Pokusy, na które wystawiany jest dzisiaj Kościół, zasadniczo nie różnią się od tych, z którymi zmagał się Chrystus w czasie czterdziestodniowego postu. W rolę kusicieli, prócz złego ducha, wchodzą często „władcy tego świata”, czyli media, politycy, biznes i tzw. opinia publiczna. Uległość nagradzają pochwałami, akceptacją, popularnością i pieniędzmi. Wierność zasadom tępią zaś niemiłosiernie.

Pokusa niewierności może być często ubrana w pozory miłosierdzia, podobnie jak w ewangelicznym kuszeniu: „Jeśli jesteś Synem Bożym, powiedz, żeby te kamienie stały się chlebem”. Przemiana kamieni w chleb dla zaspokojenia głodu swojego i milionów innych ludzi wydaje się bardziej potrzebna ludzkości niżeli krzyż na Golgocie. To samo dotyczy dzisiaj aktywności Kościoła, w którym wielu chciałoby widzieć instytucję wyłącznie charytatywną: „organizację pożytku publicznego” – jak to mówi wrażliwy przecież na ludzką biedę papież Franciszek. Prowadzenie przez Kościół darmowych jadłodajni, przytułków dla bezdomnych i organizowanie świątecznych paczek dla ubogich znajduje poklask nawet w środowiskach z zasady Kościołowi nieprzychylnych. Ma to być owa lepsza twarz Kościoła. Nawet duchowni kojarzeni z dobroczynnością mogą liczyć na lepsze potraktowanie przez media. Bycie „na fali” uzależnia, zrozumienie jej mechanizmów prowadzi do autocenzury w słowach i zachowaniach. Bo wiadomo przecież, czego media i ich mocodawcy nie lubią. Stąd pokusa, aby głoszenie całej prawdy scedować na tych, którzy nie zajmują się rozdawaniem chleba i nie muszą się liczyć z życzliwością możnych. W gruncie rzeczy o coś podobnego chodziło Szatanowi – aby Chrystus tak zaangażował się w rozmnażanie chleba, by nie w głowie było mu głoszenie Ewangelii, posłuszeństwo Ojcu i krzyż.

Podobnie rzecz ma się z pokusą zrobienia jakiegoś show: „Jeśli jesteś Synem Bożym, rzuć się w dół, jest przecież napisane «Aniołom swoim rozkaże o tobie, a na rękach nosić cię będą»”. W ludziach jest przecież potrzeba uczestnictwa w czymś niezwykłym. Od starożytności nawet ubodzy żądali od władców nie tylko chleba, ale i igrzysk. Rzadko kiedy chodziło przy tym o jakąś sztukę wysoką, która inspiruje do myślenia. Wystarczało – jak i dzisiaj wystarcza – zwykłe widowisko, chwilowa sensacja. Stąd pokusa koncentrowania się nieraz również w Kościele na eventach. Księża bywają oceniani nie przez pryzmat świętości życia i gorliwości pasterskiej, ale z punktu widzenia umiejętności organizowania imprez i festynów. Ciekawi duchowni to tacy, którzy mają nietuzinkowe hobby: jeżdżą harleyami, biegają maratony w sutannie albo konstruują największe w Polsce makiety kolejek. To o nich raczej będzie głośno niż o szarakach w rodzaju św. Jana Vianneya, którzy trwają godzinami w konfesjonale, mają czas na adorację Najświętszego Sakramentu i umartwiają się za grzechy parafian. Łatwo więc ulec pokusie zrobienia czegoś „ciekawego”, bo ekstrawaganci są uznawani w świecie za wzór.

Ale jednym z największych niebezpieczeństw, przed którym staje Kościół, zwłaszcza w tzw. katolickich krajach, jest pokusa flirtu z władzą. Ci, którzy są przekonani, że decydują o wszystkim, zdają się mówić dzisiaj Kościołowi: „Dam ci to wszystko, jeśli upadniesz i oddasz mi pokłon”. Układ z władzą sprawia, że można sobie pozwolić na więcej. Można liczyć na rządowe subwencje, „załatwienie” czegoś i wyrozumiałość tzw. opinii publicznej wobec drobnych potknięć. Można nawet, będąc duchownym, zasiadać we władzach spółek publicznych, np. Krakchemii SA, brać za to ciężkie pieniądze, mieć na to immunitet również w antykościelnych mediach i ciągle występować jako „autorytet moralny”. Trzeba tylko wiedzieć, komu bić pokłony, kiedy klaskać, a kiedy wyć z oburzenia. Czyż nie o to właśnie chodziło diabłu, kiedy próbował skusić Chrystusa do bluźnierczego homagium?

Nie kwestionuję potrzeby prowadzenia działalności charytatywnej przez Kościół, bo jest ona wyrazem wiary i może innych do wiary prowadzić. Także kapłańskie hobby może być mniejszym złem wobec innych słabości, a kościelne eventy mogą czasem służyć zbliżaniu ludzi do Boga. Współpraca z władzą też bywa konieczna dla dobra ludzi. Ale kiedy, jak nie w Wielkim Poście, stawiać sobie pytania o sens i granice tego wszystkiego? Żebyśmy angażując się w to, co dobre i ważne, nie ulegli pokusie marginalizacji Boga, który zbawia nas przez krzyż i to, co krzyż wyraża.

Ks. Henryk Zieliński

*Felieton ukazał się w najnowszym numerze Tygodnika "Idziemy" (22 lutego 2015)