Kłamstwa nigdy nie są niewinne. Większość kłamców daje się przyłapać, ponieważ albo zapominają, co powiedzieli, albo ich kłamstwo staje niespodziewanie wobec niezaprzeczalnej prawdy. Wyrafinowani jednak kłamcy znają skuteczne metody kłamania, a najskuteczniejszym ze wszystkich jest trzymanie się na tyle blisko prawdy, że nigdy nie ma się pewności. Są też inne metody znane wytrawnym kłamcom: albo przeplatanie kłamstwa prawdą, albo mówienie prawdy tak, jakby była kłamstwem – bo ktoś oskarżony o kłamstwo, które okaże się prawdą, zyskuje pewien kredyt, który trwa długo i może pokryć znaczną ilość nieprawd. Dobry kłamca potrafi tak oplatać, tak omotać kokonem pajęczych półkłamstw, wypaczonych prawd i domyślników, że bardzo trudno rozeznać prawdę, choćby się ją miało przed oczami. Piszący o mnie dziennikarze mojej ulubionej „gazety” nie są dobrymi kłamcami. Nie musiałem się specjalnie zastanawiać, dlaczego wróciłem na łamy mojej „ulubionej” „gazety”. Pierwsza, bardzo duża, publikacja, przypominająca wszystkie moje rzekome przestępstwa i procesy, trochę mnie rozczarowała. „Gazeta” przypomniała bowiem tylko dwa oskarżenia, o których mówiłem i pisałem od lat w setkach miejsc, w stacjach radiowych, w prasie, na spotkaniach autorskich, a nawet w książce „Z mocy nadziei”, a przecież mogła autorytatywnie przypomnieć, że w szczytowym momencie zaszczuwania mnie miałem dwanaście procesów jednocześnie, w tym kilka karnych. No, ale wtedy trzeba by dodać, że wszystkie zakończyły się umorzeniem lub moim zwycięstwem, a w jedynym i najważniejszym trwającym procesie (jeden się nie rozpoczął, w sądzie leży mój wniosek o cofnięciu sprawy do prokuratury, gdzie bez przewodu wykażę, iż cała sprawa była jedną wielka manipulacją i prowokacją pułkownika Aleksandra L.) w którym poza słowami - i wyłącznie słowami - dwóch oficerów służb tajnych prokuratura nie potrafiła przedstawić ani jednego dowodu mojej rzekomej winy – a to byłoby „dziennikarzom” „gazety” zdecydowanie nie na rękę. „Gazeta” oczywiście przedstawiła swoją publikację tak, jak by była newsem. I nie ważne, że - co wynika nawet z publikacji „gazety” - całe oskarżenie opiera się o relację oficera służb tajnych, Aleksandra L., a cała moja rzekoma „wina” polega na poznaniu Aleksandra L. z innym człowiekiem - i tyle. Zastosowano zasadę: „stał koło roweru, który ukradli, mógł mieć coś z tym wspólnego”...

Tak więc tylko przez moment zastanawiałem się, dlaczego „gazeta” poświęca aż tyle miejsca - dwie strony na tych łamach, to „zaszczyt”, który nie każdego spotyka - strzelając z armaty do muchy. Nie musiałem się specjalnie wysilać, by skonstatować, że przyczyną „reklamowania” mnie jest zbliżający się termin stawienia się Bronisława Komorowskiego w sądzie, gdzie planuję zadać mu ponad 200 pytań. To tak na dobry początek...Gdybym jeszcze miał wątpliwości odnośnie intencji „gazety”, to rozwiałaby je kolejna publikacja tegoż samego pisma i tegoż samego autora, w której ten ostatni przekonuje, że „rola Bronisława Komorowskiego w tej sprawie jest marginalna.” Po czym dodaje: „Wojciech Sumliński zapowiada, że ma do prezydenta 200 pytań. Grad pytań zamieni przesłuchanie w medialny spektakl, co może naruszyć powagę urzędu prezydenta, ale też sądu.” Dalej jest sugestia, że jeżeli już prezydent koniecznie będzie musiał zeznawać, to najlepiej „w miejscu pobytu świadka” (czyli w kancelarii prezydenta, bez udziału kamer), całość zaś nosi znamienny tytuł: „Świadek Bronisław Komorowski. Problem dla sądu.” Na czym ma polegać problem dla sądu, który przecież "problem" rozwiązał uznając, że świadek Komorowski jest prezydentem, ale też obywatelem i powinien stawić się w sądzie, jak każdy inny obywatel – tego już „gazeta” nie wyjaśnia.O co zatem chodzi? Czytelnik publikacji „gazety” obejrzy znakomite przedstawienie, lecz nie zbliży się do prawdy. Przez szereg lat manipulowana opinia publiczna wierzyła, że prezydent Bronisław Komorowski - którego rola w kontekście wyjazdu Donalda Tuska do Brukseli jeszcze wzrasta – jest politykiem bez skazy, godnym najwyższego zaufania. I właśnie tego wizerunku broni „gazeta” (przy okazji biorąc na celownik moją skromną osobę). Jak jest naprawdę? Czy naprawdę rola Bronisława Komorowskiego jest w tej sprawie marginalna, zaś on sam jest politykiem bez skazy?Odpowiedź, tylko w formie drobnej zajawki - bo to nie jest historia na portal, lecz na pokaźną książkę – przytaczam poniżej.

Nie jest do końca jasne, kiedy i w jakich okolicznościach Bronisław Komorowski poznał pułkownika Leszka Tobiasza, wysoko postawionego oficera Wojskowych Służb Informacyjnych, zajmującego się operacjami specjalnymi, w wyniku których niejedno życie legło w gruzach. Zinformacjizawartychwopatrzonych „klauzulą tajemnicy”meldunkach(któreplanujęprzytoczw książce),wynika, żeznajomość ta sięga lat 90. WZarządzie III WSI pułkownik Leszek Tobiaszbył odpowiedzialny między innymi za przygotowanie i pozyskanie materiałów, które udostępnione w ramach gry operacyjnej wyselekcjonowanym dziennikarzom miały na celu skompromitowanie arcybiskupa Juliusza Paetza. „Teraz jest właściwy moment by przycisnąć kler, można uderzyć w czarnych" -to jeden z wielu jego meldunków z tamtego okresu. Nie udaję, że wiem, jak się zostaje kimś takim, jak Tobiasz. Nie zamierzam też udawać, że wiem, co kieruje postępowaniem tego typu ludzi, co ich napędza i motywuje do działania, co powoduje, że świadomie i z premedytacją niszczą ludzkie życie, a Bóg jeden wie, ile osób przez niego cierpiało. Niektórzy ludzie są w głębi duszy przyjaźni z całym światem, a znowu inni nienawidzą sami siebie i rozprowadzają dookoła nienawiść niczym masło po gorącym chlebie. Istnieją różni ludzie. Jedni zawsze nakładają na talerz więcej, niż mogą zjeść. Zawsze więcej sieją, niż mogą zebrać. Zanadto się cieszą, zanadto się martwią. Są tacy ludzie... Niewykluczone, że podobne refleksje do moich miał ksiądz arcybiskup Juliusz Paetz, „bohater” sprawy opatrzonej kryptonimem „Anioł”, w której Tobiasz odegrał główną rolę. Teczka nadzoru szczególnego kryptonim „Anioł” w sensie formalnym nie stanowiła materiałów archiwalnych, ponieważ nigdy nie została zewidencjonowana ani zarchiwizowana przez żadną komórkę WSI. Została założona w związku z działaniami prowadzonymi przez Wojskowe Służby Informacyjne odnośnie pozyskania do współpracy właśnie arcybiskupa Juliusza Paetza.

Arcybiskup Paetz z Poznania był w przeszłości pozyskany do współpracy przez niemieckie służby specjalne STASI w okresie, gdy przebywał w Watykanie, na bazie swoich skłonności homoseksualnych. W wyniku działań podjętych przez WSI, Jurkowi Morawskiemu - mojemu dawnemu koledze z czasów pracy w dzienniku „Życie”, skąd odszedł do „Rzeczypospolitej” - przekazano informacje ze wskazaniem, gdzie należy szukać ich źródła. Jurek Morawski został zadaniowany – najprawdopodobniej zupełnie bez swojej wiedzy, że jest zadaniowany - w kierunku dotarcia do dokumentów arcybiskupa Paetza. Informacje mające pomóc dziennikarzowi w realizacji zadania przekazano przez oficera WSI oraz za pośrednictwem Jerzego Wójcickiego, byłego ministra energetyki w PRL, który był kuzynem Morawskiego. W tym celu zorganizowano spotkanie operacyjne z Wójcickim, z którym także już wcześniej prowadzony był przez WSI dialog operacyjny i którego zakwalifikowano jako OZ „Rektor”. Dokumenty dotyczące biskupa Paetza udało się pozyskać Morawskiemu z Instytutu Gaucka, kanałami informacyjnymi „Gazety Wyborczej”, w której zatrudniona była jego żona, Irena. Oficjalnie operacja pozyskania dokumentów dotyczących Paetza została zakwalifikowana przez WSI jako przeciwdziałanie potencjalnej prowokacji obcych służb specjalnych, które mogły mieć na celu skompromitowanie Polski w oczach opinii międzynarodowej. Czy Bronisław Komorowski miał wiedzę, że biskup jest szantażowany przez pułkownika Leszka Tobiasza? To jedno z wielu pytań dotyczących Bronisława Komorowskiego, na które odpowiedź padnie w książce. Dla WSI istotne było, kto może posiadać informację na temat ewentualnych związków Juliusza Paetza ze STASI i kto mógłby poszerzyć informacje odnośnie tych związków. Usiłowano potwierdzić, czy wiedzą taką dysponują służby rosyjskie bądź czy w przeszłości wiedzą taką dysponowała Służba Bezpieczeństwa. Weryfikację tych założeń usiłowano przeprowadzić przy pomocy kontaktów towarzyskich Wójcickiego z wysokimi oficerami byłej SB, m.in. poprzez generała Henryka Dankowskiego. Gdy Paetz odmówił kooperacji z WSI, informacje o nim zostały ujawnione opinii publicznej. Kluczową rolę w operacji szantażu na arcybiskupie odegrał pułkownik Leszek Tobiasz, który podobnymi operacjami zajmował się „od zawsze”. Był zaangażowany między innymi w sprawę ojca Hejmo oraz nieudaną próbę zdyskredytowania biskupa Michalika, odnośnie którego próbował zdobyć informacje potwierdzające jego rzekomą współpracę z SB. Takimi i podobnymi działaniami pułkownik Leszek Tobiasz parał się od lat, niszcząc życie wielu ludzi, zajmując się inwigilacją kościelnych hierarchów i posługując przy tym metodami szantażu i podstępu. A przecież to był tylko drobny fragment jego „twórczej” działalności, która obejmowała szpiegowanie, intrygi, kombinacje operacyjne i pomawianie ludzi o czyny, których nigdy nie popełnili. Z tego zresztą między innymi powodu Leszek Tobiasz był ścigany przez warszawską prokuraturę garnizonową. To z tamtych czasów datowała się jego bliska znajomość nie tylko z Turowskim, fałszywym jezuitą, który później zajmował się inwigilacją polskich księży w Watykanie, ale także z innymi ludźmi...

Po zagłębieniu w sprawę fałszywych oskarżeń przez prokuraturę okazało się, że to Tobiasz miał podejrzane kontakty z rosyjskim wywiadem. Śledztwo zmierzało w kierunku postawienia pułkownikowi bardzo poważnych zarzutów, z najwyższej półki. Jako wytrawny spec od kombinacji operacyjnych i rozmaitych intryg, a także przestępca – bo za takie właśnie intrygi Tobiasz miał już jeden wyrok więzienia w zawieszeniu – rozumiał dobrze, że tym razem nie dostanie „zawiasów”, że za to, co zrobił, może pójść do więzienia i to na wiele lat. Rozumiał dobrze, że tym razem musi przeprowadzić „operację”, w której stawką będzie jego własne życie. I do tej operacji przygotował się niezwykle starannie. Scenariusz był genialny w swojej prostocie: sprokurować sytuację, w oparciu o którą można będzie skompromitować zbierającą dowody na jego przestępstwa Komisję Weryfikacyjną WSI – która w tamtym czasie już go negatywnie zweryfikowała i użyć wpływów możnego protektora, który podobnie jak on, obawiał się wyników prac Komisji Weryfikującej Żołnierzy Wojskowych Służb Informacyjnych (jednego z najważniejszych zadań rządu Prawa i Sprawiedliwości), a następnie uderzyć w tę Komisję pokazując rzekomą nieuczciwość pracujących tam ludzi. Jeżeli udałoby się wykazać, że to skorumpowani przestępcy, to jakie znaczenie miałyby ich ustalenia? Raz jeszcze miała zadziałać stara metoda służb specjalnych: jeżeli nie możesz podważyć dowodów i faktów, zawsze możesz podważyć wiarygodność tych, którzy te dowody i fakty zebrali, a wówczas staną się one bez znaczenia.

Tak zaczęła się historia nazwana przez media „aferą marszałkową”, której kamieniem węgielnym, pierwsza przyczyną, były spotkania marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego z pułkownikiem Leszkiem Tobiaszem oraz innym jego znajomym ze służb tajnych, pułkownikiem Aleksandrem L., wiceszefem kontrwywiadu w schyłkowym okresie PRL. Znajomość Komorowskiego z drugim z oficerów sięgała końca lat 80 - kiedy to poznał ich ze sobą pewien pułkownik - a o tym, jak była bliska, niech świadczy fakt, iż gdy ochroniarz Jana Kulczyka potrącił syna Bronisława Komorowskiego, to właśnie Aleksander L. występował w imieniu Komorowskiego w rozmowach z Kulczykiem.

Jesienią 2007 roku, bezpośrednio po wygranych przez Platformę Obywatelską wyborach parlamentarnych, pułkownik Leszek Tobiasz i pułkownik Aleksander L. na zmianę docierali do Bronisława Komorowskiego, obiecując mu dostarczenie dowodów na rzekomą korupcję w Komisji Weryfikacyjnej WSI. Komorowskiemu było to na rękę, bo panicznie bał się swojej przeszłości i wiedział, że w Aneksie mogą znajdować się obciążające go informacje. Zdobycie Aneksu interesowało go zatem nie tylko dlatego, że był zadeklarowanym przeciwnikiem Komisji Weryfikacyjnej WSI – a Komisja Weryfikująca żołnierzy WSI była sztandarowym dziełem jego politycznych przeciwników – ale przede wszystkim z troski o siebie. W konsekwencji gdy wybuchła „afera marszałkowa” przyznał w prokuraturze, że „wyraził zainteresowanie” propozycją pułkowników. Takie „wyrażenie zainteresowania” wykradzeniem tajemnicy państwowej, to zwyczajne przestępstwo, ale jak się okazało, niektórzy są ponad prawem. To zresztą nie jedyne nadużycie przez marszałka Sejmu w tej sprawie. Początkowo przyznał się do niespełna trzech tygodni pokątnych spotkań z pułkownikami i twierdził, że jest tego pewien, bo wszystko notował w kalendarzu. Przyłapany na kłamstwie zmienił zeznania i ostatecznie przyznał, że spotkania trwały prawie dwa miesiące. Prokuratura potraktowała to jako rozwinięcie wcześniejszych zeznań, ale gdyby ktokolwiek inny tak rozwijał zeznania, miałby już zarzut prokuratorski. Ale nawet nie to nawet było tu najważniejsze: chodziło o to, że przez dwa miesiące marszałek Sejmu, druga osoba w państwie, „kuglował” z oficerami tajnych służb, jak wykraść opatrzony klauzulą najwyższej tajności dokument! Wydawałoby się – nic gorszego nie może zrobić polityk, by raz na zawsze przekreślić swoją karierę, ale niebawem okazało się, że było stokroć gorzej...

***

11 grudnia 2013 roku, nieomal w samo południe rzecznik rządu Donalda Tuska złożył w Sądzie Rejonowym dla Warszawy Woli niezwykłe zeznania. - Nie pamiętam, kiedy odbyła się narada z udziałem marszałka Bronisława Komorowskiego poprzedzająca wydarzenia nazwane później w mediach „aferą marszałkową”. Nie pamiętam, gdzie odbyła się ta narada. Nie pamiętam, kto wziął w niej udział. Nie pamiętam, czy zostałem na nią poproszony telefonicznie czy pisemnie. Nie pamiętam, czy narada miała charakter formalny, czy prywatny, jak również nie pamiętam, czy sporządzono z niej jakąkolwiek dokumentację. Nie pamiętam, ani tego, o czym tam mówiono, ani tego, jak wyglądał pułkownik Leszek Tobiasz. Nie pamiętam, czy interesowałem się tą sprawą później, jak również nie pamiętam niczego, co dotyczyłoby tego spotkania – zeznał rzecznik rządu premiera Donalda Tuska.

W trakcie niespełna dwugodzinnych zeznań Paweł Graś na siedemdziesiąt siedem pytań odpowiedział „nie pamiętam”, na kilkadziesiąt następnych „nie umiem odpowiedzieć” i na kilka kolejnych - „nie chcę kłamać”. Poza podaniem imienia, nazwiska, wykształcenia , pełnionej funkcji oraz kilku nieistotnych informacji rzecznik rządu, który kilka dni wcześniej na konferencji prasowej swobodnie przywoływał szczegółowe fakty nawet sprzed kilkunastu lat, nie pamiętał prawie niczego, co dotyczyłoby tajnej narady marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego, szefa ABW Krzysztofa Bondaryka, pułkownika WSI Leszka Tobiasza z jego, czyli Pawła Grasia, udziałem. Amnezja rzecznika rządu nie była dziełem przypadku. 28 listopada 2008 roku ten sam Paweł Graś stawił się w Prokuraturze Krajowej przy ulicy Ostroroga w Warszawie, by wyjaśnić, dlaczego sprawą domniemanej korupcji w Komisji Weryfikacyjnej WSI zajmowała się Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, a nie Służba Kontrwywiadu Wojskowego. Obszerne zeznania, jakie wówczas złożył – zapewne z obawy przed włączeniem go w tę sprawę – powinny nie tylko doprowadzić do zakończenia kariery politycznej Bronisława Komorowskiego, ale także do jego problemów natury prawnej. Początkowo na zadawane pytania Graś odpowiadał niechętnie, jednak powoli rozkręcał się. Opowiedział ze szczegółami, jak wyglądała tajna narada z jego udziałem, w której uczestniczyli marszałek Sejmu Bronisław Komorowski, szef ABW Krzysztof Bondaryk oraz pułkownik WSI Leszek Tobiasz. Opowiedział, jak Bondaryk wprost z biura marszałka Sejmu zawiózł pułkownika Tobiasza do siedziby ABW. Opowiedział wreszcie, że jego zdaniem cała „afera marszałkowa” mogła być prowokacją WSW i że on sam nie chce mieć z tą historią nic wspólnego. Zdaniem dziennikarzy, którzy kilka dni później uzyskali dostęp do wynurzeń Pawła Grasia i opisali ich zawartość, treść zeznań była sensacyjna. Prawdziwą rewelację Paweł Graś zostawił jednak na koniec. – Sprawą zajęła się Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, ponieważ marszałek Komorowski poinformował mnie, że jeden z oficerów, z którymi się spotykał, może być powiązany z rosyjskim wywiadem – zeznał śledczym Paweł Graś. Szokujące zeznania posła PO w połączeniu z wcześniejszymi zeznaniami złożonymi w Prokuraturze Krajowej przez Bronisława Komorowskiego stanowiły informację o niebagatelnym znaczeniu: marszałek polskiego Sejmu z pełną świadomością spotykał się z dwoma oficerami WSI - pułkownikiem Leszkiem Tobiaszem oraz pułkownikiem Aleksandrem L. - odnośnie których podejrzewał, że jeden z nich może być powiązany z rosyjskim wywiadem. Co więcej, spotykając się z nimi marszałek – jak sam zeznał w Prokuraturze Krajowej – „wyraził zainteresowanie” wykradzeniem dla niego przez tegoż człowieka oraz drugiego z pułkowników, dokumentu stanowiącego najpilniej strzeżoną tajemnicę państwową – Aneksu do raportu Komisji Weryfikacyjnej Wojskowych Służb Informacyjnych! Takie rewelacje, wygłoszone w dodatku przez posła PO, partyjnego kolegę Bronisława Komorowskiego, musiały skutkować ponownym przesłuchaniem tego ostatniego, podczas którego marszałek potwierdził rewelacje dotyczące agenturalnych kontaktów jednego ze swoich rozmówców. – Miałem pewne informacje na ten temat, ale nie potrafiłem ich zweryfikować – zeznał. Innymi słowy Bronisław Komorowski przyznał, że jako marszałek Sejmu „wyraził zainteresowanie” uzyskaniem w bezprawny sposób dokumentu stanowiącego tajemnicę państwową przy pomocy pułkowników służb tajnych, z których co najmniej jednego podejrzewał o możliwość współpracy z obcym wywiadem!

W nieodległej przeszłości wydarzyły się dwie podobne historie, obydwie związane z rosyjskim dyplomatą, a w rzeczywistości szpiegiem, Władimirem Ałganowem. W pierwszej z nich w efekcie kontaktów z Ałganowem stanowisko stracił ówczesny premier Józef Oleksy, w drugiej Aleksander Kwaśniewski ostatecznie wyparł się spotkań z Ałganowem, ale sprawa i tak zakończyła się gigantyczną aferą i omal nie doprowadziła do upadku gabinetu. Tymczasem to, co zarzucano Oleksemu i Kwaśniewskiemu było błahostką w porównaniu do tego, co zrobił Komorowski! Marszałek Sejmu nie tylko spotykał się z oficerami WSI, w stosunku do których – a przynajmniej w stosunku do jednego z nich – miał podejrzenia o kooperację z rosyjskim wywiadem, ale nawiązał z nimi współpracę w celu bezprawnego zdobycia ściśle tajnych dokumentów zawierających tajemnicę państwową! Trudno sobie wyobrazić, by polityk mógł zrobić coś więcej, by trafić w polityczny niebyt, a nawet w miejsce odosobnienia...

                                                                      ***

Sprzeczną z prawem próbę zdobycia tajnego Aneksu przez Bronisława Komorowskiego, Leszka Tobiasza i Aleksandra L. oraz całą prowokację można było stosunkowo łatwo udowodnić – wystarczyło jedynie zastosować w sądzie w odniesieniu do Tobiasza tę samą metodę, która z takim powodzeniem zdała egzamin przy przesłuchaniu Aleksandra L. i zadać pytania, na które nie było dobrych odpowiedzi. Więcej - nie było odpowiedzi innych niż tylko takie, które musiałyby Komorowskiego, Tobiasza i L. pogrążyć, z jednego prostego powodu: by kłamstwo było skuteczne, kłamca musi mieć doskonałą pamięć i nie mówić za wiele, o wszyscy trzej uczestnicy tajnych spotkań mówili i dużo, i chętnie. Za dużo i za chętnie, by swoje kłamstwa mogli obronić, co wykazało już sądowe przesłuchanie Aleksandra L. Przyparty do muru co chwila zmieniał wyjaśnienia, których jedne fragmenty przeczyły innym, zasłaniał się niepamięcią, odmawiał odpowiedzi, wreszcie, gdy już nie miał żadnych argumentów, uciekał w zasłabnięcia i prosił o przerwy. W opinii osób, które od początku śledziły proces, z jego wiarygodności nie pozostał nawet najmniejszy ślad.

Byłem pewien, że podobnie będzie z Bronisławem Komorowskim – o ile nie zasłoni się „obowiązkami wagi państwowej” i przyjdzie do sądu i z Leszkiem Tobiaszem, w stosunku do którego planowałem nie tylko zadanie stu kilkudziesięciu pytań, ale także konfrontacje z Aleksandrem L. i ze wszystkimi uczestnikami tajnej narady z listopada 2007 roku w gabinecie marszałka Bronisława Komorowskiego, m.in. z Krzysztofem Bondarykiem, Pawłem Grasiem no i oczywiście z gospodarzem spotkania, Bronisławem Komorowskim. Zwłaszcza ta ostatnia konfrontacja zapowiadała się niezwykle interesująco i mogła rzucić wiele światła na całą sprawę. Zeznania Leszka Tobiasza i Bronisława Komorowskiego w wielu punktach wzajemnie sobie przeczyły, a były składane pod odpowiedzialnością karną. Gdy dwóch świadków o jednej i tej samej sytuacji mówi w sposób sprzeczny i wzajemnie się wykluczający, wniosek jest prosty: kłamie jeden lub kłamią obaj. Jeżeli kłamał marszałek, powinien, tak jak każdy inny obywatel w takiej sytuacji, otrzymać prokuratorskie zarzuty. Jeżeli kłamał pułkownik, „afera marszałkowa” zakończyłaby się gigantyczną kompromitacją prokuratury, ABW i wszystkich tych, którzy brali udział w tej historii. Tak czy inaczej, przesłuchanie Leszka Tobiasza zapowiadało się tyleż intrygująco z punktu widzenia opinii publicznej, co niepokojąco z perspektywy marszałka i pułkownika. Prawdopodobnie to dlatego ten ostatni miał problem z dotarciem do sądu, do którego nie mógł „trafić” mimo kilkukrotnych wezwań. Gdy nie przyszedł po raz trzeci bez usprawiedliwienia, obecny na rozprawie działacz opozycji solidarnościowej, Zbigniew Romaszewski, komentował głośno: „idę o zakład, że na kolejną rozprawę też nie przyjdzie, pewnie zachoruje”.

Stało się inaczej: pułkownik Leszek Tobiasz nie zachorował, a po prostu zmarł na zabawie tanecznej w Radomiu...

Przyznaję, że to było genialne posunięcie.

Ten, kto to zrobił, upiekł dwie pieczenie przy jednym ogniu. W aktach sprawy pozostawały zeznania Tobiasza złożone w prokuraturze, niezweryfikowane w sądzie przez serię pytań i konfrontacji, no i za jednym zamachem odsunięto niebezpieczeństwo od najważniejszych osób w państwie.

Oczywiście żaden sąd w tym kraju nigdy nie zajmie się wyjaśnianiem tej sprawy. Brak twardych dowodów, że ktoś pomógł Tobiaszowi pożegnać się z tym światem. Ale zbyt wiele poszlak przemawia za tym, że ta śmierć, nieomal w przededniu złożenia zeznań, które musiałyby zakończyć się fatalnie dla pomysłodawców potwornej intrygi, nie była przypadkiem. Tak samo, jak nie była przypadkiem „utrata pamięci” przez innego ważnego świadka, który przyszedł do sądu zaopatrzony w stos lekarskich zaświadczeń uwiarygadniających amnezję, czy śmierć Mariana Cypla, byłego agenta PRL – owskiego wywiadu w Wiedniu, który mógł opowiedzieć o kulisach „afery marszałkowej”, o naciskach ze strony Leszka Tobiasza i o próbie uwikłania w tę historię dwóch znanych biskupów. Mógł – ale nie opowiedział i nigdy już nie opowie, bo w niejasnych okolicznościach zmarł nagle - kilka tygodni przed Tobiaszem...

                                                                         ***

Po zeznaniach Grasia i Komorowskiego, które – nie tylko w mojej opinii, ale także prawników, z którymi rozmawiałem i na podstawie opinii których złożyłem do prokuratury zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa przez Bronisława Komorowskiego (dotąd nierozpatrzone) dla tego drugiego powinny być nie tylko końcem kariery politycznej, ale też początkiem poważnych rozmów w prokuraturze, nie wydarzyło się kompletnie nic. Sprawę wyciszono. Dalej życie potoczyło się tak, jakby tej historii nigdy nie było i niedługo później Bronisław Komorowski został prezydentem „w wolnej Polsce”, a po kolejnych kilkunastu miesiącach najbardziej popularnym politykiem w kraju. Ktoś mógłby powiedzieć, że teoretycznie jest możliwe, że Bronisław Komorowski miał szczęście i zwyczajnie mu się upiekło. Kto ma ochotę, niech wierzy w taką teorię. Ja wolę zawierzyć zdrowemu rozsądkowi i wieloletniemu doświadczeniu dziennikarza śledczego, które wielokrotnie pozwoliło mi zaglądać za kurtynę sceny, na której „wielcy tego świata” odgrywają teatr na użytek opinii publicznej. Zdrowy rozsądek i doświadczenie, to dobre połączenie i solidna podstawa do przekonania, że musiało zdarzyć się coś, lub raczej musiał zadziałać ktoś, kto wybronił marszałka przed huraganem stokroć silniejszym, niż wiatr, który zdmuchnął z politycznej sceny premiera Oleksego i omal nie zniszczył prezydenta Kwaśniewskiego. Wiedziałem, że jest tylko jedno środowisko w Polsce, które mogło tego dokonać – służby tajne...

I w tym miejscu się zatrzymam.

 A jeśli w tzw. międzyczasie nie zostanę uznany zabójcą Kennedyego i nie spadnie mi na głowę cegła w drewnianym kościele, na początku roku (ze względów, o których już publicznie pisałem i mówiłem) opublikuję to, co mam do opublikowania. Wcześniej jest jednak proces z udziałem świadka Bronisława Komorowskiego...

Są środowiska w Polsce, które chciałyby, abyśmy uwierzyli, że Bronisław Komorowski jest człowiekiem bez skazy (i przy okazji, że ja, proch i pył przy potędze prezydenta i jego środowiska - zwyczajnym przestępcą, bo jeśli nie można podważyć faktów, zawsze można podważyć wiarygodność tego, kto je zebrał, a wtedy same fakty tracą znaczenie.) Jeżeli tak, to jak wyjaśnić narady Bronisława Komorowskiego z oficerami służb tajnych przy jednoczesnej świadomości, że jeden z nich może być powiązany z rosyjskim wywiadem? Nie było dotąd w historii III RP tak szokujących narad. A przecież to tylko wierzchołek góry lodowej. Ciąg dalszy tej historii z pewnością nastąpi, taki, bądź inny. Ja sam zaś do momentu opublikowania książki w kwestii pewnych tematów powinienem zamilknąć, nie poruszać ich i nie rozwijać. To nie jest długi czas, który zamierzam zresztą poświęcić na inną szalenie ważną sprawę: godne upamiętnienie 30 rocznicy śmierci Błogosławionego Księdza Jerzego Popiełuszki i z której to okazji napisałem książkę „Lobotomia 3.0”. To też nie jest historia, lecz coś, co wciąż trwa...

Ze swojej strony proszę i apeluję do Czytelników już tylko o jedno: zawierzcie oczom i zdrowemu rozsądkowi. Tylko tyle i aż tyle...

Wojciech Sumliński