miała miejsce klasyczna gra na emocjach.

Gra na emocjach ma miejsce także w przypadku „Świeckiej szkoły”. Gdyby MEN nie wyrzucał pieniędzy na bezsensowne reformy, na nikomu niepotrzebne elementarze, byłyby pieniądze i na komputery, i na języki obce i nawet na dentystę w każdej szkole. Organizatorzy nie musieliby bić piany i troszczyć się o szkolne finanse. Zamiast więc tracić czas i energię na bezsensowną walkę z katechezą, niech walczą z faktycznymi problemami polskiej szkoły. A jest ich naprawdę całkiem sporo.

 

Małgorzata Terlikowska