Na wstępie chciałem przeprosić wszystkich strażników miejskich, których wczorajszym swoim felietonem uraziłem, czy nawet obraziłem. Przyznaję, pojechałem po bandzie. Przepraszam zatem ludzi, którym swoimi słowami sprawiłem przykrość, przepraszam strażników, którzy – a wierzę (dzięki jednemu z komentatorów tę wiarę odzyskałem), że tacy są – swojej służby nie traktują jak zwykłej pracy, nie dążą za wszelką cenę do awansu, dla których sukces nie jest jedynym celem a „służebna rola wobec społeczności lokalnej” to nie tylko pompatyczny zapis w ustawie ale ich codzienność. Nie przestanę jednak krytykować formacji, która służbą być przestała. Formacji, której celem w większości przypadków jest łatanie dziurawych, gminnych budżetów, a pilnowanie bezpieczeństwa i porządku publicznego ogranicza się do nękanie drobnych handlarzy, zakładanie blokad na koła źle zaparkowanych samochodów czy wyłapywanie ludzi w upalny dzień gaszących pragnienie piwem w cieniu parkowych platanów.

Zacząłem słowami Thomasa Jeffersona, bo Straż Miejska została powołana nie po to, by wolność ograniczać, ale by ją chronić. Jedna z definicji, nieco może zbyt popkulturowych, głosi: „wolność twojej pięści kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność mojego nosa”. Misją strażników gminnych i miejskich jest właśnie ochrona wolności nosa, a nie ograniczanie pięści. Powie ktoś, że jestem idealistą, że świat nie jest doskonały, że bujam w obłokach sącząc na łamach swoje fantasmagorie i powinienem czym prędzej zejść na ziemię. Cóż, może i tak, może rzeczywiście jestem nieprzystosowany do otaczającego nas świata i chciałbym go zmienić Don Kichotowską metodą walki z wiatrakami. Ale myślę sobie, że gdyby Stwórca chciał, żebyśmy chodzili wyłącznie po ziemi nie dałby nam skrzydeł marzeń i nie pozostawił w pamięci obrazu rajskiego ogrodu.

Żeby jednak nie zostać posądzonym o gołosłowność i oskarżonym o to, że potrafię tylko oskarżać, obrażać i rzucać się z pianą na ustach nie mając żadnych propozycji zmian, chciałbym rzucić pewnym pomysłem licząc, że z Państwa pomocą uda się go rozwinąć i stworzyć konkretną propozycję zmian mogących sprawić, że Straże naprawdę staną się formacjami mogącymi służyć lokalnym społecznościom i, po prosu, ludziom. Otóż chciałbym, żeby komendanci służb municypalnych byli obieralni, by o swoją posadę musieli walczyć w wyborach powszechnych a ich służba była kadencyjna. Pomysł, co chyba każdy zauważył, nie jest mój, wzoruję go na amerykańskiej instytucji szeryfa, który będąc wybranym przez lokalną społeczność jest naprawdę jej przedstawicielem, kimś, komu można zaufać, nie przedstawicielem aparatu represji, ale człowiekiem, mówiąc górnolotnie, z ludu i temu ludowi służącym.

Oczywiście można znaleźć wiele kontrargumentów dla takiego rozwiązania, ot choćby taki, że mieszkańcy wybiorą sobie faceta, który obieca im święty spokój. Wierzę jednak w zdrowy rozsądek, w roztropność i trzeźwość umysłów tak charakterystyczną dla lokalnych społeczności, której brakuje ustawodawcom płaszczącym tyłki w poselskich fotelach. Ten sam Thomas Jefferson, od którego zacząłem to przynudzanie powiedział też kiedyś (a może napisał?), że „Jeden człowiek który ma odwagę to większość” - wybierzmy więc tego jednego odważnego, który ochroni nam nosy nie ograniczając naszych pięści...

Alexander Degrejt