Latem 2012 roku archeolodzy biorący udział w pracach na uroczysku „Hubertus” w gminie Jemielnica (woj. Opolskie) natrafili na połamane ludzkie kości. To szczątki żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych z oddziału dowodzonego przez kapitana Henryka Flame ps. „Bartek”, bestialsko wymordowanych przez komunistycznych siepaczy. Zbrodnia ta była częścią znacznie większej operacji prowadzonej przez Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego, której celem była likwidacja struktur NSZ działających na Podbeskidziu. Można jednak z dużą dozą pewności powiedzieć, że to właśnie ludzie „Bartka” byli głównym celem UB-eków, którzy doskonale pamiętali upokorzenie jakie im zafundowali...

Poranek był piękny, słoneczny. Żołnierze ze zgrupowania „Bartka” wchodzącego w skład VII okręgu Narodowych Sił Zbrojnych od kilku dni biwakowali w okolicach Baraniej Góry  nie znając powodów, dla których ich dowódca zarządził koncentrację sił akurat w tym miejscu. Dopiero podczas porannego apelu 3 maja 1946 roku dowiedzieli się, co mu chodziło po głowie.

- Zamanifestujemy naszą wolę służenia Ojczyźnie w dniu Święta Królowej Polski! - zawołał kapitan Flame, po czym wydał rozkaz wymarszu w kierunku Wisły.

Przebieg wydarzeń znamy z relacji ludzi, którzy w nich uczestniczyli, tak z jednej jak i z drugiej strony. Kapitan Antoni Biegun ps. „Sztubak” tak zapamiętał tamten dzień:

„Ruszyły oddziały za oddziałami, partyzanci odstawieni jak na paradę: w mundurach, z przypiętymi orzełkami na mieczu, z ryngrafami z Matką Boską. Wszyscy podnieceni, lecz zdyscyplinowani. Mój oddział, liczący sześćdziesięciu-siedemdziesięciu żołnierzy, jako najlepiej uzbrojony (14 karabinów maszynowych) otrzymał polecenie ubezpieczenia pochodu częścią żołnierzy pod moim bezpośrednim dowództwem.

Szliśmy radośni i podnieceni, a na drodze, którą maszerowaliśmy, zaczęły rozgrywać się niezwykłe, wzruszające sceny. Spotykanych po drodze ludzi, kiedy po chwilowym osłupieniu, zorientowali się kogo mają przed sobą, ogarniał szał radości. Kobiety i dziewczęta wybiegały z domów ze smakołykami i kwiatami, często porywając całe doniczki i usiłując je nam wręczyć. Niektóre starsze płakały, gładziły żołnierzy po twarzach i błogosławiły na drogę. Wielu ludzi pytało, podobnie jak niedawno niektórzy spośród nas:

Czy już się zaczęło? Czy idziecie prać komunistów?

Młodzi chłopcy domagali się, żeby ich zabrać. Twierdzili, że mają broń i zaraz ją przyniosą. Trzeba było ich uspokajać i tłumaczyć, że nie jest to możliwe, przynajmniej w tej chwili.

Z naprzeciwka, od strony Bielska i Katowic, jechały odkryte ciężarówki z wycieczkowiczami. Na widok maszerujących oddziałów zwalniały i przystawały. Rzucano nam czekoladę i papierosy, machano radośnie rękami lub zeskakiwano z wozów i ściskano nam ręce. Ci ludzie także pytali:

Czy to już powstanie?

Wyjaśnialiśmy kim jesteśmy i dokąd idziemy. Jasne było, że cel naszej manifestacji był już częściowo osiągnięty: podnosiliśmy na duchu i umacnialiśmy spotykanych po drodze.”

Jak widać żołnierze niepodległościowego, antykomunistycznego podziemia nie budzili strachu, nie byli przez ludzi zamieszkałych na terenach, na których działali – wbrew komunistycznej propagandzie mającej się dobrze po dziś dzień – postrzegani jak bandyci, szalejący po lasach szaleńcy czy zbrodniarze, a wręcz przeciwnie, nieśli nadzieję i radość, wiarę w to, że Polska rychło się odrodzi wolna, niepodległa i silna.

Oczywiście całkowicie odmienne uczucia wzbudził przemarsz oddziałów „Bartka” w przedstawicielach strony przeciwnej, w milicjantach, UB-ekach, komunistycznych namiestnikach i partyjnych sekretarzach, którzy widząc umundurowanych i uzbrojonych po zęby żołnierzy NSZ zabarykadowali się na swoich posterunkach, w biurach czy urzędach z portkami pełnymi strachu, bojąc się wyściubić nosa na zewnątrz. W milicyjnym raporcie możemy przeczytać:

Banda przyszła w szyku zwartym z kierunku Czarnego do nowej Osady. Mieli boczne ubezpieczenia, na szosie było około 120 ludzi. Po zabezpieczeniu się ze wszystkich stron do 500 m od miejsca rabunku, dokonali otwarcia Sklepu Sp. Samopomocy Chłopskiej (…) Zabezpieczenie było RKM-ami, które były ustawione co kawałek na drodze i po rowach i po wzgórzach okolicznych. (…). Ubrani wszyscy byli w mundury wojskowe polskie, dużo miało mundury kroju angielskiego. Wśród członków było bardzo dużo kobiet. Czujki rozstawione po szosie zatrzymywały samochody z turystami oraz także pieszych turystów. Po prostu każdy przechodzień był zatrzymywany i nie wpuszczany aż do ich odejścia.”

A jak wyglądała sama defilada?

Na czele pochodu, na białym koniu jechał zastępca dowódcy zgrupowania Jan Przewoźnik, ps. „Ryś”. Za nim żołnierze szli dwójkami, po obu stronach drogi, w szyku bojowym, z bronią gotową w każdej chwili do użycia. Defiladę odbierał kpt. Henryk Flame, któremu dowódcy poszczególnych oddziałów składali krótkie meldunki. Na koniec „Bartek” wygłosił przemówienie, w którym podkreślił, że Narodowe Siły Zbrojne walczą o wielką, wolną Polskę i w obronie wiary katolickiej i zapewnił, że zwycięstwo jest niedalekie. A wszystko to na oczach tłumu mieszkańców Wisły oraz letników, którzy na widok żołnierzy z polskimi orłami na czapkach – podobnie jak ludzie spotykani wcześniej na drodze przemarszu – nie kryli wzruszenia, radości i nadziei. Na cały jeden dzień beskidzki kurort zamienił się w oazę wolności, stał się małym skrawkiem Niepodległej Ojczyzny pośród zalewu komunistycznych zdrajców i okupantów z czerwonymi gwiazdami na hełmach.

Samo wejście do miasta najlepiej opisuje Antoni Biegun, wróćmy zatem jeszcze na chwilę do jego wspomnień:

Na czele jechali kpt. Henryk Flame "Bartek" i Jan Przewoźnik ps. "Ryś" na koniach. Długość idących oddziałów wynosiła około półtora kilometra. Wkrótce weszliśmy do miasteczka. W pierwszym momencie ludzie byli zaszokowani, lecz gdy dowiedzieli się, że jesteśmy partyzantami zaczęto wiwatować. Tu i ówdzie odzywały się głosy, że wybuchło powstanie. Ludność zaczęła nas częstować żywnością, obrzucać kwiatami i całować”.

Późnym popołudniem wszyscy, zarówno biorący udział w defiladzie jak i ubezpieczający ich byli już z powrotem na biwaku u stóp Baraniej Góry. Nie padł ani jeden strzał, zarówno milicjanci, UB-ecy jak i stacjonujący w okolicy Wisły żołnierze Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego widząc siłę i liczebność partyzantów nie odważyli się ich zaatakować. „Bartek” osiągnął swój cel – pokazał, że niepodległościowe podziemie to nie kilku szaleńców kryjących się po lasach, ale dobrze uzbrojone oddziały wojska, które nie dadzą sobie w kaszę dmuchać, mające zęby i potrafiące silnie ukąsić tam, gdzie najbardziej boli.

Co się stało z  żołnierzami, którzy 3 maja 1946 roku, w święto Królowej Polski postanowili zagrać okupantom na nosie?

Kapitan Henryk Flame ps. „Bartek” ujawnił się korzystając z amnestii ogłoszonej przez komunistyczne władze w lutym 1947 roku. Został zamordowany przez milicjanta z Zabrzega pod Czechowicami w miejscowej gospodzie. Oczywiście morderca nigdy nie odpowiedział za swój czyn.

Jan Przewoźnik ps. „Ryś” został zwabiony w pułapkę zorganizowaną przez UB. Pod pozorem przerzutu na zachód wraz ze 167 żołnierzami został przewieziony na Opolszczyznę i zamordowany. Być może wśród kości, które archeolodzy wykopali na uroczysku „Hubertus” są również te należące do niego.

Antoni Biegun ps. „Sztubak” został w 1948 roku schwytany przez funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego i skazany na 15 lat więzienia, 5 lat pozbawienia praw obywatelskich i przepadek całego mienia . Przewodniczącym składu orzekającego był ppłk. Julian Polan Charaschin, który w latach późniejszych zajmował się między innymi rozpracowywaniem kurii krakowskiej i środowiska Radia Wolna Europa.

A pozostali? Część zginęła w walce, część została zamordowana w wyniku wyroków (albo i bez nich) komunistycznych sądów, część zmarła zwyczajnie, we własnych domach i łóżkach. Dziś w ich imieniu mówią beskidzkie drzewa i kości odnalezione na śródleśnym, dolnośląskim uroczysku...

Alexander Degrejt