Tomasz Poller: Sondaż zamówiony przez Dziennik. Gazetę Prawną i RMF (a więc nie przez żadne "media pisowskie") pokazał, że 57 proc. respondentów popiera polskie weto w sprawie wiązania funduszy unijnych z procedurami pretensjonalnie określanymi jako mechanizm praworządności. Stanowisko rządu znajduje więc wyraźne zrozumienie i poparcie także ze strony osób niebędących wyborcami Prawa i Sprawiedliwości. Jak zatem Pan Poseł skomentowałby wyniki tego sondażu?

Ryszard Czarnecki, europoseł PiS: Myślę, że Polacy pokazują po raz kolejny w tym wszystkim wiele zdrowego rozsądku, a także coś, co nazwałbym narodowym instynktem samozachowawczym. Unia Europejska zresztą ciężko pracowała przez lata, by zaszczepić w Polakach nieufność, i to nieufność rosnącą. Przecież każdy z nas pamięta, co mówiono nam i ilu z nas to przyjmowało przed referendum akcesyjnym, że kwestie obyczajowo moralne to kwestia kompetencji państw członkowskich, że nie będzie to rozstrzygane nigdy na szczeblu unijnym. Teraz okazuje się, że jest wręcz przeciwnie, że instytucje unijne finansują różne inicjatywy o charakterze proaborcyjnym oraz organizacje, które podnoszą sztandary rewolucji obyczajowej. Jest też nacisk, który - nie mogąc mieć charakteru formalnoprawnego, bo tego nie ma w traktatach - ma charakter finansowo polityczny i propagandowy. W przyszłym tygodniu odbędzie się sesja Parlamentu Europejskiego - mimo lockdownu będzie to sesja z obecnością posłów - gdzie jednym z punktów ma być kwestia aborcji w Polsce. To jest przykład używania pewnych instrumentów politycznych, nacisku i de facto próba powiązania tego z "praworządnością", która jest takim szerokim forum, gdzie wrzuca się wszystko: LGBT, aborcję, sądy, itd. Myślę, że po czymś takim, nawet jeśli Polacy wprost nie protestują, to w tego typu sondażach, ankietach dają wyraz swego zniecierpliwienia wobec Unii Europejskiej i pewnego zawodu w stosunku do niej.

W ostatnich dniach mamy do czynienia z kolejną, słabszą zresztą, odsłoną wulgarnych i agresywnych demonstracji, które w mediach po lewej stronie przedstawia się jako "Strajk kobiet". Warto przypomnieć, że niektóre autorytety lewicy już dobrych parę miesięcy temu zapowiadały wielkie niepokoje na jesieni. Czy reaktywacja marszów pod hasłem "Wyp***lać!" to w tym momencie przypadek, czy jednak ma to związek z wydarzeniami w Brukseli?

No właśnie, tutaj dochodzmy do hasła "ulica i zagranica". To jest system naczyń połączonych, niekoniecznie w sensie formalnym, bo nie sądzę by było tu jedno centrum dowodzenia, które naciska klawisze, że oto robimy demonstracje w Warszawie i Sanoku, a jednocześnie w Komisji Europejskiej wypracowujemy kolejny antypolski dokument. Nie w tym rzecz. Natomiast generalnie ci, którzy swoje frustracje z powodu siedmiu przegranych wyborów pod rząd przenoszą na ulicę, żywią się tymi informacjami z Brukseli, gdzie po raz kolejny próbuje się postawić Polske do kąta. Pomimo tego, że poprzednio to stawianie - i tu wracamy do instynktu samozachowawczego Polaków - nijak się nie przełożyło na wynik wyborów parlamentarnych, prezydenckich czy europejskich. Ta ostra presja nie spowodowała praktycznie żadncyh skutków politycznych w Polsce, o co przecież chodziło. To jest tak, że dwa ogranizmy, "ulica i zagranica", używając języka biologii, sa w symbiozie, napędzają się nawzajem.

Przedwczoraj mieliśmy u nas kolejną akcję, podczas której przy współudziale opozycyjnych posłów, atakowano kordon policji, a gdy spotkano się z kontrakcją, zaczęto krzyczeć o nadzwyczajnej brutalności policjantów. Jakakolwiek interwencja powoduje natychmiastową histerię mediów z lewej strony, nie wiąc już o absurdalnych porównaniach Polski do Białorusi, czy analogiach między Jarosławem Kaczyńskim a Łukaszenką czy nawet Putinem.

Spodziewam sie, że podczas debaty o aborcji w Polsce usłyszę o akcji policji, a zapewne będą się wypowiadać politycy z Francji i Niemiec, gdzie policja jest dużo bardziej brutalna, także wobec - uwaga - uczestniczących w demonstracjach polityków. Widzieliśmy, co się działo systematycznie na ulicach Francji, gdzie policja jest bardzo brutalna wobec Żółtych Kamizelek. Widzieliśmy też sceny z Katalonii, gdzie policja się nie patyczkowała, a przecież, przypomnjmy, szereg posłów, ministrów rządu regionalnego, czy nawet europosłów, trafiło do więzień. Mógłbym tutaj tylko zaproponować "miej proporcje, mocium panie".

Wróćmy jednak do sprawy samego weta oraz tego, jak sprawa jest relacjonowana przez media nieprzychylne rządowi. Jeśli spojrzymy na „GW”, na tytuły kojarzone jako postkomunistyczne, czy też na grupę polskojęzycznych mediów niemieckich, dowiemy się, że Polska i Węgry poszły na wojnę z Europą, że przez weto nie dostaniemy pieniędzy, przeczytamy o wyjściu czy nawet wyrzuceniu Polski z Unii. By zacytować dosłownie tytuły: "Pani Bieńkowska była komisarz: Unia nie wybaczy Polsce weta", "Radosław Sikorski: Polska realizuje interes Węgier, a nie swój", "W Unii mają już dość Polski", "Porażające wystąpienie Morawieckiego w Sejmie. Brzmiało jak expose ws. Polexitu". I tak dalej...

Chwytam się za głowę, czytając takie dyrdymały, bo jest to, przepraszam, właściwe określenie. Ich autorzy, wśrod których są osoby kóre zajmowały się, jak pan Sikorski, polityką międzynarodową lub piastowały funkcję w Unii Europejskiej, jak pani Bieńkowska, albo w ogóle nie znają się na polityce unijnej, polityce zagranicznej, albo w żywe oczy kłamią. Myślę, że szereg polityków w Polsce, dziennikarzy, a nawet ekspertów nie zna się na mechanizmach unijnych. Przypomnę, że jeśli chodzi o używanie weta, Polska jest dopiero pod koniec pierwej dziesiątki państw UE, znacznie częściej niż Polska wetują Francja i Belgia, częściej od nas wetują także Niemcy, a więc kraje, których politycy oburzają się na Polskę. Zwracam uwagę, że każdy kraj walczy o swoje, a czasem wręcz szantażuje Unię.

Było w przeszłości wiele przykładów znacznie bardziej spektakularnych niż obecne weto Polski i Węgier, o czym chyba teraz niekoniecznie sie pamięta...

W swoim czasie, gdy EWG przekształcała się w Unię, pani Margaret Thatcher zapowiedziała, że jeżeli Wielka Brytania nie otrzyma rabatu w składce członkowskiej do kasy w Brukseli, to wówczas do tej nowej Unii nie wejdzie. Oczywiście był ostrzał propagandowo medialny, chyba nawet gorszy niż teraz w przypadku Polski, ale postawiła na swoim. Jakoś Unia się nie rozleciała i przez blisko 30 lat Wielka Brytania aż do brexitu ten rabat miała. Weźmy przykład innego kraju, którego europarlamentarzyści atakują Polskę. Na początku lat 90, przy samym finiszu negocjacji stowarzyszeniowych między Polską, Węgrami, ówczesną Czechosłowacją a wspólnotami europejskimi, podpisanie traktatu stowarzyszeniowego w ostatniej chwili zablokowała Hiszpania. Zadeklarowała wówczas, że nic nie ma do Warszawy, Pragi czy Budapesztu, ale chce zmienić swój traktat akcesyjny, gdy chodzi o części dotyczące rybołówstwa (wcześniej wyznaczono bowiem relatywnie małe akweny do połowów dla rybaków hiszpańskich). Ten szantaż, który był kosztem Polski, się udał. Unia na to przystała, Hiszpania dokonała rewizji traktatu akcesyjnego z EWG. Ja też słyszę, że Hiszpanii się tutaj w Brukseli nie lubi, bo ona bardzo drapieżnie dba o interesy. Ale jest skuteczna! A więc nie chodzi o to, że się kogoś lubi czy nie, ale czy ktoś jest skuteczny. Szwecja także potrafiła zaszachować Unię, gdy były obawy, że dwa kraje, Norwegia i Szwecja w 1995 w referendach odrzucą wejście do UE (co zresztą zrobili Norwegowie). Wówczas Sztokholm wymusił na Unii Europejskiej uruchomienie takiego mechanizmu finansowego, który przeznaczał pieniądze nie dla regionów najuboższych, ale dla regionów słabiej zaludnionych, a chodziło o całe połacie Szwecji północnej, które dostały pieniądze z tego tytułu. Szereg firm ze Sztokholmu, Geteborga czy Malme relokowało się, przynajmniej na papierze, w północnej Szwecji i otrzymywało dzięki temu dotacje unijne. To pokazuje, że kraje potrafią walczyć o swoje interesy, nie bojąc się tej propagandy, że są mało solidarne. Ale walczą o swoje.