Eisler przytacza Marcina Kulę, który po kolejnej fali publikacji marcowych wiosną 1994 roku odnotował, że w pobliżu szkoły podstawowej przy ulicy Filareckiej w Warszawie wymalowano wielkimi literami napis: „Mam w dupie bohaterów marca '68". My też - głównie dlatego, że ich nie było.

 

Mojsze Szafir zjawia się u ostatniego rabina, jaki pozostał w Warszawie. „Rebe, coś mi się zdaje, że bezpieka mi depcze po piętach. Jakie kroki mam podjąć?" Na to rebe: „Duże kroki, Mojsze! Jak największe!" Takie dowcipy krążyły po Polsce w roku 1968, a nieco później w Izraelu powiadało się tak:

Chaim Treptyner dociera w końcu do Izraela i wzdycha: „Przez 2000 lat modliliśmy się daremnie o powrót do Ziemi Obiecanej. I akurat teraz mnie musiało to spotkać". Obfitujący w czarny humor i ludzkie nieszczęścia, masowy exodus Żydów z Polski na skutek antysemityzmu państwowego, ufundowanego polskiemu społeczeństwu przez ówczesne władze, jest jednak tylko częścią wielkiego obrazu, dzisiaj opisywanego jako „wypadki marcowe". Za rok będziemy obchodzić ich okrągłą, czterdziestą rocznicę. To dobra pora, by wrócić do tamtych czasów i spróbować je trochę odkłamać.

Warszawa jest tak dużym miastem, a opozycyjni uczestnicy późniejszych wydarzeń marcowych pochodzili z tak różnych miejsc i środowisk, obracali się w tak zróżnicowanych instytucjach i tak różnorodne mieli zainteresowania, że w zasadzie nigdy nie powinni spotkać się w inny sposób niż przelotnie. Stało się inaczej. I od tego powinna rozpoczynać się każda dobra opowieść o Marcu, że - wbrew obiegowym opiniom - to nie jest historia powstawania opozycji demokratycznej w powojennej Polsce, lecz opowieść o momencie założycielskim współczesnej sceny politycznej. Tej dzisiejszej.

Wokół Marca narosło wiele mitów, w tym wykreowanych bezpośrednio przez policję polityczną, która miała potem dużo czasu na to, by upowszechniać je jako historyczną prawdę. Podstawienie własnej interpretacji w miejsce rzeczywistego opisu było tym łatwiejsze, że świadomość społeczna w totalitarnym państwie miała charakter wyspowy: totalna kontrola przepływu informacji powodowała, że np. o wydarzeniach w Radomiu mogli wiedzieć mieszkańcy Radomia, ale Poznania już nie, o ile nie mieli prywatnych kontaktów z Radomiem lub nie czytali ulotek, których wtedy było bardzo niewiele. Zadaniem oficjalnych mediów nie było nawet relacjonowanie wydarzeń według wskazówek Biura Politycznego, lecz gorzej - relacjonowanie bieżących interpretacji ideologicznych partyjnego kierownictwa, wypowiadanych z powodów mniej ważnych niż interpretacja, często nieznanych nawet samym dziennikarzom.

Dzisiejszy młody czytelnik, bombardowany strumieniami informacji, musi się zdobyć na wielki wysiłek umysłowy, by choć przez chwilę poczuć ten stan błogiej nieświadomości bytu, w jakim żyło się w PRL-u. Stan ten był zresztą nieunikniony także w głowach samej opozycji, bo jeśli się nie pojechało samemu, albo nie miało na miejscu kolegi, to, mimo najszczerszych chęci, się nie wiedziało. Stąd wynikała nie tylko pewna łatwość socjotechnicznego ogrywania członków opozycji przeciwko sobie, dyskutowana ostatnio z okazji opublikowania teczki przez Lecha Wałęsę, ale też otwartość społeczna na manipulację i wynikająca z niej skuteczność policyjnych technik wprowadzania do świadomości społecznej własnych interpretacji faktów, zamazywania ich przez mitologizację, skoro już te fakty zostały poznane, oraz przerywania historycznej ciągłości społecznych doświadczeń poprzez zapominanie i pomniejszanie. Jak pisał Sainte-Beuve: „wywierać wpływ na psychikę społeczną - to znaczy wywierać wpływ na wydarzenia historyczne." Do tego dochodziły własne interpretacje ludzi poddawanych tej socjotechnice, domysły, czytanie między wierszami komunistycznej prasy oraz jakaś szczątkowa wiedza o otaczającym świecie, uzupełniana wyobrażeniami, nadziejami, ale też często poczuciem bezsilności i własnej mizerności wobec machiny państwa. Dopiero w takim kontekście widać, jak niebywałym osiągnięciem było przełamanie monopolu informacyjnego państwa na skalę masową przez Solidarność w latach 80., i jak wielkim przełomem, prowadzącym prosto do strajków sierpniowych, było pierwsze pokoleniowe doświadczenie polityczne, organizowane poza strukturami PZPR w okresie Marca na skalę kraju.

Jednym z najsilniejszych mitów marcowych okazał się być nie ten o syjonistycznej V kolumnie, dzisiaj powoli demontowany dzięki mrówczej pracy historyków, lecz uderzająca bajkową prostotą opowieść o dziejach opozycji demokratycznej w Polsce, zaczynająca się buntami młodzieży studenckiej na przełomie lat 60. i 70., poprzez dorastanie w KOR-ze do Solidarności, opór w stanie wojennym, pokojowe negocjacje z komunistami przy Okrągłym Stole i późniejszą „wojnę na górze", od której zaczęła się właściwa pluralizacja byłej opozycji na rozmaite nurty polityczne.

To nieprawda.

Opozycja nie powstawała w latach 60., bo istniała nieprzerwanie od II wojny światowej. Wielką niesprawiedliwością byłoby traktować ludzi z pokolenia AK, mordowanych i przetrzymywanych w stalinowskich więzieniach, jakby nigdy nie istnieli. Ostatni przedstawiciele wojennego pokolenia włączali się później nawet w działania Solidarności, ale zbyt wielu z nich zabito i wyniszczono więzieniami, by mogli jako formacja wywrzeć znaczący wpływ polityczny na układ sił czy sposób dyferencjacji sceny politycznej po 1989 roku. Między innymi dlatego nie udały się wszystkie próby odwoływania się do przedwojennych tradycji politycznych. Już w 1968 roku było ich zbyt mało.

Kiedy słucha się wspomnień ostatnich przedstawicieli tego pokolenia, uderza w ich historiach obecność śmierci, dla której kres wojny nie jest żadną cezurą. Słuchaliśmy kiedyś takiej opowieści o kolegach z klasy: ów został zamordowany przez gestapo, inny w obozie zagłady, inny został zabity w partyzanckiej potyczce, ów trafił do gułagu, jeszcze inny został powieszony przez UB po wojnie, kolejnego zatorturowano na śmierć w piwnicach bezpieki, a jeszcze jeden uniknął prześladowań dzięki emigracji. Dla tych ludzi wolność przyszła za późno, ale można im dać przynajmniej pamięć.

Dlatego tak ważne jest powiedzieć, że polityczny fenomen 1968 roku nie polega na wytworzeniu impulsu do powstania opozycji demokratycznej, a sama opozycja nie spluralizowała się dopiero po 1989 roku, na skutek wałęsowskiej „wojny na górze" - była pluralistyczna już w Marcu. Marcowy fenomen polega na znalezieniu przez ówczesne, aktywne politycznie pokolenia, własnej definicji demokracji jako pluralizmu w sytuacji, kiedy odwołanie do historycznych doświadczeń jest niemożliwe. W ogóle naiwnością jest sądzić, że byłby możliwy demontaż maszerującego, totalitarnego pochodu za pomocą organizacji równie ujednoliconego, alternatywnego pochodu, z własnymi świętymi.

Istniała więc w Warszawie grupa walterowców Kuronia i Modzelewskiego, której najbardziej znanym przedstawicielem jest Adam Michnik, istnieli asystenci Zambrowskiego, grupa Bernarda Tejkowskiego i Waldemara Kuczyńskiego, a wreszcie największe liczebnie, rozpalone politycznie akademiki na Kickiego z grupą Nowych Form Józefa Dajczgewanda. Najbardziej umuzykalnioną grupą byli „Wietnamczycy" Henryka Szlajfera z klubu „Babel", którzy próbowali połączyć ferment zachodniej młodzieży przeciwko wojnie w Wietnamie z postulatami samostanowienia narodów także w obrębie Europy Wschodniej. Byli zwolennicy tradycji przedwojennego PPS, jak Sławomir Kretkowski, który się najwięcej politycznie nauczył od własnej rodziny i do dzisiaj posiada figurkę Piłsudskiego na poczesnym miejscu w swojej biblioteczce. Pojawiło się pierwsze pokolenie kobiet, zdolnych odgrywać pierwszoplanowe role polityczne, którego najwybitniejszą przedstawicielką jest Irena Lasota, prowadząca wiec na dziedzińcu Uniwersytetu Warszawskiego. Jednym z jego uczestników był dzisiejszy prezydent Lech Kaczyński, który wiele lat później powiedział, że uznał wtedy Irkę za najpiękniejszą kobietę na świecie. Wśród dokumentów IPN z przesłuchań, prowadzących do procesu Dajczgewanda i Kretkowskiego, jest też protokół z przesłuchania studenta Macierewicza, który wmawiał przesłuchującemu oficerowi, że przechodził, ale nie zauważał, spotykał, ale nie zapamiętywał, a gdy się coś działo, to akurat zawiązywał sznurowadła w butach.

Wszystkich uczestników wymienić w eseju nie sposób, ale chyba nie ma potrzeby. Już ten krótki przegląd uzmysławia, jak bardzo zróżnicowana politycznie była ówczesna, warszawska młodzież. Bardzo obszerny indeks nazwisk, choć ciągle jeszcze niekompletny, można znaleźć w książce Jerzego Eislera Polski rok 1968. Jest to bardzo dobre kompendium, nie tylko dlatego, że autor powstrzymuje się od łatwych interpretacji politycznych i stara głównie o prezentację wiedzy, pochodzącej z wywiadów i materiałów źródłowych IPN, lecz dlatego, że to jest chyba pierwsza publikacja, która przedstawia Marzec we właściwej skali: wielu ludziom do dzisiaj jest trudno uwierzyć, że to nie była mała rewolta w jednym mieście, i nie rewolta młodzieży studenckiej, a w ogóle młodzieży, i to na terenie całego kraju. Najliczniejszą grupę zatrzymanych stanowili w Marcu robotnicy, a nie studenci. Według danych MSW, od 7 marca do 6 kwietnia w całym kraju zatrzymano 2725 osób, w tym 937 robotników - o ponad 300 więcej niż studentów. W świetle przytoczonych tu liczb trudno podtrzymywać tezę o pasywnej postawie tych pierwszych w czasie „wydarzeń marcowych" - pisze Eisler. Osób biorących udział w zamieszkach, protestach i strajkach mogło być nawet ponad 200 tys. na terenie całego kraju. Marcin Zaremba w pracy Biedni Polacy '68. Społeczeństwo polskie wobec wydarzeń marcowych w świetle raportów KW i MSW dla kierownictwa PZPR zwraca uwagę, że wszyscy zatrzymani byli młodzi i bardzo młodzi, mieli nie więcej niż 30 lat. Własna pamięć to potwierdza, że to nie studenci i nie robotnicy się ruszyli, tylko młodzież ogółem, od wieku szkolnego poczynając. To ważne powiedzieć, że Marzec był doświadczeniem pokoleniowym.

Eisler przytacza Marcina Kulę, który po kolejnej fali publikacji marcowych wiosną 1994 roku odnotował, że w pobliżu szkoły podstawowej przy ulicy Filareckiej w Warszawie wymalowano wielkimi literami napis: „Mam w dupie bohaterów marca '68". My też - głównie dlatego, że ich nie było. Nie na bohaterstwie Marzec polegał, a na autentycznym, prawdziwym buncie całego pokolenia, które wbrew totalitarnemu otoczeniu, przy całkowitej blokadzie informacyjnej i zerwanej ciągłości pokoleniowej doszło do wniosku, że prasa kłamie, a ich reakcją na to jest - pluralizm. Tylko dlatego ci sami ludzie w sierpniu 1980 roku - już jako dojrzałe osoby - wiedzieli, dlaczego należy zrobić strajk solidarnościowy ze Stocznią Gdańską. Wiedzy, którą zdobyli w Marcu, już nigdy nie dali sobie odebrać, mimo że musieli się osobiście mierzyć z ciężkim oskarżeniem, formułowanym przez ówczesną propagandę rządową, w jakiejś zmutowanej formie istniejącym zresztą do dzisiaj: oskarżeniem o zdradę z syjonistyczną Piątą Kolumną.

Ówczesna młodzież nie miała żadnych swoich bohaterów. Owszem, na części ulotek pojawiały się nazwiska aresztantów z Warszawy, w tym i współautora tego tekstu, ale tak naprawdę nikt się za dobrze nie orientował, kim są ludzie, wymieniani w ulotkach i jakie im konkretnie stawiają zarzuty. Chodziło o hasło „prasa kłamie", powtarzane na wiecach w całym kraju, od którego zaczął się właściwy demontaż systemu totalitarnego: postulat pluralizmu informacyjnego, który byłby się nie pojawił, gdyby wcześniej nie doszło do pluralizacji światopoglądowej. Innymi słowy, w monokulturowym społeczeństwie totalitarnego państwa postulat otwarcia prasy na dyskusję może się pojawić tylko wtedy, gdy istnieją różne poglądy, między którymi może dojść do polemiki. Skoro istniały, i skoro nawet w personalnym sensie powtarzają się nazwiska uczestników wydarzeń marcowych i animatorów dzisiejszej sceny politycznej w Polsce, to znaczy że Marzec jest momentem założycielskim dzisiejszej sceny politycznej.

Jaka informacja o Marcu byłaby ciekawa dla niedawnych uczniów szkoły podstawowej z ulicy Filareckiej? Nie ta z napuszonych akademii rocznicowych, ale taka, że Henryk Szlajfer dostawał w areszcie czekoladę z przepisowego przydziału dla dzieci i młodzieży, bo był niedorosły. Taka, że bezpieka kręciła filmy na przesłuchaniach i wszyscy, o których pisał Gontarz, że planują obalenie panującego ustroju i spiskują w niebywałym spisku, w rzeczywistości mają dziecinne, pucułowate buzie i bardzo wystraszone wyrazy twarzy. Walterowcy w rzeczywistości byli jedynie niewielką, skłonną do izolowania się grupą, którą Jacek Kuroń wyprowadził ze swoich drużyn harcerskich, a zdecydowanie największy ferment odbywał się w akademikach, ze względu na ilość zgromadzonej młodzieży i jej pochodzenie z całej Polski. Po marcowych relegacjach ich mieszkańcy wracali do swoich miast, ale to tylko sprzyjało przełamywaniu „kordonu sanitarnego" wokół fermentującej, niezależnej myśli.

Po wielu latach akademiki na Kickiego stały się inspiracją dla jakiejś części pokolenia Pomarańczowej Alternatywy, w tym współautorki tego tekstu. To oni pierwsi, jeszcze przed Marcem, wymyślili „wkręcanie się" w pochody pierwszomajowe z własnymi transparentami i hasłami skandowanymi przed trybuną Gomułce w twarz. Mieli własną gazetkę ścienną, której najsłynniejszy numer, złożony z wyciętych fragmentów „Świerszczyka" (gazety dla dzieci), miał zachwycająco antypaństwowy charakter. W okresie największego zrewoltowania podbili nawet radiowęzeł akademika. Bitwa o rękawiczki, stoczona na przysposobieniu obronnym, rozwesela swoim absurdem do dzisiaj, choć dla kilku osób skończyła się wnioskami o relegację ze studiów. Różnica była taka, że nie nazywali się „Pomarańczowa Alternatywa", a „Nowe Formy". Mieli też podobny stosunek do ówczesnych zjawisk politycznych, co Pomarańczowa Alternatywa w swoich czasach: „List Otwarty" Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego przyjęli raczej sceptycznie, ale Kuroń z Modzelewskim siedzieli, wobec czego należało ich bezwarunkowo bronić. Dokładnie na tej samej zasadzie Pomarańczowa Alternatywa w drugiej połowie lat 80. sceptycznie odnosiła się do pomysłów kierownictwa Solidarności, ale potrafiła zorganizować akcję na rzecz jej więźniów politycznych szybciej niż sama Solidarność.

Dlaczego piszemy akurat o tym?

Od czegoś trzeba zacząć. Marzec '68 roku jest aż gęsty od mitów. Dzisiaj właściwie codziennie można przeczytać w prasie odwołania do Marca. Część, to chwyty propagandowe, ale część, być może nieuświadomiona, może wynikać z naturalnego procesu konstytuowania się sceny politycznej i najzupełniej naturalnego odwoływania się do jej momentu założycielskiego - na tej samej zasadzie, co w USA, gdzie polemiści odwołują się do swoich Ojców Założycieli. Jednak, naszym zdaniem, trzeba tę historię odbrązowić i usunąć z niej pomniki. Wszystkim uczestnikom, także stojącym dziś na pomnikach, to bardzo dobrze zrobi. Może i nie byliśmy bohaterami, lecz tylko przestraszonymi młodymi ludźmi, ale za to myśleliśmy samodzielnie - i było nas dużo. Bardzo dużo. W całej Polsce.

Być może nadszedł czas integracji doświadczeń kilku pokoleń. Potrzebne jest też odkłamanie wojny „Chamów" z „Żydami", która straszliwie okaleczyła uczestników Marca, zarówno etnicznie polskich, jak i etnicznie żydowskich; tych na emigracji, jak i w kraju, i która również ma bardzo silny wpływ na dzisiejsze postawy polityczne. A nie powinna. Trzeba to zrobić jak najprostszym językiem, łatając dziury, które nam wszystkim zafundował system totalitarny. W czasie, który nam został do rocznicy, mamy szansę na zaleczenie wszystkich ran: trzeba marcowcom w kraju, tym z dużych miast i małych miasteczek, powiedzieć, że nigdy, nikogo i niczego nie zdradzili. A przymusowym emigrantom - że nie muszą mówić „urodziłem się w Polsce", tylko dumnie „jestem Polakiem" lub „polskim Żydem". To się nam wszystkim należy.

Józef Dajczgewand

Bogumiła Tyszkiewicz

Pismo Poświęcone Fronda nr 43 (2007)