Z okładki najnowszego numeru „Wysokich Obcasów Extra” spogląda na mnie Maja Koman, ponoć całkiem niezła artystka, autorka buntowniczych tekstów piosenek. Kobieta jest ustylizowana na bohaterkę słynnego plakatu J. Howard Millera z 1942 roku z hasłem „We Can Do It”, który z czasem stał się jednym z symboli ruchu feministycznego.

Redaktorki kobiecego (czy raczej feministycznego) magazynu postanowiły odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego tak bardzo wkurzają nas feministki i dlaczego przyznanie się do przynależności do tego środowiska to często, nawet wśród postępowych lemingów z dużych ośrodków, po prostu obciach. Odpowiedź na to pytanie wydaje się całkiem prosta i bynajmniej nie jest to, przytoczony przez samą redaktorkę naczelną „WOE”, a powtarzany przez mężczyzn, mało dyplomatyczny żart o „braku witaminy Ch”.  

Feministyczna krytyka feminizmu

Chodzi po prostu o to, co zresztą zauważają same feministki, że polski ruch feministyczny sprowadził się wyłącznie do agresywnych postulatów, pyskówek, gniewnych wypowiedzi liderek i wulgarnych prowokacji. „(...) z czym dobrym może kojarzyć się ruch, którego jedna z czołowych działaczek demonstracyjnie całuje mężczyzn po rękach w zemście za to, że potraktowano ją jak kobietę. Inna głośno mówi, że łączenie pracy zawodowej z wychowaniem dzieci jest proste (pralka pierze sama, a sprząta pewna pani). Kolejna znowu dla zabawy – ona to nazywa prowokacją! – ogłasza, że w Wigilię dokona aborcji” – wylicza Aneta Borowiec, redaktor naczelna „WOE”. 

Jej zdaniem (i nie tylko jej!), polski ruch feministyczny kojarzy się z dyskusjami pełnymi jadu, zamętu i podburzaniem. A feministki, zajęte zadymami i sianiem kontrowersji, zaniedbują te wszystkie przestrzenie, gdzie ich pomoc mogłaby się przydać.

W okładkowym artykule Natalia Waloch-Matlakiewicz ostro punktuje wszystkie grzechy główne polskich feministek. To przede wszystkim wdawanie się awantury i pyskówki (wspomniana aborcja Katarzyny Bratkowskiej czy całowanie męskich dłoni przez Kazimierę Szczukę), zajmowanie się nie tym, co trzeba (gender, płeć w literaturze i inne takie...), brak zaangażowania tam, gdzie przydałaby się ich pomoc (walka o ściągalność alimentów, o żłobki, przedszkola) czy tworzenie ekskluzywnego klubu feministek, do którego wstępu, poza adeptkami gender studies, nie ma praktycznie nikt.

Po co Polce feminizm?

Przyznam szczerze, że zaskoczyła mnie (i to nawet pozytywnie!) publikacja „Wysokich Obcasów Extra”. Bo o diagnozach, jakie wskazuje Waloch-Matlakiewicz oraz jej rozmówcy również pisałam kilkakrotnie, choćby na łamach tego portalu. Już dawno temu zauważałam, że ruch feministyczny w obecnym kształcie nie jest Polkom do niczego potrzebny – mają one prawa wyborcze, mogą studiować, pracować, zakładać rodziny (albo i nie), ba! – mają też dostęp do antykoncepcji, a wykonanie aborcji albo in vitro też nie stanowi wielkiego problemu (niestety). Do czego im więc feministki ze swoimi, powtarzanymi niczym mantra, hasłami równości (jakby jej naprawdę nie było), praw reprodukcyjnych czy gender? 

Feministek nie było, jak zauważa Waloch-Matlakiewicz, kiedy „alimenciary” walczyły o przywrócenie Funduszu Alimentacyjnego, nie było ich także wtedy, kiedy w Sejmie trwał protest matek dzieci niepełnosprawnych. Nadal nie ma ich tam, gdzie matki walczą o urlopy macierzyńskie (na razie przysługują one tylko mniej więcej połowie Polek) albo o bony opiekuńczo-wychowawcze (które wypełniłyby lukę, jaka powstaje po urlopie macierzyńskim a przed pójściem dziecka do przedszkola). Nie walczą też o większą ilość żłobków i przedszkoli, bo przecież powszechnie wiadomo, że „feministka” i „matka” to jak „ogień” i „woda”, oksymorony pomiędzy, którymi nie ma żadnego punktu stycznego. 

Matka-Polka-feministka? 

A to właśnie macierzyństwo jest tym, co działaczkom środowisk kobiecych pozwoliło dostrzec pewne wypalenie po stronie feministek, czyniące je nieprzydatnymi dla Polek. Autorka teksu w „WOE” jako pewien punkt przełomowy wskazuje wydanie książki „Matka Polka” przez Agnieszkę Graff, za którą autorkę spotkał ostracyzm w środowisku feministycznym („Graff odbiło macierzyństwo”). Wszystko dlatego, że krytyka padła ze strony, z której radykalne działaczki najmniej się tego spodziewały – z ich własnego środowiska, ze strony ostro zaangażowanej w implantację feminizmu nad Wisłą Agnieszki Graff. Zapewne prof. Magdalena Środa, która najgwałtowniej i najostrzej reagowała na „Matkę Polkę”, miała poczucie wyhodowania sobie żmii na własnej piersi, ale cóż...

Ta feministyczna krytyka feminizmu ma swoje plusy! Fakt, że jakaś konserwatystka z portalu Fronda.pl albo, co gorsza prof. Krystyna Pawłowicz (postrzegana nadal jako wróg numer jeden feministek) dostrzega fakt nieprzydatności feministycznych postulatów dla Polek niewiele znaczy dla radykalnych, zapatrzonych nie dalej, niż poza czubek swojego nosa, działaczek. Ale fakt, że krytyczny głos wypływa z samego środka, serca tego kobiecego ruchu może być punktem wyjścia do ważnej (i potrzebnej!) refleksji, nie tylko nad feministkami, ale w ogóle kobietami w Polsce.

Feministyczna krytyka feminizmu w nadwiślańskim wydaniu to zresztą nic nowego. Jak widać, po latach urządzania awantur o jeszcze więcej aborcji, darmowe prezerwatywy w szkołach czy promowanie gender-ideologii feministki (a przynajmniej jakaś ich część) zaczyna dorastać (bardzo chcę w to wierzyć!), czego efektem jest pewien namysł, także krytyczny, nad do tej pory bezrefleksyjnie powtarzanymi hasłami-wytrychami. Czytam właśnie najnowszą publikację Debory L. Spar „Supermenki”, w której także nie brak krytycznych uwag pod adresem feministek. 

Feministkom już znudziła się aborcja i gender?

Choć w swojej blisko pięćset stronnicowej książce Spar przemyca wiele radykalnych poglądów (jak choćby w kwestii małżeństwa), to wiele krzywd, jakie dzieją się współczesnych kobietom przypisuje właśnie ruchowi feministycznemu, jak choćby zarzucając mu wmówienie kobietom, że mają być perfekcyjnymi pracownicami, jednocześnie perfekcyjnie prowadzić dom, a w międzyczasie dbać o swój perfekcyjny wygląd. Nie chcę na razie pisać więcej o „Supermenkach”, zamierzam to zrobić, kiedy wreszcie przebrnę przez feministyczną (jednak) cegłę.

Wracając jednak do krytyki polskich feministek (formułowanej przez bądź co bądź, także feministki), zastanawiam się, na ile jest to autentyczne uderzenie się w piersi. A co więcej, czy taka krytyka przełoży się na realną zmianę w środowisku na przykład Kongresu Kobiet, nadal uchodzącego za sztandarową organizację polskich feministek. Autorka „WOE” krytykuje feministki za to, że stały się ekskluzywnym klubem dla absolwentek gender studies, badaczek płci w kulturze, które podejmują inspirujące (?) monologi z własnymi waginami. Ten ekskluzywny klub wyklucza matki (bo to przecież, jak wyżej wspomniałam, wróg feministki tuż po mężczyźnie), kobiety, które serio spełniają się, wychowując dzieci i gotując zupki marchewkowe czy szeroko pojęte konserwatystki i katoliczki, które przecież nie będą walczyć o aborcję czy pigułkę „dzień po”, a które jednocześnie studiują, robią kariery i choć jakoś radykalnie tego nie manifestują i nie podkreślają przy każdej możliwej okazji, to przecież nie czują się żadną miarą gorsze od facetów i absolutnie nie widzą siebie w roli ich służących. 

Katoliczka-feministka?

Co z tego wszystkiego wyniknie? Czy nad Wisłą zrodzi się jakieś prawicowe, konserwatywne skrzydło feminizmu? Ortodoksi (albo mniej dyplomatycznie – twardogłowi) zapewne już gotują się na samą myśl o takim tworze, bo przecież katoliczka nie może być feministką. Ale czy aby na pewno? Nie brak przecież wierzących kobiet, które jednocześnie w jakimś stopniu utożsamiają się z częścią (!) feministycznych postulatów (przynajmniej w tym pierwotnym wydaniu). Co więcej, żadna z katoliczek (przynajmniej tych, które znam) nie zgodziłaby się na to, by zarabiać mniej za tą samą pracę, co mężczyzna albo na to, by uznać ją za jakieś gorsze ze względu na płeć stworzenie. Ja sama, narażając się niejednokrotnie na krytykę radykalnych środowisk (tym razem po prawej stronie), nie uważam, że zostałam obdarzona jakimś specjalnym genem, który sprawia, że lepiej, niż mój Mąż odpalam pralkę albo zmywarkę. W ogóle nie rozumiem tego rozkładanego przez niektóre katoliczki parasola ochronnego nad facetami, który ma ich ustrzec przed wzięciem na siebie choćby części domowych obowiązków. Skoro obydwoje pracujemy na etacie, to dlaczego tylko jedno z nas ma mieć kolejny etat w domu – spędzając na praniu, prasowaniu, gotowaniu czy sprzątaniu kilka(naście) godzin tygodniowo? Przecież panowie świetnie radzą sobie z częścią domowych zajęć, w końcu kiedyś byli kawalerami (o ile troskliwe mamunie nie wyręczały ich we wszystkim, podając pod nosek obiadek z deserkiem swemu maminsynkowi). Inna sprawa, że w rodzinie z dziećmi nie da się „zwalić” wszystkich obowiązków na samą kobietę – wyobrażacie sobie tyrającą matkę czwórki czy szóstki dzieci, która wszystko ogarnia sama, a w międzyczasie podaje mężusiowi piwko i kapciuszki? Ja nie. Tyle tylko, że powiedzieć o sobie „katoliczka-feministka” to... właśnie, jak zauważają autorki „WOE” obciach, bo przecież feministka = gender, aborcja, pigułka „dzień po”, bezsensowny parytet, etc... Czy to się zmieni? Czas pokaże... Dobrym punktem wyjścia, byłaby reakcja prof. Małgorzaty Fuszary na skandaliczny (i skandalicznie agresywnie promowany w Polsce) film „50 twarzy „Grey’a”), który – krótko mówiąc – jest instruktażem tego, jak poniżać kobiety. Ale pełnomocniczka ds. – nomen omen – równości w sposób politycznie poprawny... milczy. A szkoda.

Marta Brzezińska-Waleszczyk