O gospodarczym wymiarze rozmów rosyjsko – białoruskich, które miały miejsce pod koniec tygodnia w Soczi można powiedzieć, że z punktu widzenia Mińska nie przyniosły one przełomu. Rosjanie zapowiedzieli przedłużenie kontraktu na dostawy gazu do końca roku (dotychczas obowiązujący kończył się ostatniego dnia lutego) oraz cenę. Białoruś ma płacić 127 dolarów za 1000 m³, czyli mniej niż Moskwa pierwotnie proponowała (padały kwoty powyżej 150 dolarów), ale też sporo więcej niż chciał Mińsk (Łukaszenka chciał aby ceny za gaz były zbliżone do cen w Smoleńsku, czyli 90 dolarów). Jeśli idzie o ropę naftową, to rosyjscy negocjatorzy okazali się nieugięci. W tym, znacznie istotniejszym dla białoruskiej gospodarki obszarze ustępstw nie będzie i dwie tamtejsze rafinerie będą musiały zaopatrywać się w surowiec płacąc ceny światowe, a może nawet wyższe, bo rosyjscy dostawcy mają faktyczny monopol. Zakup przez Mińsk 80 tys. ton ropy norweskiej w porównaniu z zaplanowanymi na ten rok dostawami z Rosji (24 mln ton) trzeba traktować bardziej w kategoriach demonstracji niźli realnego działania. Białoruś w 2018 roku zapłaciła za rosyjską ropę 6,8 mld dolarów, kupując ją o ok. 20 % taniej niźli notowania rynkowe, łatwo więc obliczyć skalę „strat”, a może raczej nie otrzymanych zysków, tamtejszej gospodarki.

W całej sprawie znacznie ciekawszy jest kontekst polityczny tego co się stało w Soczi, dlatego, że wysłane przez Moskwę sygnały można interpretować jako zapowiedź linii politycznej Federacji Rosyjskiej względem Białorusi i tego co chce w najbliższych miesiącach osiągnąć.

Władimir Putin, który lubi takie gesty, podejmując „roboczym śniadaniem” w swej rezydencji białoruskiego prezydenta miał go zapytać czy jadł kaszkę na śniadanie. Kiedy ten odparł, że na wodzie nie, Putin miał się zdziwić i powiedzieć, że smaczna i warto aby Łukaszenka popróbował. Ten gest odczytywany jest jako zapowiedź twardej polityki Rosji wobec Mińska bo Białorusini zmuszeni będą przywyknąć do nowej diety, polityki której celem będzie destabilizacja sytuacji gospodarczej kraju. Już w styczniu, jak argumentują białoruscy analitycy trzeba, w związku z faktycznym wstrzymaniem rosyjskich dostaw ropy naftowej, mówić o recesji, jako, że eksport białoruskich rafinerii stanowił ¼ eksportu Białorusi. Inne sygnały też potwierdzają, że w Moskwie zwyciężyła „twarda linia”.

Do tej pory, a trzeba pamiętać, że tegoroczne dyskusje na temat cen surowców energetycznych między Moskwą a Mińskiem, to nie pierwszy spór tego rodzaju i mają one wieloletnią tradycję, kontrowersje rozwiązywane były w trakcie spotkań Łukaszenki z Putinem. Trochę w myśl schematu dobry car i źli bojarzy. Ale teraz car, czyli Władimir Władimirowicz okazał się równie twardy i nie ustąpił. Mało tego, spotkanie, jak oceniają niektórzy analitycy, specjalnie tak zostało skonstruowane aby pokazać, że to Putin jest zwolennikiem twardej polityki wobec Mińska. Jak wiadomo samolot z ministrami na pokładzie, którzy mieli uczestniczyć w rokowaniach, nie mógł wylecieć z Moskwy, a potem wylądować w Soczi. W efekcie do południa Łukaszenka i Putin mogli rozmawiać w cztery oczy, potem poszli grać w hokeja a właściwe rozmowy zaczęły się dopiero po południu. Pytanie tylko dlaczego rządowy odrzutowiec wyleciał z rosyjskiej stolicy ze sporym, kilkugodzinnym opóźnieniem, skoro obecni na jego pokładzie dziennikarze rosyjskich mediów w swych relacjach piszą, że widzieli inne startujące maszyny. A potem mgła nad Soczi, której rano nie było uniemożliwiła lądowanie. Nie ma co snuć spiskowych teorii, ale być może chodziło właśnie o to aby po pierwsze zmęczyć Łukaszenkę wielogodzinnymi rozmowami o niczym, bo jak on sam opowiadał przed południem rozmawiał z Putinem „o naszej wspólnej przeszłości w jednym państwie”, czyli o ZSRR, a po drugie pokazać, że „urok” Łukaszenki na Putina już nie działa. Dlaczego tego rodzaju gest miałby być istotnym? Aby pokazać wszystkim w Rosji, że mamy do czynienia z nową linią Moskwy, i, że niesubordynacja (robienie interesów z Łukaszenką) może wywołać gniew samego Władimira Władimirowicza. Takie przypuszczenia potwierdzają przytoczone przez dziennikarza Kommiersanta anonimowe słowa kremlowskiego urzędnika który leciał do Soczi i powiedział, mając na myśli Łukaszenkę właśnie, że „z nim już się nie da robić interesów”. Do Soczi leciał zarówno zastępca szefa kremlowskiej administracji Dmitrij Kozak, jak i wiceminister gospodarki, a w przeszłości ambasador w Mińsku, Andriej Babicz. I to mogą być słowa jednego z tych dwóch architektów, jak się uważa, rosyjskiej obecnej linii względem Białorusi. Ale nawet jeśli nie oni są autorami cytowanej wypowiedzi, to oddaje ona stan nastrojów i oceny Kremla. Sprowadzają się one do jednego – Moskwa będzie dążyła do usunięcia Łukaszenki, najprawdopodobniej budując wobec niego opozycję i doprowadzając do pogorszenia sytuacji gospodarczej kraju. Te oceny potwierdzają pojawiające się od początku tygodnia przecieki w powiązanych z Kremlem kanałach internetowych na platformie Telegram, które kolportowały informację, że po spotkaniu Łukaszenka – Pompeo, w Moskwie panuje nastrój rewanżu. Warto też zwrócić uwagę, że występując na konferencji prasowej po rozmowach Dmitrij Kozak powiedział, że kontrakty na dostawy ropy naftowej na Białoruś muszą zostać zawarte między firmami i rosyjskie władze nie mają na to żadnego wpływu, mogą jedynie wspierać takie działanie. Białoruscy analitycy żartują, że Kozak przekaże do Mińska telefony do działów sprzedaży największych rosyjskich firm naftowych, ale jest coś w tym na rzeczy, bo jego deklaracje trudno uznać za gwarancję dostaw. Już w styczniu Mińsk chciał kupić ropę w rosyjskich koncernach, ale te odmawiały, albo domagały się ceny wyższej niźli rynkowa (była mowa o premii na poziomie 10 dolarów za tonę). Teraz może być podobnie, a skala dostaw może być taka, że ropy wystarczy wyłącznie na pokrycie zapotrzebowania rynku wewnętrznego.

Osoba Dmitrija Kozaka jest w tej układance kluczowa, bo jest on autorem manewru, który Rosja zastosowała w ubiegłym roku w Mołdawii, i który odbierany jest jako sukces. Udało mu się doprowadzić do chwilowej koalicji prorosyjskich socjalistów prezydenta Dodona i proeuropejskich polityków (Maja Sandu i Andriej Nastase) po to aby obalić reżim Vlada Plachotniuca. Po przeprowadzeniu tej operacji koalicja po kilku tygodniach upadła i teraz Mołdawią rządzą prorosyjscy socjaliści, którzy porozumieli się z niedobitkami formacji Plachotniuca. W między czasie socjalista został merem stolicy, w której nigdy wcześniej socjaliści nie odnieśli zwycięstwa. W przeddzień wyborów prezydenckich Igor Dodon, który otwarcie propaguje kurs na Moskwę ma stabilną przewagę w badaniach opinii publicznej, opozycja jest podzielona a Rumunia, ogłosiła zaprzestanie, właśnie w związku z geopolityczną reorientacją Mołdawii, współpracy z Kiszyniowem. Wszystko to Kozak przeprowadził w ciągu 6 miesięcy, bez użycia siły, przy poszanowaniu procedur demokratycznych. Jedynym narzędziem, którym się posługiwał była presja ekonomiczna i pomoc gospodarcza. Dla Mołdawii Rosja ma pieniądze, bo w przeddzień białorusko – rosyjskich rozmów w Soczi poinformowano o tym, że w Moskwie zawarto porozumienie o linii kredytowej dla Kiszyniowa w wysokości 500 mln dolarów. A trzeba pamiętać, że z obiecanego jeszcze w ubiegłym roku kredytu dla Mińska ostatecznie nic nie wyszło i Białoruś zaciągnęła pożyczkę w Chinach. Nie o kwestie gospodarcze tu jednak idzie.

W tym kontekście trzeba interpretować bardzo ogólnikowe słowa Dmitrija Kozaka, który powiedział na konferencji prasowej, że jeśli idzie o integrację Rosji i Białorusi, to „strony uzgodniły kontynuowanie konsultacji na poziomie rządów, resortów i grup roboczych na temat udoskonalenia mechanizmu integracji”. Obserwatorzy zwracają też uwagę, że w Soczi nie było osób odpowiedzialnych za projekt integracyjny. Wszystko razem oznacza to, że Moskwa zawiesza na czas bliżej nieokreślony rozmowy na ten temat. Czy przestała myśleć o ostatecznym porzuceniu pomysłu połknięcia sąsiada? Nie. Jest to raczej sygnał dla białoruskich elit, że „okienko możliwości” jakim w myśleniu Rosjan była integracja, właśnie na jakiś czas zostało zamknięte i teraz będziemy realizowali inny scenariusz.

Jaki? Można się domyślać z reakcji Aleksandra Łukaszenki, który po zakończeniu rozmów nie wyszedł do dziennikarzy i był ponoć bardzo zdenerwowany. Nieco światła na reakcję Mińska rzuca też informacja, która pojawiła się w kanale internetowym na platformie Telegram uznawanym za powiązany ze służbami prasowymi Łukaszenki. Otóż umieszczono tam sprostowanie doniesienia, iż 9 maja białoruski prezydent będzie w Moskwie. „Przyjęcie zaproszenia nie oznacza jeszcze potwierdzenia wyjazdu”, poinformowano. A zatem, jak żartują rosyjscy komentatorzy „Łukaszenka wrócił na Białoruś formować oddziały partyzanckie”, a może raczej walczyć o swoje przetrwanie.

Marek Budzisz