Świat, w którym żyjemy, od niepamiętnych czasów jest naznaczony przemocą: przemocą między osobami, przemocą nawet przeciw nienarodzonemu życiu, przemocą także w relacjach między narodami, wreszcie przemocą wobec przyrody, wobec naszego środowiska, od którego przecież zależy nasze istnienie. Odkąd Kain zabił swego brata Abla, panuje prawo przemocy.

Nowoczesna psychologia próbowała wytłumaczyć tę wszechobecną „agresywność”, czyli napastliwość, jako zjawisko „naturalne”, a nawet konieczne. Jednak niczego to nie poprawiło. Powołane w szczytnych celach organizacje takie jak ONZ próbują utrzymać w ryzach ogólną skłonność do przemocy w stosunkach między narodami, ale jak dotąd – również przemocą. Wcale nie zmniejszyły w ten sposób ludzkiej agresywności. Przeciwnie, wydaje się, że przemoc wobec ludzi i rzeczy właśnie w wysoko cywilizowanych i „miłujących pokój” państwach niepowstrzymanie wzrasta. Wygląda to tak, jakby „wypuszczono diabła”.

I tak też jest. Cały świat leży w mocy Złego (1 J 5,19). Nie tylko jakiegoś bezosobowego „zła” czy „złości”, lecz właśnie we władzy osobowego „Złego”, Szatana. Ale dziś, gdy niektórzy oficjalnie „pożegnali się z diabłem”, wiele oświeconych umysłów nie chce o tym słyszeć. Za bardzo trąci im to obskurantyzmem i tylko zdaje się dawać pożywkę szerzącej się „kulturze Złego”. „Lepiej nie malować diabła na ścianie”, mówią. A przecież jest dokładnie na odwrót! Trzeba nazywać po imieniu zło we wszystkich jego formach, a także samego Złego, bo tylko w ten sposób można przejrzeć jego knowania.

Z pewnością Szatan nie ma nic przeciwko temu, by mówiono o „naturalnej agresji” człowieka, gdyż za nią może się kryć wiele. Ponieważ ta agresja w nowoczesnym rozumieniu jest „naturalna”, a więc z gruntu oderwana od wartości, po prostu trzeba z nią żyć, co też większość czyni, ze szkodą dla wszystkich, nawet w Kościele. Szokujące jest to, że do pewnego stopnia zawsze tak było, także wtedy, gdy jeszcze nie ukuto nowoczesnego pojęcia „agresji”, i mimo że mówiono o „popędliwości” jako władzy duszy, to jednak „popędliwość” i „gniew” uchodziły za wady. Historia Kościoła, założonego wszak przez Tego, który powiedział o sobie, że jest „cichy i pokornego serca”, i który uczył nas, że właśnie tych cech powinniśmy się od Niego uczyć (por. Mt 11,29), jest pełna gwałtu.

A wcale nie chodzi tu o średniowieczne wydarzenia takie jak krucjaty czy palenie czarownic na stosie, które najczęściej w związku z tym się przytacza. O wiele bardziej szokująca jest agresja także wielu mężów Kościoła w stosunku do podobnych sobie, na przykład wtedy, gdy inny głosi herezję lub choćby tylko się go o nią podejrzewa. Wtedy nawet słynni „Ojcowie Kościoła” nie mogą się powstrzymać, by przynajmniej słownie nie wyładować swej niepohamowanej agresji.

Słynną ofiarą tej agresji w obrębie Kościoła stał się człowiek, który sam wiele myślał na temat „gniewu”: Ewagriusz z Pontu (ok. 345–399), uczeń najpierw Bazylego Wielkiego i Grzegorza z Nazjanzu, później, już jako mnich na egipskiej pustyni, Makarego Wielkiego i jego imiennika, Makarego Aleksandryjskiego. U Ewagriusza można odnaleźć rozwiniętą naukę o gniewie, która zasługuje na to, by ją rozważyć, gdyż Ewagriusz jest także wielkim nauczycielem „modlitwy”, życia mistycznego, z którego czerpali, bezpośrednio czy pośrednio, wszyscy jego następcy. Nieuporządkowana agresywność, o czym pamiętają tylko nieliczni, jest największym wrogiem życia duchowego w ogóle i śmiertelnym wrogiem modlitwy w szczególności.

Kiedy pełen niegodziwości demon, mimo usilnych starań, nie zdołał przeszkodzić modlitwie człowieka sprawiedliwego, odstępuje na chwilę, a zaraz potem, po modlitwie, mści się na nim: albo więc zaszczepiwszy w nim gniew, niszczy jego doskonały stan osiągnięty przez modlitwę, albo też rozbudziwszy jakąś nierozumną przyjemność, doprowadza umysł do upadku.

Nie zamierzam tutaj napisać naukowego traktatu ani nawet w miarę szczegółowego opracowania na temat „popędliwości” u Ewagriusza. Wydaje mi się, że czymś o wiele ważniejszym jest wydobycie duchowego doświadczenia, do którego doszedł pontyjski mnich, tak by można było korzystać z niego z pożytkiem dla własnego życia duchowego. Bo co komu z tego przyjdzie, że choćby nie wiem jak uczenie będzie „opowiadał jedynie z radością o dobrych czynach Ojców”, jeśli nie będzie „wymagał także od siebie, aby sam stał się najpilniejszym ich wykonawcą”? Byłoby to, mutatis mutandis, jak z wiarą demonów: nie odnoszą z niej one absolutnie żadnego pożytku (por. Jk 2,19).

Jednakże rozumielibyśmy Ewagriusza całkowicie fałszywie, gdybyśmy poprzestali jedynie na napiętnowaniu wady. Namiętność, jak i zło w ogóle, nie ma bytu w sobie, lecz zawsze zagnieżdża się tylko wtórnie niczym pasożyt i niczym choroba opanowuje duszę i jej władze, które „z natury”, jako stworzone przez Boga, są „zdrowe”. Krótko mówiąc, wada zawsze jest tylko spaczeniem dobrego bytu stworzonego. Tak samo i gniew nie jest niczym innym jak przeciwnym naturze, niewłaściwym funkcjonowaniem jednej z dwóch, wprawdzie irracjonalnych, ale w sobie dobrych władz duszy, mianowicie „popędliwości”. Lecz „zgodne z naturą” działanie tej władzy nie jest niczym innym jak przeciwstawną wadzie cnotą.

Zatem nie można ani zrozumieć wady, ani skutecznie z nią walczyć, jeśli wpierw nie pozna się będącej jej przeciwieństwem cnoty. Tę zaś poznaje się tylko w tej mierze, w jakiej się ją praktykuje i sobie przyswaja. W przypadku gniewu tą cnotą jest chrześcijańska miłość, która przejawia się jako wyrozumiałość, cierpliwość itd., ale dla Ewagriusza przede wszystkim jako „łagodność”.

Łagodna miłość sprawia dokładnie to, co uniemożliwia przeciwny naturze gniew. Gniew bowiem niszczy kontemplację, gdyż „oślepia” umysł, natomiast ta „matka poznania” czyni umysł „widzącym”. I podczas gdy gniew uniemożliwia modlitwę, dzięki „doskonałemu i duchowemu umiłowaniu […] modlitwa spełnia się w Duchu i prawdzie”.

Stawka jest więc wysoka. Kto pozwala się opanować gniewowi, rozmija się z właściwym sobie, jako stworzeniu, przeznaczeniem, ponieważ umysł został stworzony właśnie po to, żeby „poznawał”, a modlitwa, w której poznanie Boga osiąga swój największy rozkwit, „jest działaniem, które odpowiada godności umysłu albo jest wprost jego najwyższą i najczystszą aktywnością”. Dlatego kto dąży do „prawdziwej modlitwy”, a gniewa się lub żywi do kogoś urazę, musi być szalony. Tak szalony jak ktoś, kto chciałby jasno widzieć, a wykłuwa sobie oczy żelaznym kolcem.

Stawką, o którą toczy się gra, jest nasza „godność” stworzeń Bożych obdarzonych rozumem, dzięki któremu są one zdolne do bezpośredniej, osobistej więzi ze swym Stwórcą. A cóż pozostałoby człowiekowi, gdyby minął się z własnym powołaniem?

Fragment z publikacji Wino demonów. Nauka Ewagriusza z Pontu o gniewie i łagodności. O autorze: Gabriel Bunge – urodził się w 1940 r., w rodzinie luteranina i katoliczki. W wieku 22 lat wstąpił do zakonu benedyktynów w Chevetogne w Belgii. W 1972 przyjął święcenia kapłańskie. W 1980 po serii kontaktów z młodzieżą z kantonu Ticino w Szwajcarii uzyskał pozwolenie na przeniesienie się do Roré di Cazù Capriasca. Wykładał Pismo Święte, zajmował się teologią Ojców Kościoła, a zwłaszcza duchowością tzw. ojców pustyni, wśród których szczególną uwagę poświęcił Ewagriuszowi z Pontu, opracowując i tłumacząc na język niemiecki jego pisma. 27 sierpnia 2010 przyjął prawosławie. Autor takich publikacji jak Acedia – duchowa depresjaEwagriusz z Pontu – mistrz życia duchowegoTrójca Rublowa. Kult i symbolika.