Dokument, który 12 lipca bieżącego roku ogłosił prezydent Rosji Władimir Putin, nie tylko neguje suwerenność Ukrainy i prawo tego narodu do samostanowienia, lecz także jest wyrazem bardzo agresywnej postawy wobec Polski. Można dyskutować, czy jest to testament odchodzącego watażki, czy uzasadnienie imperialnej polityki na ostatnie lata jego rządów. Nie zmienia to jednak faktu, że musimy mieć się na baczności, zbroić armię i trzymać się jedynego realnego sojuszu z USA, nawet jeżeli ten układ bywa czasem bardzo trudny ze względu na arogancję amerykańskich polityków. Amerykanie, jeżeli myślą o realnych wpływach w tej części świata, też powinni trzymać z Polską, ale jak to bywa w przypadku superimperiów – stać ich na poważne błędy.

W dokumencie Putina jest jeden niezwykle ciekawy element myślenia, który powoduje, że Rosjaninowi trudno będzie zrozumieć Europejczyka, a Europejczyk może nieprzyjemnie obudzić się jako Rosjanin. Putin podważa istnienie narodu ukraińskiego czy białoruskiego na podstawie mniej lub bardziej celnych wniosków płynących z historii tego regionu. Przynależność do narodu w myśli imperialnej Rosji zależy bowiem od decyzji władcy. W tradycji polskiej był to po prostu wybór i ani decyzja władcy, ani pochodzenie tego nie przesądzały. Zbyt to niebezpieczne dla totalitarnych władców. Dlatego rusyfikowano bezwzględnie podbite ziemie, dowolnie poszerzając definicję członka narodu. W XVII i XVIII wieku, na początku ekspansji Moskwy, miała to być wspólnota ziem ruskich, później wspólna religia. Gdy wkroczyli na obszary krajów katolickich i protestanckich, spoiwem była już tylko przynależność do rasy, czyli Słowian. Rosjanie i dzisiaj próbują stawiać się na czele państw słowiańskich, ale wychodzi im to coraz gorzej, choćby ze względu na zacofanie cywilizacyjne i gospodarcze w stosunku do Polaków, Czechów, Chorwatów itd. Najdalszym pomysłem jednoczenia świata przez władców z Kremla była doktryna Lenina – podboju świata przez Moskwę w imię nowej komunistycznej religii. Doktryna ta doznała poważnego oporu nad Wisłą po klęsce armii sowieckiej w wojnie z Polską, a runęła w latach 60. po konflikcie Moskwy z Pekinem. Dzisiaj mimo sojuszu Rosji i Chin wpływy rosyjskie w Azji kurczą się na rzecz tych ostatnich.

Putin nakreśla taki obszar zainteresowań Rosji, który jest realny. Realna w jego planach jest walka o podporządkowanie sobie Ukrainy i Białorusi. Oczywiście może to być bardzo niebezpieczne dla małych krajów na pograniczu tej walki, czyli Bałtów, Mołdawii i Gruzji. Koncepcja uznająca Moskwę za pana narodów ruskich jest starą doktryną Romanowów, ożywioną na krótko w czasie II wojny światowej przez Stalina, który chciał uchronić ZSRS przed rozpadem wywołanym atakiem Niemiec. Po pokonaniu Hitlera Stalin próbował łączyć ją z komunistycznym internacjonalizmem, co udało się jednak na bardzo krótko. Jeżeli Rosja ostatecznie zapanuje na ziemiach ruskich, wróci do koncepcji pansłowiańskiej, zagrażając bytowi Polaków i Czechów, a także Słowian południowych i zachodnich. Te apetyty aż nadto widać w wypowiedziach Putina i jego doradców. Dzisiaj Polska i Zachód są na razie stawiane jako przeszkoda w jednoczeniu wielkiej Rosji. Warszawa nie ma tu wyboru, bo każda opcja (zarówno wycofanie wsparcia dla aspiracji wolnościowych Ukraińców i Białorusinów, jak i starcie z Moskwą tymi siłami, które do niedawna mieliśmy) będzie dla nas zgubna. Trzeba więc zbroić armię i budować sojusze, nawet kiedy nie są one łatwe. To uchroni pokój i pozwoli żyć nam i sąsiadom w wolności.

Tekst pochodzi z najnowszego tygodnika "Gazeta Polska" nr. 29; data: 21.07.2021.