„Czym chrześcijaństwo może przyciągnąć w dobie smartfonów” – konferencję o takim tytule zorganizował w grudniu Katolicki Uniwersytet Lubelski. O wyzwaniach stojących przed Kościołem w epoce nowych mediów opowiada o. Anicet Gruszczyński OFM, doktorant teologii na KUL.

Marta Brzezińska-Waleszczyk: Jak zmienia się postrzeganie świata przez ludzi w dobie urządzeń mobilnych?

O. Anicet Gruszczyński OFM*: Ks. Marek Dziewiecki postawił niegdyś tezę o dokonującym się przejściu od homo sapiens do homo communicans. Komunikacja była niegdyś czymś drugorzędnym; teraz ogarnia wszystkie sfery życia. Technologia rozwinęła się do tego stopnia, że obecnie idąc ulicą mam cały świat w kieszeni – w moim smarfonie. W 2005 r. ktoś napisał: „Dzisiejsze pokolenie od kołyski rosło przed monitorem, z telefonem w ręku, telefon zaś nie służy tylko do rozmowy, ale też do czytania i pisania wiadomości, a wkrótce posłuży do regulowania płatności czy żeglowania po internecie”. Śmiejemy się teraz myśląc, jak szybko stało się to rzeczywistością…

Zmieniło się coś jeszcze. Każde medium wpływa na odbiorcę nie tylko poprzez treść przekazu, ale także poprzez jego formę. Ten drugi rodzaj oddziaływania jest pewnego rodzaju procesem: długotrwałym i trudnym do uchwycenia, lecz jego znaczenie jest dużo większe, niż myślimy. W jaki sposób dokonuje się ten proces? Tekst pisany rozwija abstrakcyjność myślenia, pobudza wyobraźnię. Ma swój logiczny początek i prowadzi do konkluzji. Natomiast na ekranie komputera, telewizora czy tabletu widzimy najczęściej obraz. On przekonuje nie logicznością wywodów, ale paletą barw. Żeglując po internecie możemy zacząć od dowolnego, obranego przez siebie punktu. Lektura nie musi prowadzić też do jakiegokolwiek celu.

Percepcja rzeczywistości użytkowników nowych mediów zmieniła się. Stała się podobna do komunikatów, które ich otaczają. Widzą świat pokawałkowany, pozbawiony sensu, logosu, bez początku i bez celu, w którym emocje i intuicja wyparły na margines krytyczne myślenie. Nie umieją czekać. Zresztą nie wiedzą, na co i na kogo. Przyjmują cały strumień rzeczywistości w sposób bierny.

Jak zmienia się podejście do wiary i religii?

Człowiek ze smartfonem w ręku nie jest mniej religijny niż to było w poprzednich pokoleniach. Otwarcie na rzeczywistość transcendentną jest wpisane w ludzką naturę. Zmienia się natomiast kształt tej religijności. Nazwijmy ją „religijnością smartfonową”.

Pierwszą jej cechą jest indywidualizm i osłabienie więzi ze wspólnotą. Liczne kanały przekazu informacji niekoniecznie muszą iść w parze z mocnymi więziami międzyludzkimi. Wiara będzie zatem dryfować w kierunku sfery prywatnej. To „wiara bez przynależności” (belief without belonging).

Drugą cechą jest nacisk położony na sferę emocjonalną kosztem intelektualnej. Brak racjonalności w decyzjach, uleganie emocjom i przekonanie, że każdy może wierzyć jak chce, owocują w postaci wiary w zabobony, astrologię, bioenergoterapię i sekty. Dla współczesnego człowieka wiara nie wiąże się tyle z dążeniem do obiektywnej prawdy i dobra, ale z potrzebą zapełnienia pustki emocjonalnej czy poczucia sensu.

Po trzecie: konsumeryzacja religijności. Człowiek kupuje wszystko co dostarcza mu doznań. Dlaczego nie miałby sobie kupić usług religijnych? Pojawia się potrzeba, to należy ją zaspokoić. I to szybko. Taki człowiek modlitwę, dobry czyn, czy ofiarę będzie traktować jako walutę, którą płaci się za łaskę. Hans Joachim Höhn nazywa to „mistyką instant”.

Czy człowiek jest w stanie przyjąć naukę Kościoła, czy też powinniśmy zastanawiać się nad inną, atrakcyjniejszą formą przekazu? Jak głosić Jezusa w dobie smartfonów, aby być skutecznym? W jaki sposób mierzyć tę skuteczność głoszenia Dobrej Nowiny w sieci?

Skoro dzisiaj opakowanie jest ważniejsze niż treść, ci którzy głoszą Dobrą Nowinę, powinni zwracać szczególną uwagę na formę przekazu Ewangelii, nie bojąc się używać nowoczesnych mediów. Podobnie jak niegdyś św. Paweł nie potępił greckich tradycji religijnych, ale nawiązał do nich opowiadając o Jezusie (Dz 17), tak i teraz skuteczna ewangelizacja będzie wiązać się nie z odrzuceniem współczesnej kultury, ale z jej „ochrzczeniem”. I to „chrzczenie” dzieje się naszych oczach. Zmienia się język przekazywania wiary na ambonie i w katechezie. Mamy prasę, kanały radiowe czy telewizyjne o charakterze religijnym. Internet stał się, obok tradycyjnych kanałów przekazywania wiary – rodziny, parafii, szkoły – nowym miejscem w którym możemy wiarę przeżywać i przekazywać. Wiem, co mówię - choć swoje powołanie odkryłem w inny sposób, konkretnego zakonu i prowincji szukałem w sieci. Dzisiaj żartuję sobie, że jestem bernardynem dlatego, że na ich stronie informacje „dla kandydatów” były łatwe do znalezienia… Takich osób, jak ja, jest coraz więcej.

Pewnie brzmi to zachęcająco. Zanim jednak rzucimy się do klawiatur komputerowych, by „łowić serca na morzach dusz ludzkich”, zauważę jedną, istotną moim zdaniem rzecz. Mówi się często, że dzisiejszy człowiek jest zagubiony. Nie do końca słusznie. Gdyby człowiek był zagubiony, jedyne co trzeba by wtedy zrobić, to pokazać drogę. Problem jest w człowieku – on nie wie, co to w ogóle jest cel, droga. Zagubił te pojęcia wpatrując się zbyt długo w ekran, na którym najważniejsza jest chwila obecna i kolorowe bajery. Mówiąc obrazowo, problemem nie jest brak pożywienia, ale utrata przez ludzi możliwości strawienia pokarmu. Załóżmy, że człowiek wejdzie na portal ewangelizacyjny. Zachwyci się tekstami, ciekawymi obrazkami z cytatami z Biblii itp. Ale jakie to będzie miało przełożenie na jego życie? Czy jego zapał nie będzie słomiany?

W 64 nr „Frondy” ukazał się tekst Szymona Chadabnickiego o McLuhanie i jego teorii, że „medium jest przekazem” (medium is the message). Przytoczę tu sens rozważań McLuhana: w Chrystusie nastąpił jedyny przypadek w dziejach świata, że medium utożsamiło się z przekazem. Jezus – Posłaniec jest tym samym, co Posłanie, które przekazuje, bo On jest Słowem Boga. Myślę, że droga każdego innego posłańca Dobrej Nowiny jest podobna. Nie chodzi o to, by człowiek ewangelizując koniecznie korzystał z nowinek technologicznych, albo by zniżał się w przekazie do poziomu tego, do kogo mówi (z narażeniem na rzucanie pereł przed świnie), ale by sam utożsamił się z Ewangelią. By przejął się jej wezwaniem i szczerze na nie każdego dnia odpowiadał. Tylko w ten sposób może „złapać” człowieka i pomóc mu wyrwać się spośród tego przewrotnego pokolenia.

Ta autentyczność – to najlepsza droga ewangelizacji. Wszystko inne jest drugorzędne, co nie znaczy, że należy to zaniedbać. Kościół powinien coraz bardziej wychodzić na areopag, który tworzą media elektroniczne. Ale źródłem skuteczności nie jest używanie smartfona, ale osoba która za danym dziełem stoi. Proboszcz małej wiejskiej parafii może być bardziej wiarygodnym głosicielem, niż ktoś kto skończył kursy nowej ewangelizacji, studia dziennikarskie a zdobytą wiedzę stosuje w praktyce. Liczy się serce, nie technika.

Czy można wskazać jakieś konkretne grupy docelowe internetowej ewangelizacji? Czy jest ona skierowana tylko do młodzieży, czy także do osób starszych?

A kto korzysta najwięcej z komputerów, internetu, smartfonów? Dzieci, młodzież szkolna czy studencka, ale także ci, którzy już weszli w dorosłe życie i mają już trzydzieści (jak ja) czy więcej lat. Kiedy się jednak nad tym głębiej zastanowić, okazuje się, że wiek o niczym nie świadczy. Spotkania nad Jeziorem Lednickim były pierwotnie adresowane do młodzieży. Obecnie mamy także Lednicę Seniora, wypełnioną ludźmi którym „bliżej do setki”, ale wciąż przejawiają cechy, które my – ludzie gotowi wszystko zaszufladkować – przypisujemy młodszej części społeczeństwa. Jedną z tych cech jest nastawienie na ekspresję i aktywne uczestnictwo, na pragnienie przetworzenia całej tradycji, by wyrazić w niej siebie. Dla takich ludzi daleka jest kategoria „obowiązku religijnego”. Wykorzystać tę cechę to wielka szansa dla Kościoła.

Jak polski Kościół radzi sobie z wykorzystywania mediów społecznościowych i internetu do głoszenia Dobrej Nowiny?

Jeśli spojrzymy na aktywność środowisk, które wręcz walczą przeciw wierze, to radzi sobie nieźle. Kiedy coś piszę, szybciej jest mi znaleźć fragment Pisma św. czy dokumentów Kościoła w sieci, niż odejść na chwilę od komputera i poszukać na półce. Nie brakuje odpowiednich stron. Oprócz wykorzystania internetu został zrealizowany jeszcze jeden postulat Soboru Watykańskiego II – aktywizacja laikatu. Za stronami www zawierającymi treści ewangeliczne, aplikacjami na smartfony pomagającymi dokonać rachunku sumienia czy profilami na facebooku typu „faceBóg" stoją zazwyczaj ludzie świeccy w zdrowej współpracy z duchownymi. O ich tworzeniu nie zdecydowała Konferencja Episkopatu. To proces oddolny.

Oczywiście nie oznacza to, by można już było spoczywać na laurach. „Katolicką kulturę internetową” można wywindować jeszcze wyżej. Pierwsi chrześcijanie z obrzydzeniem patrzyli na dzieła kultury pogańskiej: świątynie, pomniki, obrazy. Podejrzewam, że patrzyli również z pewną nutką świętej zazdrości. To pozwoliło po kilkuset latach stworzyć kulturę równą tamtej, jeśli nie wspanialszą.

Czy internetowa ewangelizacja wiąże się z jakimiś zagrożeniami, nadużyciami?

Sam korzystanie z internetu wiąże się z niebezpieczeństwem. Poradnie psychologiczne w ciągu ostatniego dziesięciolecia odnotowały około pięciokrotny wzrost przypadków zaburzeń rozwojowych dzieci i młodzieży spowodowanych uzależnieniem od komputera.

Zagrożenie dotyczy także głosiciela Dobrej Nowiny w cyberprzestrzeni. Ilustruje je hasło portalu „Youtube” - broadcast yourself, co można przetłumaczyć jako: rozgłaszaj samego siebie. Internet szybko kreuje gwiazdy. Łatwo wpaść więc w pułapkę kariery, a zapomnieć o istocie przekazu – o Panu. Jednak jak ulał pasują tu słowa św. Pawła: Ale cóż to znaczy? Jedynie to, że czy to obłudnie, czy naprawdę, na wszelki sposób rozgłasza się Chrystusa. A z tego ja się cieszę i będę się cieszył (Flp 1, 18). Zamiast więc rezygnować w imię pokory z tworzenia przestrzeni wiary w sieci, lepiej zrobić sobie rewizję życia.

Czy może Ojciec wskazać takich medialnych ewangelizatorów, z których moglibyśmy brać przykład?

 

Jedynym wzorem będzie zawsze Pan Jezus. Człowiek może się zachwiać. I wtedy ci, który położyli w nim nadzieję, mogą się zgorszyć. Mel Gibson zrobił genialny film o Chrystusie. Życie potoczyło mu się trochę inaczej.

Bardzo wysoko cenię ks. Piotra Pawlukiewicza z uwagi na jego świetne przygotowanie, obrazowe przykłady, żwawe tempo, ale i wystrzeganie się banalizacji języka. Nie jest to stricte człowiek internetu, ale kaznodzieja, jednak jego przekaz trafia dobrze do „dzieci neostrady”. Inny nieinternetowy przykład, to wspomniana już Lednica. Jej organizatorzy świetnie zagospodarowują czas i przestrzeń, oddziałując na wszystkie zmysły zebranych. Warto wspomnieć jeszcze o Szymonie Hołownii, który prowadzi dobry portal stacja7.pl, czy o o. Adamie Szustaku, publikującym na Facebooku i stronie www.langustanapalmie.pl cieszące się dużym zainteresowaniem młodych ludzi. kazania, rekolekcje i konferencje.

Jest jednak pewien problem. Internet konfrontuje nas z tym, co dany człowiek stworzył, ale nie z samym człowiekiem. Nawet jeśli znamy jego myśli, to komunikacja obejmuje również sferę niewerbalną. Dlatego moim zdaniem większe znaczenie będą mieć nie wielcy ewangelizatorzy, ale ci mniejsi. Jeden z moich znajomych prowadzi chrześcijańskiego bloga. Czyta go około 100 osób dziennie; w dużej mierze są to ci, którzy znają go osobiście, młodzież z duszpasterstwa akademickiego. Taka mała „parafia”. Powtórzę jeszcze raz: chrzczenie internetu to ruch oddolny. Może to ci anonimowi ewangelizatorzy, autentyczni w sieci i poza nią, odmienią oblicze internetu i oblicze Kościoła?

Rozmawiała Marta Brzezińska-Waleszczyk

*O. Anicet Piotr Gruszczyński OFM, Franciszkanin z Prowincji Niepokalanego Poczęcia NMP (potocznie zwanej bernardyńską). Rocznik 1983. Obecnie doktorant KUL. Duszpasterz oazowy, muzyk, wikipedysta, miłośnik astronomii i Tolkiena.