Święty Paweł miał „świetny” plan na własne życie, aż do momentu, gdy jadąc do Damaszku upadł na ziemię i został oślepiony przez Światłość nie z tego świata… Po spotkaniu z Jezusem nastąpiła tak radykalna zmiana w jego życiu, że w końcu wyznał: „Dla mnie żyć to Chrystus, a umrzeć to zysk”…. Czy spotkanie z Bogiem rzeczywiście wywraca życie o sto osiemdziesiąt stopni?

s.Ewa K.: Jak teraz analizuję historię mojego nawrócenia to widzę, że byłam większym grzesznikiem niż św. Paweł, bo on przynajmniej zawsze żył w zgodzie z przepisami Pisma i wierzył w Boga. A ja w pewnym momencie w ogóle od Niego odeszłam…  W wieku dojrzewania czułam się bardzo wyobcowana w życiu – przeżyłam rozwód rodziców, a potem przeprowadziłam się z mamą do innej dzielnicy. Jednocześnie moja wiara coraz bardziej słabła. W szkole (panował czas komunizmu) pokazywali Boga jako fikcję, a Ewangelię jako zbiór bajek dla dzieci. Kościół był dla babć, które lubią sobie poklepać pacierze…  Po prostu Bóg był dla mnie Kimś nierealnym.  I jak dorastałam to odrzuciłam Go  razem z bajkami o św. Mikołaju.  Jednak w moim sercu był coraz większy smutek, a nawet rozpacz. Takie poczucie, że życie nie ma sensu… Po szkole  poszłam na  anglistykę i tam po raz pierwszy naprawdę zetknęłam się z osobami wierzącymi. Na ten kierunek uczęszczały dwie dziewczyny, które wyróżniały się od całej reszty, najczęściej wyzywająco ubranych. One natomiast były skromne i uczynne. I to mnie zaciekawiło. W jednej z rozmów opowiedziały, że chodzą na spotkania modlitewne, gdzie ludzie uwielbiają Boga. Zaintrygowało mnie to, ale od razu powiedziałam im, że po prostu nie wierzę w żadnego Boga. Jednak zaproponowały wyjazd na letnie rekolekcje, w których miała brać udział także młodzież z zagranicy. Chciałam „na żywo” poćwiczyć język, wiec przystałam na propozycję i pojechałam.  Przed tym wyjazdem miałam jeszcze taki sen: Wbiegam na uczelnię, nie mogę znaleźć swojej grupy i w końcu w jednej sali katedralnej siedzi Jezus…. Ogarnęła mnie na Jego widok taka ogromna radość!”.  I zbudziłam się. Kiedy jechałam na rekolekcje pierwszy raz w moim sercu pojawiła się zgoda na życie.

Na rekolekcjach zapytano mnie, czy mam przy sobie Pismo Św., a ja w ogóle nie wiedziałam, o co chodzi! Sprawy związane z wiarą były dla mnie do tego stopnia odległe, że nawet nie pamiętałam modlitwy „Ojcze nasz”. Wręczono mi wtedy jeden egzemplarz Biblii w wersji angielskiej. Wspaniałe było to, że tam nikt mnie do niczego nie zmuszał – miałam okazję przysłuchiwać się konferencjom, uczestniczyć w modlitwach, ale robiłam to w wewnętrznej wolności. I jednego dnia, gdy akurat modliliśmy się spontaniczną modlitwą uwielbienia, podczas której każdy wypowiadał własne słowa wychwalające Boga, poczułam w sercu  taką pewność i całkowitą jasność, że Ten, do którego oni mówią, jest. Że Bóg istnieje! To nie było jakieś mgliste odczucie, ale taka stuprocentowa pewność. To spowodowało, że na koniec rekolekcji poszłam po wielu latach  do spowiedzi.

To było moje zderzenie ze Światłością, które z ateistki w końcu uczyniło oblubienicę Jezusa. Na początku planowałam małżeństwo, ale po tych rekolekcjach trafiłam na seminarium Odnowy w Duchu Świętym, gdzie oddałam moje życie Bogu, jako Panu i Zbawicielowi, a następnie zaczęłam codziennie „pochłaniać” Pismo Św. i przebywać z Nim na modlitwie.  Wtedy nastąpiła we mnie prawdziwa przemiana. Nie wszystko szło potem jak z płatka, przeżyłam okres pustyni – czułam dezorientację życiową i osamotnienie, ale ze świadomością, że ten czas jest potrzebny, bo św. Paweł też przeżywał pustynię, a to był mój czas oczyszczenia. Po tym czasie pojechałam na rekolekcje powołaniowe, gdzie był obecny o.Maierano, który fascynował się duchowością redemptorystek. Zapalił mnie tą fascynacją, dlatego postanowiłam jechać do nich do Włoch, co w tamtych warunkach komunizmu było czymś niesamowitym. Jednak udało się – wydałam wszystkie pieniądze na bilet i pojechałam. Tam już czułam pewność, że On mnie pociąga do zakonu. I dzisiaj chociaż czasami się dziwię, że może mi być tak trudno, to znowu jestem zdumiona, że jednocześnie mogę być tak szczęśliwa, bo Pan Bóg tak obdarza człowieka swoją Boskością.

s. Maria: Ja w ogóle byłam wychowywane w środowisku ateistycznym. Pochodzę z Ukrainy, a wtedy panował tam jeszcze Związek Radziecki ze swoją komunistyczną wizją człowieka. Wymówienie słowa „Bóg” było czymś bardzo niestosownym nawet wśród bliskich. Nie można było się modlić, bo groziło to ośmieszeniem.

Jednak poszukiwałam Boga. Jako dziecko pytałam się rówieśników, czy Bóg jest, czy Go nie ma… I potem patrząc w niebo rozmyślaliśmy,  że jednak jest… W tych moich poszukiwaniach dużą rolę odegrały także działa sztuki,  ponieważ pochodzę z rodziny artystów. Patrzyłam na wyobrażenie Zwiastowania albo pokłonu Trzech Króli… i w ogóle nie wiedziałam, co to jest, bo nie było pod nimi żadnego podpisu, a jednak chłonęłam przez te obrazy prawdy, które przedstawiały.

Po upadku Związku Radzieckiego nastąpiła masowa katechizacja, z której nic nie pamiętam. Jedynie w moich wspomnieniach zostało poczucie panującej wtedy atmosfery pełnej spokoju i harmonii. Wtedy już powoli zbliżałam się do Boga, ale jeszcze  nie było to spotkanie z Bogiem Żywym. W wieku trzynastu lat przystąpiłam pierwszy raz do świadomej spowiedzi, a potem nastąpił poważny kryzys w mojej wierze, który zakończył moje pytania o istnienie Boga. Moja koleżanka z klasy licealnej  zachwycała się filozofią Nietschego i dawała mi do czytania jego książki. Stawałam w obronie wiary, ale ona zbijała moje argumenty, ponieważ była zagorzałą ateistką. Jednocześnie zagłębiając się w tą filozofię przeżywałam straszne duchowe cierpienia z powodu tego, że Boga może nie być. To był taki straszny ciemny tunel… Mnie się wtedy rzeczywiście wydawało, że On nie istnieje. Jednak zdziwił mnie fakt, że zadaje mi to takie straszne cierpienie, bo przecież tęsknić można tylko za Kimś, kto jest. I to pytanie zaprowadziło mnie na drogę, że jednak  On istnieje. Jednocześnie zaczęłam rozumieć, że On nie jest gdzieś tam, ale jest we mnie i  przewyższa wszystko, co można ogarnąć rozumem.

I wtedy z ogromną ufnością, z tymi wszystkim niewiadomymi,  rzuciłam się na oślep w Jego ramiona, wierząc że jest pomimo wszystko. To był taki niesamowity akt wiary. I mogę powiedzieć, że nawróciłam się „patrząc w niebo”. Nie miałam kogo zapytać o Boga i oglądając rozgwieżdżone niebo, dochodziłam do wniosku, że ponad nim musi coś jeszcze być – to prawdziwe Niebo. I to doświadczenie poprzedziło spotkanie ze Światłością. Jednak to nie był jeden moment, ale wielokrotne „zderzenie” z Jego światłem, z Żywym Bogiem. I rzeczywiście było to tak niesamowite doświadczenie, że nie wiedziałam, dokąd mnie ono zaprowadzi. Zaczęłam się spowiadać, modlić się i czułam, że ta modlitwa mnie wciąga, że w niej przychodzi do mnie sam Bóg. Jak spotkałam Boga, to tak jakby zdjęto ze mnie balast stu kilogramowy  i poczułam się w końcu młoda. Pomimo tego, że miałam kilkanaście lat to przed tym doświadczeniem czułam się jakbym była stara.  To było odkrycie, które dało mi radość i poczucie, że każda chwila jest droga, bo w każdej jest obecny Bóg. I ta przyszło do mnie  bezpośrednio od Boga, bez pośrednictwa ludzi, bez żadnych książek… A potem pomału zaczęło rodzić się moje powołanie. Kiedy pewnego razu śpiewałam na chórze to przyszło do mnie wewnętrzne przekonanie, że tego , czego szuka moje serce, nigdzie nie znajdę … ani w muzyce, ani w świecie, ani w planach, które sobie  w głowie układałam odnośnie mojej przyszłości, ani nawet w miłości ludzkiej… Że nic nie zdoła napełnić mojego serca tak jak Bóg. I to światło przewróciło mój świat o 180 stopni. Wtedy ja już nie należałam do tego świata…  

Przypomina mi się tutaj zdanie św. Pawła, który gdy zakosztował kim jest Bóg stwierdził, że „ze względu na Chrystusa wszystko uznaje za śmieci, byleby Go pozyskać i odnaleźć się w Nim”… Jednak jak jest możliwa taka wewnętrzna wolność, w której jedyną wartością jest Bóg, w świecie w którym liczy się tylko, aby więcej mieć i posiadać wyższą pozycję…? Czy doświadczenie św. Pawła sprawdza się też dzisiaj?

Magda (postulantka): Miałam właśnie takie ułożone życie – mieszkanie, pracę. I pod wpływem doświadczenia, o którym za chwilę opowiem, sprzedałam mieszkanie, rzuciłam pracę…. Praktycznie pożegnałam się z dotychczasowym życiem, aby przyjechać do Sióstr. Człowiek często nie zdaje sobie sprawy, jak jest przeniknięty i zniewolony rzeczami, gadżetami, „ważnymi” sprawami, dopóki nie musi tego wszystkiego porzucić, zostawić. Nie mówię, że jest to łatwe… Dla mnie też to był trudny czas. Miałam w sercu gorące pragnienie oddania życia Jezusowi, ale na pewno ten proces „umierania” dla tego wszystkiego, takiego ogołocenia się, był bolesny…. Gdy trzeba było zerwać umowę internetową, sprzedać mieszkanie, rozstać się z komórką. To było ogałacanie się. I to bolało! W tym mieściło się do tej pory całe moje życie. Gdyby nie wielkie miłosierdzie Boga, który mnie w tym wspierał, nie miałabym siły. Wiedziałam, że modlitwa jest najważniejsza i muszę ze wszystkich sił się Go trzymać, bo inaczej nie dam rady! To porzucanie wszystkiego dla Jezusa trwało około pół roku. Ale wiedziałam po co i dla Kogo to robię i to mnie umacniało. A wcześniej nie wyobrażałam sobie życia bez codziennej prasówki w internecie. Nigdy nie chciałam iść do zakonu. Po moim nawróceniu zdanie: „Dla mnie żyć to Chrystus” oznaczało po prostu życie Ewangelią Jezusa i ewangelizację przez dawanie świadectwa o Nim w środowisku, w którym żyłam: w domu, w pracy, wśród znajomych... Jednak On poprosił o coś więcej. Powołanie to była łaska, która  w pewnym momencie przyszła. Bóg wszedł w moje życie w momencie, który On uznał, że był dla mnie najlepszy.

Ja byłam w mojej drodze do Boga trochę podobna do Ewy. Pochodziłam z średniej wielkości miasta, z rodziny, która była tradycyjnie wierząca. Nie było u mnie bezpośredniego poszukiwania Pana Boga. Jak nie musiałam chodzić do kościoła, to nie chodziłam. Jestem osobą energiczną i trudno mi było wysiedzieć w jednym miejscu godzinę. Jak patrzyłam na osoby z oazy to nie przyciągały mnie one do kościoła… Chciałam fajnie wyglądać, fascynowała mnie nowoczesna muzyka. I tak było przez długi czas. A potem, gdy wchodziłam w środowisko, to im było „mniej grzeczne”, tym lepiej. Bo wtedy było ciekawiej… Następnie wyjechałam do Warszawy na studia psychologiczne. W trakcie studiów weszłam w związek, który nie był dla mnie dobry, też oddalił mnie od Boga. Po studiach poszłam do pracy. Wtedy moje życie całkowicie ukierunkowałam na pracę i karierę. W pracę angażowałam się na całego. Nic  poza nią się dla mnie nie liczyło. I w pewnym momencie zaczęłam dostrzegać, że coś jest chyba nie tak. Po ponad dwóch latach weszłam w duży kryzys związany z pracą, w wyniku którego, odeszłam z firmy. Wróciłam do Warszawy i pojawiło się pytanie, co dalej. Jednocześnie wrócił z zagranicznego projektu mój brat, który w przeciwieństwie do mnie był człowiekiem bardzo oddanym Bogu. I wtedy stwierdziliśmy, że pojedziemy do rodziców, aby trochę odpocząć.  Tam poszliśmy w niedzielę na mszę świętą, gdzie nasza kuzynka powiedziała nam o wieczornym spotkaniu z pewnym charyzmatycznym kapłanem w kościele i adoracji Najświętszego Sakramentu z modlitwą o uzdrowienie. Zawsze miałam podejście, że wszystko jest dla ludzi, więc dlaczego nie spróbować. I tak poszliśmy z  mamą i bratem na to spotkanie.  Wtedy właśnie Jezus „na całego” wszedł w moje życie. W kościele było bardzo dużo ludzi, a w pewnym momencie ten ksiądz stwierdził, że jest tutaj dziewczyna, która nie wierzy w Chrystusa obecnego w Najświętszym Sakramencie. I wtedy poczułam ogromny fizyczny ból. Miałam poczucie, jakby Jezus stanął przy mnie. Musiałam poczuć to fizycznie, bo inaczej chyba bym nie uwierzyła… Wręcz namacalnie odczułam Jego przyjście.

Po tym doświadczeniu przeżyłam to, co spotkało św. Pawła po tym, gdy spotkał Jezusa pod Damaszkiem – zostałam wprowadzona do wspólnoty – dzięki bratu i jego obecnej żonie zaczęłam chodzić na spotkania warszawskiej akademickiej wspólnoty ewangelizacyjnej „Woda Życia” przy parafii św. Jakuba Apostoła na pl. Narutowicza. I tam dowiedziałam się, kim naprawdę jest Jezus. Wszystko, co do tej pory było dla mnie filarem życia, nagle się rozpadło. Tak, jak św. Paweł, który przy spotkaniu z Bogiem spadł z konia. Weszłam we wspólnotę i szukałam pracy. Jednak ten czas bezrobocia był także wielką łaską. Tak, jak św. Paweł, który przez kilka dni był oślepiony i przebywał wśród wierzących, tak mnie Bóg wyprowadził z zawodowego życia, abym mogła Go lepiej poznać. Abym w końcu się zatrzymała. Wtedy miałam czas na słuchanie Go. Jednak do porzucenia wszystkiego dla Niego była jeszcze długa droga. Powoli zaczęłam przewartościowywać  pewne rzeczy i pojawiło się pytanie: „Czego Ty pragniesz dla mnie Boże?”..

Na początku zapragnęłam związku, relacji małżeńskiej, aby moje życie nabrało sensu. Jednak kiedy te relacje mi nie wychodziły, to pytania do mnie powracały i pojawiło się światło, że może Pan Bóg chce ode mnie czegoś innego… Jednak tą myśl szybko odrzucałam, bo nie wyobrażałam sobie, żeby mogła w ogóle pójść do zakonu, już nie mówiąc o klauzurowym. W niedługim czasie znalazłam pracę w szpitalu w dziale kadr. Już wtedy pomału zmieniały się moje priorytety, bo chociaż była ona mniej płatna niż wcześniejsza, jednak dzięki niej miałam czas na służbę we wspólnocie dla Boga. I wtedy Bóg już coś robił we mnie, ale ponieważ jestem osobą o buntowniczym charakterze, to jak już domyślałam się, że może On chcieć ode mnie czegoś więcej, zaczęłam modlić się słowami: „Panie Boże, niech się dzieje wola Twoja… ale jak mam mieć męża” (śmiech). I zaczęłam się modlić do św. Józefa… o męża. Kilka razy odmówiłam tę modlitwę  i jakoś nie mogłam dalej  się nią modlić – albo zapominałam o niej, albo ją gubiłam. W tym czasie  „szperając ” po Internecie, znalazłam zakon sióstr… i tam była zakładka o powołaniach. Napisałam e-maila do jednej siostry, która od razu zaprosiła mnie na spotkanie. I po nim zaczęłam się inaczej modlić, z większym oddaniem, wiedząc, że chociaż mam różne pomysły na moje życie, to wiem, że Jego są najlepsze. Przecież nikt nie zna mnie lepiej niż On. I w końcu znalazłam się w „punkcie zerowym”, kiedy wiedziałam, że cokolwiek Bóg mi da, ja to przyjmę. I w tym czasie przyjechałam do redemptorystek na rekolekcje. Podczas nich dwukrotnie Pan Bóg bardzo mocno mnie dotknął. Pamiętam jak po wejściu do refektarza dla gości w oczach jednej z sióstr zobaczyłam na sobie czyjeś spojrzenie i to nie było spojrzenie tej siostry, a jednocześnie było tak przenikliwe, że aż się  bałam ponownie spojrzeć jej w oczy (śmiech). Druga niesamowita rzecz to namacalne doświadczenie miłości Ojca. Byłam tak objęta miłością, że trudno to nawet wyrazić słowami, w dodatku taką miłością, która w ogóle jest niewytłumaczalna… To sprawiło, że chodziłam niemalże nieprzytomna. I pamiętam, że czułam się tak, jakby Boża miłość mnie nosiła. I jak już stąd wyjeżdżałam to miałam poczucie, że powinnam wrócić. I wróciłam.

Co się jednak zyskuje, czy naprawdę warto uznać wszystko za „śmieci”?

Zyskuje? Boga samego. Zyskujesz życie swoje i życie innych ludzi. To jest tak jakbyś znalazł perłę i wtedy już wiesz, co przeżył kupiec z Ewangelii, który sprzedał wszystko, aby kupić tę perłę. Bo ona jest najcenniejsza. I to jest niebo. Tutaj jest przedsionek nieba…

Życie św. Pawła pomimo ogromnego doświadczenia Boga było również przepełnione cierpieniem. On jednak podchodził do niego z nijakim dystansem: „Zewsząd znosimy cierpienia, ale nie poddajemy się rozpaczy” stwierdził w Drugim Liście do Koryntian…. A w innym miejscu wprost wezwał, aby zawsze się  radować i w każdym położeniu dziękować. Jednak przecież cierpienie jest cierpieniem… Czy da się przejść „ponad nim” i jak mówi znane powiedzenie „uśmiechać się przez łzy”, nawet gdy boli?

s.Ewa: Gdy wstąpiłam do klasztoru byłam człowiekiem całkowicie zdrowym. Przeżywałam radość wstąpienia, radość z tego, że Bóg mnie wybrał… I jakiś czas potem zaczęłam się źle czuć, trochę kulałam, dlatego poszłam do lekarza. On po badaniach stwierdził krótko, „że to jest to”, jednak mnie wtedy to nic nie mówiło. Nie wiedziałam, o co chodzi. A już wtedy miałam SM.  Dali mi kortyzon, po tygodniu wypisali ze szpitala i powiedzieli, że mam się lepiej. I rzeczywiście powoli czułam się lepiej, wszystko zaczęło się cofać. Na dziesięć lat wszystko ucichło.  Myślę, że ten czas dziesięciu lat Pan Bóg dał mi po to, aby włożyć w moje serce wielu ludzi. Wiem, że jeżeli On obdarował mnie tym darem cierpienia, to czemuś to służy. Przez to moje doświadczenie pokazał mi On całą przestrzeń ludzkiego cierpienia: fizycznego, psychicznego, duchowego.  Nigdy nie zadawałam pytania: „Po co mi to Panie Boże dałeś?”. Wiem, że taka zgoda na cierpienie jest Jego łaską. Mam poczucie sensu. I tych cierpień, o czym  mówi św. Paweł „nie da się porównać z przyszłą chwałą”. I wiem, że obecny czas jest takim „rodzeniem” ludzi dla Boga. Głęboko w to wierzę. To jest takie przeświadczenie w sercu, o którym mówi nasza założycielka s. Maria Crostarosa, że „miłość nie może dawać się bez cierpienia”…   Łączę się z Chrystusem i wiem, że On akurat do tego mnie wezwał. To jest dla mnie jak powołanie w powołaniu, które mi podarował ze względu na miłość do ludzi. Mam przeświadczenie, ze przez nie mogę się troszczyć o ludzi, bo nie chciałabym, aby ktoś był pozbawiony Jego miłości. Pragnę każdemu pokazać, że Bóg jest dobry i troszczy się o każdego człowieka, w co głęboko wierzę. I wierzę, przez to moje cierpienie, On dotyka serc ludzi Swoją miłością. 

Rozmawiała Natalia Podosek