"Oczywiście, tłum był wściekły na demokratów, ale trzeba było podesłać prowokatorów, którzy by rozpoczęli atak." - mówi w rozmowie z Tomaszem Pollerem dla portalu Fronda.pl dr Jerzy Targalski, znawca polityki amerykańskiej. - "To wszystko odbyło się zgodnie z klasycznym wzorcem, jaki był wielokrotnie stosowany przez komunistów, wcześniej głównie przez rosyjskich, a tym razem zastosowany został przez amerykańskich."

 

W sprawie ostatnich wydarzeń, do jakich doszło na terenie Kapitolu, pojawia się wiele pytań.  Brak należytej ochrony gmachów publicznych przez policję w obliczu spodziewanych burzliwych manifestacji a także dziwna czasowa zbieżność rozruchów w Waszyngtonie z procedurami zatwierdzania rezultatów wyborów rodzą podejrzenia o zakulisowe sterowanie wydarzeniami i sprowokowanie określonych zachowań. O opinię poprosiliśmy dra Jerzego Targalskiego, politologa, historyka i publicystę, znawcę realiów polityki amerykańskiej.

"Oczywiście. Jest to przykład bardzo sprawnie zorganizowanej prowokacji." - mówi bez ogródek nasz rozmówca, równocześnie jednak nie zostawiając suchej nitki na osobie Donalda Trumpa, który wg politologa nie uwzględnił możliwego, niekorzystnego dla siebie scenariusza rozwoju wypadków:

"Moim zdaniem Trump miał plan, że pod naciskiem tego wielkiego wiecu jego zwolenników Izba Reprezentantów i Senat będą głosowały za odrzuceniem głosów elektorskich tych kilku stanów, gdzie doszło do masowych fałszerstw, ale nie pomyślał. Jak zwykle, nie pomyślał. Tu dało znać o sobie jego wielkie ego. Nie przygotował się. Tak samo, jak nie przygotował się do wyborów, chociaż wiedział że wybory korespondencyjne są robione po to, żeby je sfałszować. No i w związku z tym ta prowokacja się udała."

Rozmówca portalu Fronda.pl zwraca także uwage na czasową zbieżność rozpoczęcia rozruchów z procedurą zatwierdzania kontrowersyjnych głosów, co do których wysuwano poważne zarzuty fałszerstwa.

"Proszę zauważyć, że ta prowokacja zaczęła się w momencie, kiedy senatorowie republikaścy złożyli wniosek o odrzucienie głosów elektorskich z Arizony, czyli tego pierwszego stanu na liście alfabetycznej, który był negowany." - przybliża realia sprawy Targalski, zwracając uwagę na niuanse i kontrowersje prawne całej sprawy. Istotny problem pojawił się, gdy wceprezydent Mike Pence stwierdził, że konstytucja nie pozwala na odrzucenie głosów elektorskich:

"Jedni twierdzą że Pence mógł jako wiceprezydent i przewodniczący tego zgromadzenia odrzucić kwestionowane głosy elektorskie, to znaczy te głosy, które zostały wysłane do Waszyngtonu w wyniku fałszerstw wyborczych. A inni twierdzą, że nie. W tej sprawie miał wypowiedzieć się sąd. Biden uniknął tutaj zajmowania jasnego stanowiska i stwierdził, że to musi przegłosować jedna i druga izba. No więc wiadomo było, że te izby przegłosują na rzecz Demokratów, bo Demokraci mają większość w Izbie Reprezentantów a w Senacie mają 50 procent. I znowu Pence musiałby się wypowiedzieć, a on nie chciał się wypowiedział, bo nie chciał się narazić."

Dr Targalski zwraca uwagę na strategię czarnego PR-u przeciw Donaldowi Trumpowi, jaki kreowany jest przez meinstream w ramach narracji na temat ostatnich zamieszek:

"Ale prowokacja była potrzebna nie tylko do tego, by już wszyscy bali się głosować przeciwko zatwierdzeniu fałszywych głosów. Była też potrzebna do tego żeby teraz  przedstawić Trumpa jako przywódcę sił antydemokratycznych i faszystowskich. Natomiast fałszerze będą odtąd mogli występować jako obrońcy demokracji. Czyli - klasyczna operacja typu bolszewickiego."

W cieniu tego propagandowego przekazu ma miejsce ugruntowywanie władzy przez popleczników Bidena.

Gdy zaczęły się te rozruchy, to oczywiście już wszyscy w Kongresie wiedzieli, że Demokraci są górą. I zaczęły się dymisje." - dodaje nasz rozmówca, zwracając uwagę na typowy mechanizm opuszczania tonącego okrętu przez wielu zwolenników Trumpa ale także na obawy przez możliwymi represjami ze strony Demokratów.

"Prowokacja jest absolutnie pewna" - twierdzi Targalski, argumentując, że choć spodziewano się masowych manifestacji w Waszyngtonie, nie zabezpieczono należycie budynków najwyższych władz, co umożliwiło łatwe skierowanie sprowokowanych uczestników protestów do ataku na siedzibę parlamentu.

"Kapitol został tak naprawdę bez ochrony, tam było stu dziesięciu nieubrojonych policjantów, którzy nie mogli powstrzymać tłumu prowadzonego przez prowokatorów. Oczywiście, tłum był wściekły na demokratów, ale trzeba było podesłać prowokatorów, którzy by rozpoczęli atak. To wszystko odbyło się zgodnie z klasycznym wzorcem, jaki był wielokrotnie stosowany przez komunistów, wcześniej głównie przez rosyjskich, a tym razem zastosowany został przez amerykańskich." - podsumowuje politolog.

Z Jerzym Targalskim rozmawiał Tomasz Poller