Niemieccy politycy są przerażeni zwycięstwem Donalda Trumpa. Boją się, że ich ugładzony lewicowy świat runie teraz jak domek z kart. Mają dobre powody do obaw, bo dynamicznie rosnąca popularność nowych, bliskich obywatelowi ruchów sprawia, że pali im się grunt pod nogami.

Kanclerz Angela Merkel w swoich gratulacjach dla Donalda Trumpa była wyraźnie wstrzemięźliwa. Podkreślała, że Niemcy i Ameryka to wierni sojusznicy, ale zaproponowała Trumpowi współpracę tylko wówczas, jeżeli spełni określone warunki, konkretne – będzie przestrzegał „praw człowieka” rozumianych jako brak „dyskryminacji”.

Ministrowie Merkel byli znacznie mniej wstrzemięźliwi. Ursula von der Leyen tuż po ogłoszeniu wyników wyborów w USA powiedziała wprost, że jest „głęboko zaszokowana” zwycięstwem Trumpa. Wicekanclerz Sigmar Gabriel stwierdził bez ogródek, że nowy amerykański prezydent to „zagrożenie dla Europy”. Z kolei ministrowi finansów Wolfgang Schäuble z ust nie schodziło określenie „populista” i ostrzeżenia przed destabilizacją niemieckiej i europejskiej polityki.

Trump to bez wątpienia przeciwieństwo grzecznych niemieckich polityków całkowicie spętanych kagańcem politycznej poprawności. Tym admiratorom homoseksualizmu, muzułmanów i tolerancji nie mieści się w głowach, że w najpotężniejszym kraju Zachodu prezydent może przedstawiać rzeczywistość nie bacząc na liberalne tabu tworzone przez całe zastępy postępowych ideologów od dziesiątków lat. Niemieccy politycy mówią dziś o zagrożeniu poczucia stabilności i populizmie, chęci powrotu do nieliberalnej, złej ich zdaniem polityki, opartej na brutalnej sile i strefach wpływu.  Wiedzieli, czego spodziewać się po  Hillary Clinton, bo to reprezentantka ich własnego świata. Trump jest inny. Przemawia tym samym głosem, którym w Niemczech woła zwłaszcza Alternatywa dla Niemiec (AfD). Wybór Amerykanów napawa niemieckie elity polityczne strachem, bo wierzą, że może to wzmocnić ich własnych „populistów”. I mają rację. AfD entuzjastycznie przyjęła zwycięstwo Trumpa. To pewne, że sukces Republikanina wzmocni wizerunek tej partii. Alternatywa pokaże, że jej głos to już nie wyraz niemieckiego „buntu przeciwko elitom”, ale buntu światowy. W oczach nieprzekonanych jeszcze wyborców partia coraz mniej jawić się będzie jako bękart niemieckiej demokracji, a coraz bardziej jako autentyczny wyraz narodowego sprzeciwu wobec zbudowanego, jak sądzą jej wyborcy, ponad ich głowami liberalnego świata.

Jeżeli obawy elit i kalkulacje AfD nie są płonne, można spodziewać się, że przyszły rok przyniesie za Odrą ważkie zmiany. Alternatywa może liczyć na znakomity wynik wyborczy. Nawet jeżeli nie powtórzy sukcesu austriackiej FPÖ, która dziś po prostu dominuje nad politycznymi konkurentami, tak czy inaczej może znacząco wpłynąć na niemiecką politykę. Jeżeli wcześniej sukces wyborczy odniesie także „populistyczny” Front Narodowy we Francji, to być może nawet znacząco zmieni się przestrzeń polityczna całej Europy. Można krzyczeć, że to dla Polski tragedia i katastrofa, ale płacz nic nie da. Do nowej sytuacji trzeba się dostosować, a jedno jest pewne: zwłaszcza w naszej części świata polityka zdominowana przez mocarstwa sterowane przez „populistów” spod znaku Trumpa, AfD czy Le Pen będzie mniej przyjazna dla państw słabych i zdających własne bezpieczeństwo na innych. 

Gdyby polskie elity polityczne myślały długofalowo, silną armię mielibyśmy już dawno. Nie myślały. Teraz czas to szybko nadrobić.

Paweł Chmielewski