Nie ma pisma w Polsce bardziej skojarzonego z lustracją niż „Gazeta Polska”. Tradycja ujawniania agentów pracujących dla wroga sięga u nas XIX wieku. W moim gabinecie wisi egzemplarz „Gazety Polskiej” ze stycznia 1831 r., w którym ówczesna redakcja publikuje materiały „Komitetu ustanowionego do ujawnienia dokumentów rosyjskiej tajnej policji”. Czyli przekładając to na dzisiejsze czasy, tamtejszy IPN demaskował żyjących wówczas tajnych współpracowników. 

Od reaktywacji tytułu w 1993 roku „Gazeta Polska” ujawniała archiwa komunistycznej bezpieki. Staraliśmy się to robić wtedy, gdy miały one już autoryzację państwa polskiego i jego demokratycznych instytucji. Lista Macierewicza powstała na podstawie decyzji sejmu i została przygotowana przez zespół uczciwych i kompetentnych ludzi w MSW. Instytucja Rzecznika Interesu Publicznego i sądu lustracyjnego funkcjonowała również na bazie decyzji demokratycznych organów. Tak samo było z IPN, gdzie dzisiaj pracuje wielu patriotów o kompetencjach w dziedzinie archiwów nierzadko przekraczających wiedzę tych, którzy znajdujące się w kartotekach dokumenty tworzyli. Badanie archiwów IPN staje się powoli dziedziną nauki. Jednak mimo upływu czasu nic nie zwalnia z obowiązku odpowiedzialnego korzystania z tych materiałów. Potrzebą państwa polskiego i wielkim żądaniem opinii publicznej jest ujawnienie tajnych współpracowników służb komunistycznych. To uwikłanie wielu ludzi wykorzystują wrogie służby do dzisiaj. Ofiarom bezpieki należała się wiedza, kto im złamał życie albo korzystał na współpracy. Te fakty pomagają nam lepiej zrozumieć historię. 

Jest jednak pewna granica, której nie chcieliśmy przekraczać. To publikowanie materiałów przez bezpiekę uważanych za kompromitujące w sprawach osobistych albo przynajmniej kłopotliwe, szczególnie dla ofiar. Ci, którzy nie mieli odwagi ujawniać agentów, epatują dzisiaj, w imię ujawniania prawdy, materiałami stworzonymi przez bezpiekę do niszczenia albo szantażowania ludzi. Problemy osobiste to prywatna sprawa człowieka. W przypadku polityków ten zakres jest nieco ograniczony, ale prywatność nie przestaje zupełnie istnieć. 

Uderzenie w Antoniego Macierewicza bezpieczniackim nagraniem prywatnej rozmowy z żoną uważam za przekroczenie wszelkich granic. Tego typu konwersacje często były inscenizowane, kiedy ofiary orientowały się, że są nagrywane. Chodziło o ochronę najbliższych. Nierzadko mąż kazał odcinać się żonie od jego działalności, by po prostu ktoś mógł zaopiekować się dziećmi. Ale nawet kiedy było inaczej, małżeństwa razem ponosiły ciężar walki z komuną. Póki żona trwała przy mężu, akceptowała ogromne osobiste ryzyko. Tak było w przypadku małżeństwa Macierewiczów i wielu ludzi może z zazdrością patrzeć na ich wytrwałość przez dziesiątki lat prześladowań. 

Innym aspektem tej samej sprawy jest przypadek abp. Sławoja Głódzia. Przez lata byłem z nim w konflikcie w sprawie lustracji wielu osób duchownych. Uważałem i uważam, że ludzie, którzy świadomie zgodzili się na współpracę, a pełnią funkcje publiczne, nawet w Kościele, powinni się do tego przyznać. Ale dotyczy to tych, którzy się zgodzili i współpracowali. Z dostępnych dokumentów wynika, że biskup nie miał pojęcia, z kim rozmawiał, o czym zresztą pisała sama bezpieka, a kiedy nabrał podejrzeń, zaczął fałszywych przyjaciół unikać. Oczywiście jeżeli tylko tyle jest w dokumentach, bo nie znam wszystkich – choć jestem pewien, że gdyby było więcej, to by je ujawniono – to biskup padł po prostu ofiarą bezpieki. Swoje dorosłe życie zaczął od odsiadki za działalność w konspiracji. Sugerowanie, że był tajnym współpracownikiem, jest zwykłym kłamstwem i nie zmieni tego nawet najlepiej napisany materiał, jeżeli czytelnikowi po jego przeczytaniu zostanie takie wrażenie. 

Tomasz Sakiewicz

"Gazeta Polska" nr 24/2018 data 13.06.2018