Stawiając pytanie: czy rządzą nami durnie? – i sugerując odpowiedź twierdzącą – Grzegorz Pytel wyraził ważną społeczną emocję. Jego teza jednak więcej zaciemnia, niż wyjaśnia.

Pytel („Nowa Konfederacja” nr 5(17)/2014) znakomicie pokazał kontrast między ogromem możliwości rozwojowych przed nami a nędzą polskiej polityki. Kłopot jednak w tym, że supozycja, jakoby żałość naszego życia publicznego wynikała głównie z głupoty polskich polityków, więcej zaciemnia, niż wyjaśnia. Co więcej, jak postaram się pokazać, jest na rękę grupom interesów, które z naszego godnego pożałowania status quo korzystają.

Administrowanie to nie rządzenie

Pierwszy podstawowy błąd myślowy Pytla polega na fałszywej tezie zawartej w tytułowym pytaniu. Autor zakłada, że polscy politycy naprawdę rządzą, czyli dysponują rzeczywistą możliwością definiowania i realizowania celów strategicznych.

Tymczasem najlepsi polscy politolodzy, ci mający – wbrew branżowej regule produkcji formalistycznych „bajek dla grzecznych dzieci” – odwagę podejmowania tematów ważnych, mówią nam rzecz odwrotną. W pracach Jadwigi Staniszkis, Artura Wołka czy Rafała Matyi znajdziemy stanowcze dictum o nierządności współczesnej Polski.

Brak skutecznego ośrodka planowania i koordynacji polityki (tzw. centrum rządu), niemożność definiowania celów, połączona z jeszcze mniejszą zdolnością realizacji tych, które wyjątkowo udaje się określić, swawola grup interesów, wzajemne blokowanie instytucji tam, gdzie powinny się wspierać – to problemy dobrze opisane przez wspomnianych autorów. Jako sumę tych diagnoz można potraktować tezę Staniszkis o „polityce bez władzy”, jako pozbawionym strategicznej sprawczości spektaklu, sprowadzonym w wymiarze decydowania do zarządzania karuzelą stanowisk i chronicznym deficytem budżetowym.

Tak więc nasi politycy raczej administrują, niż rządzą. Tu właśnie leży podstawowa przyczyna ich niezdolności do podjęcia nie tylko wielkich projektów infrastrukturalnych, o których z pasją pisze Pytel, lecz także potykania się o tak drobne przedsięwzięcia jak wymiana dowodów osobistych czy likwidacja obowiązku meldunkowego.

Zatem pytanie: czy rządzą nami durnie? jest źle postawione, jeśli adresować je do naszych polityków. Nierządem znów Polska stoi.

Kto ustala reguły, ten wygrywa grę

Nie znaczy to jednak, że naszym krajem nie rządzą żadne reguły ani że nie są w nim realizowane ważne przedsięwzięcia. Tak przenikliwie pokazana przez Pytla degradacja przemysłu wydobywczego jest w istocie przykładem dobrze przeprowadzonej operacji politycznej na dużą skalę. Podobnie znakomicie udała się w Polsce po 1989 r. likwidacja lub grabieżcza prywatyzacja wielu innych branż: stoczniowej, samochodowej czy gorzelnianej. Powiodło się też uwłaszczenie zagranicznych inwestorów i postkomunistycznej nomenklatury na państwowym majątku.

W wielu przypadkach były to przedsięwzięcia o wysokim stopniu złożoności, niemożliwe do przeprowadzenia bez wielopoziomowego, wieloetapowego planowania i koordynacji. Ich autorzy z pewnością nie są durniami. Przeciwnie: potrzeba demonicznego niemalże geniuszu, żeby tak zawiadywać wielkimi procesami politycznymi i gospodarczymi, aby odwrócić uwagę nie tylko wielomilionowej publiczności, ale także przecież całych zastępów analityków i intelektualistów, od istoty sprawy sprowadzającej się w gruncie rzeczy do prostej, klasycznej, niezmiennej od tysięcy lat zasady „Is fecit, cui prodest” (Ten uczynił, czyja korzyść).

Kto zaś najbardziej skorzystał na polskiej transformacji? Wielki zagraniczny kapitał, najczęściej europejski lub amerykański. To on objął w posiadanie większość najbardziej intratnych biznesów w Polsce: od banków, przez wielki handel, po doradztwo strategiczne. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie przyjęcie na starcie przez naszych polityków określonych – uprzywilejowujących zachodni kapitał i dyskryminujących rodzimy – reguł transformacji. Wbrew wszechobecnej propagandzie reguły te nie powstały spontanicznie i samoczynnie, lecz w toku nierównych negocjacji polskich polityków z takimi instytucjami jak Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Te zaś były i są agendami zachodnich państw i zachodniego kapitału.

Polska transformacja była więc elementem – mającej konkretnych autorów i beneficjentów –neokolonizacji bloku komunistycznego pokonanego przez zwycięski Zachód. Inaczej niż historyczny kolonializm ten współczesny ukrywa się za fasadą równoprawnych stosunków międzynarodowych, niosąc jednak „władzę bez odpowiedzialności” i „eksploatację bez rekompensaty”. To najbardziej wyrafinowana w dziejach forma wyzysku całych narodów.

Kleptokraci muszą kraść kompetentnie

Jeśli więc zmienić sens postawionego przez Pytla pytania, kierując je w stronę realnych, a nie nominalnych twórców kluczowych reguł dla polskiej polityki, to zawarta we frazie „czy rządzą nami durnie?” supozycja jest błędna, a odpowiedź na samo pytanie – musi być przecząca.

Ale prowokacyjne pytanie autora „Komunizmu dla bogatych” można też ukierunkować w stronę polskich administratorów, dumnie zwanych „politykami”. Czy są oni durniami?

O pewnym typie elit amerykański ekonomista James K. Galbraith powiedział: „Drapieżcy nie mają nic przeciwko byciu uważanym za niekompetentnych – takie oskarżenie pomaga ukryć ich rzeczywiste cele”.

Kim są „drapieżcy” i jakie są ich cele? To, mówiąc inaczej, kleptokraci dążący przede wszystkim do maksymalizacji prywatnego zysku poprzez eksploatację reszty społeczeństwa. Przechwycenie państwa jest na to najlepszym sposobem. Bo władza polityczna oznacza monopol na stanowienie prawa, a nie ma bardziej efektywnej eksploatacji i korupcji niż ta dokonywana w majestacie legalności.

W pracach takich badaczy jak Mancur Olson, Douglass North czy Deepak Lal znajdują się naukowe opisy rozsianych po całym świecie „państw drapieżczych” wraz z rozlicznymi metodami „dojenia” miejscowej ludności przez ich elity. III RP ma – jak dowodziłem przy innej okazji – wszystkie cechy takiego systemu. Co do zasady dąży do „optimum kleptokratycznego”: tak dużo dóbr publicznych jak infrastruktura i edukacja, aby nie wywołać buntu, tak mało, aby społeczeństwo nie stało się groźne dla władzy.

Utrzymanie w ten sposób działającego systemu wymaga od jego kierownictwa sporych kompetencji. Tyle że inteligencja i wiedza elit drapieżczych nie są skierowane na dobro wspólne, lecz na korzyść własną. To, co na pierwszy rzut oka wygląda na objawy bałaganu, nieudolności, głupoty – przepłacone inwestycje, niewydolny wymiar sprawiedliwości, niespójne przepisy – jest w pełni racjonalne z perspektywy teorii „państwa drapieżczego”.

Dlatego właśnie sugestia, że „rządzą nami durnie” więcej zaciemnia, niż wyjaśnia. I jest na rękę tak dominującym polskim elitom, jak i ich senior partnerom – zachodnim neokolonizatorom.

Bartłomiej Radziejewski

Tekst pochodzi z najnowszego numeru tygodnika "Nowa Konfederacja"