Tegoroczna jesień może przynieść w Niemczech wielkie zmiany polityczne. Jeszcze niedawno wydawało się, że rządy Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej (CDU) Angeli Merkel, pomimo kryzysu migracyjnego, nie są zagrożone i kanclerz obejmie najważniejszy urząd w państwie po raz czwarty. Jednak przejęcie władzy w Socjaldemokratycznej Partii Niemiec (SPD) przez byłego szefa Parlamentu Europejskiego Martina Schulza znacząco zmienia układ sił. Ten popularny polityk odnowił oblicze dawnej partii Schrödera. Według najnowszych sondaży socjaliści depczą chadecji po piętach i nie sposób przewidzieć, czy wybory nie okażą się ich wielkim zwycięstwem.

Badanie instytutu Forsa z 8 lutego wykazało 34 proc. poparcia dla CDU/CSU i 31 proc. dla SPD. Według o dzień późniejszego badania instytutu GMS poparcie obu partii to odpowiednio 33 i 29 proc. Takie same wartości podał 4 lutego instytut Emnid, a Infratest dimap dwa dni wcześniej podało 34 proc. dla CDU/CSU i 28 proc. dla SPD. Merkel wciąż ma wyraźną przewagę, ale łatwy do wyobrażenia jest scenariusz, w którym mimo wygranej wyborów ster państwa przechodzi w ręce lewicy. Wszystko za sprawą ewentualnych układów koalicyjnych.

CDU/CSU może stworzyć koalicję albo z Wolną Partią Demokratyczną (FDP), albo z Alternatywą dla Niemiec (AfD) albo z SPD właśnie. Pierwsza opcja jest bardzo wątpliwa, bo liberałowie balansują na granicy progu wyborczego. Druga jest ciekawa, ale nikt nie wie, czy realna. AfD to partia zyskująca dzięki radykalnej krytyce dotychczasowej polityki Berlina, silnej niechęci do imigrantów i eurosceptycyzmie. Ugrupowanie kierowane przez Frauke Petry uchodzi za niemieckie wcielenie Trumpa, za Odrą odsądzanego przez elity polityczne od czci i wiary. Koalicja CDU/CSU i AfD byłaby bardzo trudnym związkiem. Trzeci wariant, CDU/CSU-SPD,  to kontynuacja obecnego układu. Jeżeli jednak socjaliści osiągną wynik nieco tylko gorszy od Merkel, być może będą w stanie wybrać inną możliwość, tworząc własną koalicję z jedną lub obiema pozostałymi lewicowymi partiami.

Mowa o postkomunistycznej Lewicy oraz Zielonych. Obie partie mają w sondażach od 7 do 10 proc. poparcia, z lekką przewagą Lewicy. Od miesięcy toczą się rozmowy nad ewentualną koalicją szeroką koalicją lewicową, czerwono-czerwono-zieloną. W ubiegłym roku przetarto szlak w Berlinie, tworząc taki właśnie układ na szczeblu lokalnym w stolicy.

Ten ostatni wariant rządów wydaje się dla Polski negatywny z kilku powodów. Pierwszym i najbardziej oczywistym jest większa wyrozumiałość dla Rosji tradycyjnie prezentowana przez niemiecką lewicę. W rządzie kanclerz Angeli Merkel to właśnie politycy SPD są najdonośniejszym głosem pojednawczym wobec Moskwy. Były szef MSZ Frank-Walter Steinmeier ostro krytykował natowskie manewry Anakonda w Polsce, wicekanclerz i były minister gospodarki Sigmar Gabriel sceptycznie odnosi się do sankcji gospodarczych przeciw Rosji. Gdyby dołożyć do tego jeszcze Lewicę i Zielonych, za Odrą mógłby powstać autentyczny rząd Russlandverstehers. Postkomuniści nie ukrywają, że krzywo patrzą na NATO. Zieloni optują za daleko idącym rozbrojeniem, co możliwe jest oczywiście wyłącznie na gruncie porozumienia z Rosją. Krytykujemy dziś kanclerz Merkel za Nord Stream 2, ale przy tym, co mógłby stworzyć rząd czerwono-czerwono-zielony, sprawa gazociągu może okazać się niczym szczególnym.

Po drugie, rządy lewicy w Niemczech musiałyby oznaczać dalsze problemy Unii Europejskiej. Jak pokazała ostatnia wizyta kanclerz Angeli Merkel w Polsce, chadecja, pomimo oczywistych różnic między jej a polskim obrazem przyszłej UE, jest jednak prawdopodobnie zdolna do wypracowania konsensusu umożliwiającego większe uwzględnienie znaczenia państw narodowych w Europie. Czy Berlin pod rządami socjalistycznego ideologa Martina Schulza kontynuowałby tę ścieżkę? Można w to zasadnie wątpić, a biorąc pod uwagę przewidywalne trudności w UE z nowym rządem francuskim zwycięska koalicja SPD-Lewica-Zieloni mogłaby oznaczać wprost koniec Unii, jaką znamy.

Po trzecie, często lekceważone kwestie cywilizacyjne. Jeżeli chcemy być razem w UE i budować dobre stosunki z Niemcami, pokładając wręcz nadzieję w strategicznym sojuszu Warszawy i Berlina, to nie możemy cieszyć się z osłabienia kondycji niemieckiego społeczeństwa. Tymczasem rządy lewicy oznaczałyby ostrą walkę z rodziną i forsowanie wszelkiej maści genderowych aberracji. Pokazuje to przykład Berlina, gdzie zawiązana rok temu koalicja myśli o stworzeniu z niemieckiej stolicy prawdziwego tęczowego centrum Europy. Dochodzi do tego dalsze rozmydlanie tożsamości narodowej poprzez forsowanie nieuleczalnie nieskutecznego projektu multikulturalizmu. Wreszcie, socjalistyczny redystrybucjonizm, który nawet jeśli nie osłabi niemieckiej gospodarki, to wpłynie na społeczeństwo demoralizująco, ze szczególnym uwzględnieniem muzułmańskich imigrantów chętnie wyciągających rękę po socjal. Cztery lata rządów czerwonych  w Niemczech to cztery lata cywilizacyjnego spustoszenia, które Merkel , przy wszystkich zastrzeżeniach, do pewnego stopnia powstrzymuje, na przykład nie godząc się na legalizację małżeństw homoseksualnych. Dodatkowo czteroletniej dawce lewicowego obłędu tylko patrzeć, jak w siłę wzrosłyby partie skrajne, zwłaszcza AfD, chcące powrotu koncertu mocarstw z walnym udziałem Moskwy. 

Polskie władze głośno deklarujące poparcie dla Angeli Merkel wiedzą, co robią. Kanclerz nie jest idealna i popełniła mnóstwo błędów, które na długo zaciążą na Niemczech i całej Europie. Ale w porównaniu z tym, co mogliby zgotować samodzielnie rządzący lewicowcy, jest z naszej perspektywy zdecydowanie lepszym wyborem.  Miejmy nadzieję, że to ona utrzyma się u władzy, niezależnie od tego, z kim będzie musiała budować przyszłą koalicję. Od kanclerza Martina Schulza każdy układ będzie lepszy. 

Paweł Chmielewski