PO ŚMIERCI SAMOBÓJCZEJ KOGOŚ BLISKIEGO

Wiedziałam, że na ludzi czasem spada nieszczęście. Spotykałam ludzi dotkniętych takim nieszczęściem, że strach było pomyśleć, co by było, gdyby na mnie kiedyś takie nieszczęście przyszło. Ale nigdy nie przypuszczałam, że nieszczęście tak może człowieka załamać. Syn mojej znajomej popełnił samobójstwo. Stało się to osiem miesięcy temu, a czas niczego nie leczy. Powiedziałabym nawet, że w miarę upływu czasu nieszczęsna matka przemieniła się w jedną ranę. Stała się chodzącym smutkiem i rozpaczą. Jest przepełniona poczuciem winy: że gdyby go lepiej wychowała, gdyby więcej kochała, gdyby nie rozwiodła się z mężem, gdyby umiała zauważyć dramaty, jakie syn przeżywał, nic doszłoby tragedii. Jest ona osobą wierzącą, daje na mszę za syna, ale to niczego nie zmienia. Patrzeć nie można, jak się zagryza. Moich argumentów słucha, ale jej nie przekonują. Powiada, że nic już jej nie pocieszy. Jak do niej przemówić? Już ludzie jej unikają, bo straszy wszystkich swoim przygnębieniem. Może skończyć się na tym, że zagryzie się kobieta na śmierć.

Odpowiada o. Jacek Salij OP:

Tak, gdyby ktoś, odbierając sobie życie, pomyślał o tym, ile bólu po sobie pozostawi, zapewne by się zastanowił i zamiaru swego nie wykonał. To prawda, czasem ktoś popełni samobójstwo, będąc tylko w niewielkim stopniu panem swojej woli. Kto inny w gruncie rzeczy wcale nie chciał targnąć się na swoje życie, chciał tylko nadać bardzo ostre wołanie o pomoc, przesadził jednak w natężeniu sygnału, tak że skończyło się śmiercią, która ma wszystkie zewnętrzne cechy samobójstwa. Zawsze jednak, kiedy człowiek odbiera sobie życie, to dlatego, że dał się jakoś zamknąć w sobie: w swoim poczuciu bezsensu, w swojej samotności nie do uniesienia, w jakimś obrzydzeniu dla samego siebie, w swoim całkowitym rozczarowaniu do ludzi, w niewierze w siebie itp. Zapewne nie doszłoby do tragedii, gdyby człowiek ten próbował przekroczyć altruistycznie swoje zamknięcie we własnych problemach. Sądzę, że odnosi się to nawet do tych, którzy podejmują decyzje samobójcze nie w pełni świadomie -- bo przecież wszyscy, również psychicznie chorzy, są prawdziwymi ludźmi, a więc zdolni są do miłości.

Powyższe uwagi napisałem nie dlatego, że poczułem się uprawniony do wydawania sądu nad ludźmi, którzy popełnili samobójstwo. Sąd ten należy wyłącznie do Pana Boga. Pragnę jedynie wydać sąd nad mechanizmami, które do samobójstwa prowadzą. Niejednego już człowieka, który znalazł się w samobójczej depresji, od skoku w otchłań uchroniła właśnie myśl o bólu, jaki by to zadało najbliższym, świadomość, że się będzie jeszcze komuś potrzebnym, czy religijny lęk, aby nie podeptać w ten sposób ostatecznie miłości Boga. Wydaje się, że wystarczy nawet niewielka miłość, byleby to była miłość prawdziwa, aby skutecznie unieszkodliwić żądło pokusy samobójczej. Miłość zabroni również takiej samobójczej próby, której celem jest co innego niż odebranie sobie życia, bo przecież takie próby niekiedy naprawdę kończą się śmiercią.

Jak jednak pomóc nieszczęsnej matce, którą samobójcza śmierć syna wciągnęła w takie wiry samozniszczenia, nad którymi nie jest już w stanie zapanować? Przypomina mi się metoda wyciągania matek z rozpaczy po śmierci dziecka, podawana przez mądrość ludową. Mianowicie wśród różnych opowiastek przy darciu pierza czy podczas przędzenia opowiadano sobie też o matce, której umarło dziecko. Pogrążona w rozpaczy, poszła kiedyś nocą do kościoła i była świadkiem wielkiej procesji dusz czyśćcowych. Dziecko jej wlokło się na samym końcu tej procesji, gdyż musiało dźwigać dwa ciężkie wiadra jej łez.

Dopatruję się w tej opowiastce czegoś więcej niż sprytnej psychologicznie techniki pocieszania po stracie kogoś najdroższego. Opowiastka ta wyraża obrazowo część prawdy o świętych obcowaniu. Jeśli bowiem śmierć nie rozrywa istotnych więzów między ludźmi, to dla losu zmarłego nie jest obojętne, w jaki sposób zachowujemy się po jego odejściu. Jeśli w naszej żałobie zabraknie szukania woli Bożej, jeśli śmierć bliskiej nam osoby powoduje w nas nie kończące się rozbicie duchowe, to stajemy się niezdolni do udzielenia zmarłemu tej pomocy duchowej, której on potrzebuje szczególnie. Nie wolno nam dopuścić do tego, żeby żałoba nas zagryzła -- nie tylko dlatego, że jakoś trzeba żyć dalej, ale również ze względu na zmarłego, któremu możemy pomóc naszą piękną postawą duchową, natomiast swoim załamaniem na pewno nie pomożemy.

A jeśli to była śmierć samobójcza? Czy nawet takiemu zmarłemu można pomóc? Weźmy to na zdrowy rozum i zastanówmy się nad tym w duchu wiary. Śmierć tego człowieka dokonała się poprzez akt samozniszczenia. Otóż zgodnie z ciemną logiką takiego aktu, jedno zniszczenie pociąga za sobą zniszczenia następne. Toteż pierwszą formą duchowej pomocy człowiekowi, który popełnił samobójstwo, jest nie dopuścić do tego, aby za jego śmiercią poszły zniszczenia następne. Dzięki temu zmarły będzie mógł bronić się przed sądem Bożym: "To prawda, Panie Boże, że dopuściłem się czegoś bardzo złego. Ale to mam na swoją obronę, że moja śmierć nie spowodowała już zła następnego". Oby udało się Pani wytłumaczyć swojej znajomej, że trwając w duchowym rozbiciu, ściąga na głowę syna winę następną. Musi się zatem jakoś pozbierać, żeby syna przed taką winą obronić.

Można się starać o coś więcej: żeby tę śmierć niepotrzebną i bezsensowną napełnić sensem od zewnątrz. Wówczas zmarły będzie miał jeszcze lepszą obronę, będzie mógł powiedzieć Sędziemu: "Panie Boże Miłosierny, nie potępiaj mnie za mój czyn godny potępienia. Weź to pod uwagę, że wskutek mojej śmierci moi bliscy bardziej zwrócili się do Ciebie, zaczęli wydawać więcej duchowych owoców". Jest to jednym z największych dowodów wszechmocy miłosiernego Boga, że nawet z grzechu potrafi wyprowadzić dobro, jeśli tylko ludzie zwracają się ku Jego łasce.

Znajomą Pani gnębią wyrzuty sumienia, sama uważa się za przyczynę tej śmierci nieszczęsnej. Moim zdaniem nie powinna Pani udowadniać jej na siłę, że jej wina nie jest aż tak duża. Trzeba raczej dążyć do tego, aby zrozumiała, że nie człowiekowi mierzyć ostatecznie wielkość swojej winy, że jeden tylko Bóg widzi obiektywnie, jak wielki jest nasz grzech. Toteż zamiast gryźć się bezpłodnie swoją winą, zamiast biadać nad tym, że nie da się cofnąć czasu ani unieważnić zła i jego owoców, które już z niego wyrosły -- trzeba raczej z całą żarliwością i ufnością zwrócić się ku Bożemu Miłosierdziu; "Panie Boże Miłosierny, to moje grzechy spowodowały tak wielki grzech mojego syna. Nie odrzucaj mojego syna za moje grzechy! Okaż mu swoje miłosierdzie, a mnie nawróć ku Sobie, abym Cię kochała za nas dwoje". Jest to z pewnością postawa dużo bardziej sensowna niż jałowe zagryzanie się rozpamiętywaniem swoich win.

I jeszcze jedno. Pisze Pani, że znajoma zabiega o msze za swojego syna. Warto sobie uświadomić, czym jest Msza święta za zmarłych. Otóż Msza święta jest to sakramentalne uobecnienie tej Ofiary Chrystusa, która za nas wszystkich została złożona na Kalwarii. Jeśli pragniemy, aby za kogoś bliskiego, kto zszedł z tego świata, odprawiła się Msza święta, znaczy to, że zależy nam na tym, aby sam Chrystus błagał u Przedwiecznego Ojca za tym, za kogo się modlimy. Niech Pani to wytłumaczy swojej znajomej. Niech podczas Mszy świętej za swojego syna stara się modlić jakoś tak: "Panie Jezu Chryste, weź w swoje Boskie ręce los ostateczny mojego syna. Ubłagaj Ojca Swojego Miłosiernego, aby raczył odpuścić mu grzechy i dopuścił go do wiekuistego oglądania Swojego Oblicza. Twoja modlitwa, Jezu Chryste Zbawicielu ludzi, jest przecież wszechmocna. Ty przecież przyszedłeś na ten świat nie po to, żeby nas potępić, ale żeby znaleźć i zbawić każdą zagubioną owieczkę. Ty jeden możesz uratować mi syna od śmierci wiecznej. Panie Jezu, nie mam nikogo, kto by mógł mi dopomóc. Jezu, ufam, że mnie wysłuchasz i okażesz mu miłosierdzie!"

Większej pociechy wiara udzielić nie może. Ale na cóż nam większa pociecha, skoro ta, o której tu mówimy, opiera się na nieskończonym Bożym miłosierdziu, a jej moc płynie z Krwi Syna Bożego?