Bardzo szybko też po odejściu od realnego socjalizmu rozpoczęto próby z informatyzacją najważniejszych urzędów państwowych. Pierwszą taką próbą po 1989 roku było ogłoszenie przetargu na system POLTAX, który miał usprawnić ściąganie podatków przez państwo. Ta pierwsza próba wejścia w nowe stulecie okazała się porażką. System nie odniósł sukcesu i został wstydliwie po cichu wygaszony. Ale były także i realne osiągnięcia. W latach 1992-1999 skomputeryzowano urzędy pracy i system pomocy społecznej. W 1997 roku do władzy doszła Akcja Wyborcza Solidarność i zaczęto wcielać w życie tworzenie Kompleksowego Systemu Informatycznego Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Obecnie system ten obraca danymi 25 milionów obywateli. Ale mało kto pamięta, że jego początki datują się na okres rządu Jerzego Buzka.
I właśnie na ten pionierski okres tworzenia baz informatycznych na potrzeby urzędów i zwykłych obywateli, w połowie 1999 roku wybuchła polityczno-medialna historia wokół tzw. „pluskwy milenijnej”. Na czym polegał problem? Od lat pięćdziesiątych jako pierwszy nośnik zapisywania danych wykorzystywane były tzw. karty perforowane. Nie było na nich zbyt wiele miejsca, co skłoniło programistów do wymyślania rozmaitych chwytów, aby na danej karcie upychać jak najwięcej danych. Programiści szybko zorientowali się, że szczególnie w dokumentach często powtarzają się zapisy dat. Z czasem pojawiła się maniera, by zapisując numer roku nie wypisywać czterech znaków np. 1965 tylko ograniczyć się do dwóch ostatnich cyfr. Według tego umownego zapisu rok 1965 zapisywano jako dwie cyfry 6 i 5. W latach siedemdziesiątych karty perforowane powoli wychodziły z użytku, a coraz doskonalsze twarde dyski pozwalały na znaczne zwiększenie ilości danych. Ale nawyk do dwucyfrowych oznaczeń dat przeszedł z kart perforowanych na twarde dyski komputerów.
I wreszcie gdzieś na początku lat dziewięćdziesiątych pojawiły się pierwsze nieśmiałe głosy. No dobrze, a co zrobimy jak przyjdzie rok dwutysięczny i dwie cyferki przestaną w sposób oczywisty oznaczać daną datę. Jak komputer ma odróżnić kogoś, kto urodził się w 2000 roku od tego kto urodził się w 1900 roku? Jak komputer ma rozróżnić wydarzenie z 1901 i 2001 roku? Owszem, krótko przed wejściem w XXI wiek, ludzi którzy przekroczyli 100 lat nie było znowu tak wielu. Ale bijący na alarm wskazywali, że brak systemów pozwalających komputerom rozróżniać daty sprowadzone tylko do dwóch cyfr dotyczył znacznie większej ilości zapisów w bazach komputerowych. Na dodatek ci, którzy przestrzegali przed zapaścią systemu komputerowego ponuro wieszczyli, że funkcjonowanie w jednym systememie urządzeń nowoczesnych i tych starszej generacji, które nie dawało się już zaktualizować z racji ograniczeń technologicznych – może i musi wywołać samonapędzający się kryzys.
Najbardziej tego komputerowego Armagedonu obawiały się banki. I znów tutaj straszono, że jeżeli ktoś urodził się w 1959 roku to komputer obliczając jego wiek odejmowałby od 90 cyfrę 59. Co wyznaczałoby wiek klienta banku na 40 lat. Ale jeśli po 1 stycznia 2000 roku komputer skopiowałby swoją operację i od 2000 roku odjął by datę 1959 to wyszłoby, że klient ma –59 lat czyli najprawdopodobniej nie istnieje. A podejrzenie o nieistnienie klienta mogłoby skłonić do skasowania jego rachunku.
Rząd Jerzego Buzka powierzył zadanie przygotowania się do uchronienia baz danych ówcześnie istniejącej przy rządzie Radzie Informatyki. Powstał specjalny sztab kryzysowy, który miał uratować system bankowy przed zapaścią, która miała zacząć się akurat w upojną sylwestrową noc z 31 grudnia 1999 na 1 stycznia 2000. Ale temat z lubością podchwycili dziennikarze, którzy najlepiej wiedzą, że straszenie apokalipsą zawsze podbija nakłady prasy. Dlatego cała jesień 1999 roku przyniosła tysiące tekstów o apokaliptycznym końcu zinformatyzowanego społeczeństwa. Samoloty wskutek pluskwy milenijnej miały spadać na ziemię z pasażerami, zrewoltowane bazy danych komputerowych miały nie ostrzegać na czas pociągów przed ich zderzeniem, a wypłacenie pieniędzy z bankomatów miało stać się niemożliwością. Rozmaici eksperci zachęcali do gromadzenia zawczasu gotówki w domu, unikania latania liniami lotniczymi na przełomie roku i omijania szerokim łukiem trakcji kolejowej. Ogromna popularność na nowo zyskały filmy o końcu cywilizacji, gdzie szanse w tym chaosie mieli na przetrwanie tylko ci, którzy dysponowali prywatnym schronem wyposażonym w zapasy wody, konserw i narzędzi do przetrwania. Na dodatek szanse na biznes poczuli autorzy oprogramowań, którzy zaczęli zasypywać rynek ofertami „cudownych programów”, które miały uratować firmowe lub prywatne bazy danych. Dziś już trudno orzec, które z nich były realnie i uczciwie opracowanymi systemami mającymi zabezpieczyć przed kłopotami, a które żerowały widocznie na powszechnej atmosferze lęku.
No i wreszcie komputerowcy z całego świata wstrzymali oddech. Nadszedł krytyczny moment zamiany 31 grudnia 1991 roku na 1 stycznia 2000 roku. Na początku roku media rzucały się z zapałem na każdy przypadek awarii urządzeń i systemów. Według ówczesnych doniesień prasowych w jednej z japońskich elektrowni atomowych odezwał się alarm, ale wadę systemu szybko usunięto. Strona internetowa obserwatorium astronomicznego US Navy, która wyznaczała czas dla wszystkich jednostek we wszystkich strefach czasowych na terenie całego globu ogłosiła, że rozpoczyna się 1 stycznia 19100. W Pakistanie awarie komputerowe skłoniły władze do zamknięcia tamtejszej giełdy, a pierwsze dziecko urodzone w nowym stuleciu w Danii komputery zidentyfikowały jako stulatka. Tak naprawdę jeżeli jakiś wypadek wywołał solidne zamieszanie to nastąpiło to w Wielkiej Brytanii, gdzie w jednej z miejscowości ponad sto ciężarnych kobiet zostało zaalarmowanych przez komputer, że coś niedobrego dzieje się z rozwojem ich płodu. Komputer wysyłający automatyczne komunikaty nie był w stanie pojąć, jak w organizmie matki może znajdować się płód, który według rozumowania komputera miał liczyć sobie sto lat.
Bardzo szybko okazało się, że zarówno na świecie jak i w Polsce do żadnego kataklizmu nie doszło i po czasie rozpoczęła się dyskusja, czy było to efektem dobrego przygotowania się zawczasu do zmiany daty, czy też w ogóle cały program został rozdęty do nieprawdopodobnych rozmiarów. Jak to zwykle bywa, część ekspertów zwaliła całą winę na dziennikarzy jako łowców sensacji i dezinformatorów. Polska Rada Informatyki z dumą poinformowała o tym, że wszelkie obawy się nie ziściły a właściciele sklepów komputerowych ze smutkiem skonstatowali, że sprzedawanie „ratunkowych programów” to żyłą złota, która niestety wyschła.
Poza nimi - wszyscy inni, odetchnęli z ulgą.
Piotr Semka