Marta Brzezińska: Koniec roku to okres podsumowań. Co było takim najważniejszym wydarzeniem w roku 2011 dla Krzysztofa Cugowskiego?


Krzysztof Cugowski: Jestem zadowolony, że w zdrowiu przeżyłem ten mijający rok, w przeciwieństwie do kilku moich znajomych i przyjaciół, którzy nie mieli takiego szczęścia i odeszli. Urodził mi się wnuk, bo wnuczkę mam już od trzech lat, więc to było bardzo wydarzenie.


To najważniejszego wydarzenie mijającego roku dotyczy Pańskiej rodziny. Pańscy synowie również wybrali muzyczną drogę kariery. Często radzą  się Pana w tej materii?


Nie, zupełnie. Oczywiście zdarzają się jakieś sporadyczne sytuacje, kiedy rozmawiamy na ten temat i wymieniamy poglądy, ale absolutnie nie konsultują ze mną swojej twórczości. I to chyba dobrze, młodzi sami sobie powinni być sterem i żeglarzem. Oczywiście, jeśli mnie pytają, to chętnie odpowiadam, ale robią to szalenie rzadko.


Częściej chwali Pan twórczość swoich synów czy krytykuje?


Bardzo wiele dzieci osób związanych z branżą muzyczną czy teatralną próbuje swoich sił w zawodzie rodziców. Niestety, nie często się zdarza, że robią to z powodzeniem. Akurat, szczęśliwie się stało, że w przypadku moich synów owocuje to sukcesem, nie jest to tylko chęć robienia tego samego, co ojciec. Oczywiście, zdaję sobie sprawę z rożnych niedomagań moich synów, jeśli chodzi o stronę artystyczną, ale oni mają znacznie więcej pozytywnych cech, aniżeli negatywnych, dlatego jestem z nich dumny. Najważniejsze jest to, że nie robią tego, ponieważ są moimi synami, ale dlatego, że po prostu potrafią.


W ostatnim czasie wycofał się Pan z życia politycznego. Nie żałuje Pan tego?


Powiem inaczej – ja wciąż bardzo interesuję się polityką, jest to moją prawdziwą pasją. Człowiek z hobby się nie leczy. Wydaje mi się, że mój dwuletni pobyt w polityce, nazwijmy ją realnej – był czasem wystarczającym.


Czyli nie myśli Pan już o jakimś aktywnym zaangażowaniu politycznym w najbliższym czasie?


W momencie, kiedy na chwilę wstępowałem do tego świata politycznego, stan dyskursu był stosunkowo normalny, tak, jak to się odbywa w cywilizowanym świecie. Przez ostatnie niespełna sześć lat ten dyskurs polityczny zmienił się w wojnę, i to w dosłownym znaczeniu tego słowa – z nienawiścią, agresją, inwektywami. To przestał być dyskurs polityczny, a wojna na wyniszczenie aż do zabicia przeciwnika, może nawet dosłownie, bo i taka sytuacja miała miejsce. Taka polityka nie jest dla mnie, dlatego już  nie chcę  brać w niej czynnego udziału.


Był Pan senatorem PiS, reprezentował tradycyjne, konserwatywne poglądy. Osoby z tej „bajki” chyba nie cieszą się dziś dużą sympatią, są raczej wypychani z życia publicznego. Czy Pan to jakoś odczuł?


Nie, żadną miarą. To, o czym Pani mówi, to są raczej takie „naklejki”, które tworzą media. Wiadomo, jaki jest w Polsce rozdział mediów, nie trzeba być wielkim znawcą, żeby to widzieć. Dlatego jakoś mocno nie przejmuję się tym, co mówią niektóre media. Ja nigdy nie wstydziłem się, ze mam tradycyjno – konserwatywne poglądy, bo to nie jest coś, czego się trzeba wstydzić. To, że ktoś ma takie, a nie inne zasady moralne, a przede wszystkim taki stosunek do swojej Ojczyzny, to powód do dumy. Sposób prowadzenia polityki przez wszystkie opcje polityczne nie odpowiada mi, stąd decyzja o wycofaniu się z życia politycznego. W praktyce nic złego nie spotkało mnie z powodu poglądów politycznych. Gdyby tak się  stało, gdybym zauważył, że w jakikolwiek sposób jestem dyskryminowany, musiałbym na to konkretnie zareagować. Na szczęście, to nie było potrzebne.


Abstrahując od takich bardzo dosłownych represji, to chyba życie prawicowca czy konserwatysty nie należy dziś w Polsce do najłatwiejszych.


To są wszystko choroby postkomunistycznego społeczeństwa. Nie mamy się co oszukiwać, że jesteśmy społeczeństwem ze wszech miar demokratycznym. Jesteśmy takim postsovieticus, a te wszystkie łatki, epitety, to konsekwencja tego. Przypuszczam, że o prawdziwej demokracji będziemy mogli mówić dopiero za kilkadziesiąt lat, kiedy ta demokracja okrzepnie i staniemy się normalnym społeczeństwem. Jesteśmy dopiero w trakcie budowania swojego społeczeństwa. Ten postkomunistyczny bełkot, którzy przez 45 lat u nas istniał, pokrzywił nam charaktery i psychikę, więc to wszystko, co się teraz dzieje w życiu i pseudodyskursie politycznym, to wszystko jest konsekwencja komunizmu. Nie uciekniemy od naszego bagażu historycznego.


Powiedział Pan, że konserwatywne poglądy nie są powodem do wstydu. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości, ale wiele osób, z obawy przed osądem czy wyśmianiem, woli się do takich poglądów nie przyznawać. W konsekwencji – znikają oni coraz częściej z życia publicznego. Pańskim zdaniem brakuje konserwatystów w życiu publicznym?


Jest to taki konformizm, bo ludzie się po prostu boją o swoje stanowiska, układy i wolą iść w tzw. pseudomainstreamie. Ale to wszystko jest – znowu muszę to powiedzieć – konsekwencja totalitaryzmu, który przez tyle lat u nas istniał. Przecież to, że kiedyś do PZPR należało kilka milionów ludzi, to nie dlatego, że byli komunistami i wyznawali ideologię komunistyczną. Byli to ludzie, którzy po prostu chcieli łatwiej żyć, dlatego zapisywali się do tego towarzystwa. W tej chwili jest podobnie – bycie tzw. pseudoeuropejczykiem i udawanie, że to jest rzecz najistotniejsza, to kolejna postkomunistyczna choroba. Tak samo, jak potępianie mohera, który chodzi do kościoła, pamięta o zaborach i cudzie nad Wisłą, nazywanie go głupkiem, który przeszkadza nam w rozwoju. To wszystko musimy przejść. To rzecz naturalna, wszystko to musi przeminąć. Rozwój naszego społeczeństwa jest na samym początku jego demokratycznej kariery. Musimy to przeczekać, nic na to nie poradzimy.


Podobno Lech Kaczyński lubił piosenki "Budki Suflera“. To prawda?

 

Z panem prezydentem widziałem się raz. Nie mogę absolutnie powiedzieć, że go znam, bo byłem z nim kilka godzin. Był to człowiek, który miał, tak jak każdy z nas, jakieś przywary, swoje cechy, które niekoniecznie są modne w obecnych czasach, ale jedną rzecz można o nim powiedzieć na pewno - był to szczery patriota, człowiek, który chciał dla Polski dobrze, który nie robił interesów z tego tytułu, że był politykiem. Jest szereg reczy, które dla każdego cywilizowanego człowieka, z jednej strony są wartościami, a z drugiej strony – negują europejskość. To jest to, co w tej chwili próbuje się nam wszystkim wtłoczyć, a mało tego - zaszczepić w młodym społeczeństwie. Jeżeli teraz historia jest tylko w pierwszej klasie liceum, a w drugiej i trzeciej już nie, to są wszystko znaki czasu. Jedna godzina lekcji historii w tygodniu w liceum ogólnokształcącm to już jest ciężka choroba. Nawet komuniści w okresie PRL mieli opory przed takimi pomysłami. Mało tego, nawet politycy SLD nie próbowali w pewne rejony wchodzić, bo mimo wszystko myśleli, że to już będzie chyba za wiele. W tej chwili nowe ugrupowania robią takie rzeczy, że nawet SLD to się nie śniło. To są po prostu takie znaki czasu. Mnie się to bardzo nie podoba, ale sam tego nie zatrzymam...

 

Brakuje takich ludzi jak Lech Kaczyński, którzy kładli ogromny nacisk na naszą historię, patriotyczne wychowanie, a niestety młodzi ludzie zdają się dziś w ogóle nie interesować Polską.

 

Ale to jest taki trend ogólnoeropejski. Niedawno widziałem audycję w telewizji niemieckiej i zapytano młodego człowieka: "z czym się kojarzy panu słowo Bismarck?", na co on odpowiedział, że z pancernikiem... . Także nie jest to wymysł tylko polski, ale ogólnoeuropejski. Myślę, że to jest taki  pomysł na Europę, ale boję się że to nie jest dobry pomysł. Bo jeżeli się próbuje porównywać USA i dawny pomysł na stany zjednoczone Europy, to te wartości kultywowane przez ludzi różnych wyznań, ludzi którzy tam ze wszystkich stron napływają na stałe, to dla nich jest bardzo istotną rzeczą patriotyzm – czyli te wszystkie cechy, które w Europie próbuje sie rugować. Jeżeli się nie ma jakiegoś porównania, nie patrzy na rzeczy podobne i nie wyciąga wniosków , a chce się zrobić coś oryginalnego, to z tego moze wyjść jakaś wielka k**a.

 

Wracajac do Lecha Kaczyńskiego – rzeczywiście lubił piosenki Budki Suflera?

 

Był taki moment, kiedy o tym rozmawialiśmy, że coś takiego zadeklarował. Ale mogła to być jakaś kurtuazja z jego strony (śmiech).

 

Jacy ludzie przychodzą na wasze koncerty? Wasza publiczność się odmładza?

 

Bardzo różni, myślę że trzy pokolenia (trudno powiedzieć których jest więcej), ale też wszystko zależy od regionu, charakteru imprezy. Według nas są to już trzy pokolenia - gramy przecież prawie 40 lat.

 

Jesteśmy w klimacie Sylwestra – jakie były Pańskie najlepsze, ale też i najtrudniejsze zabawy sylwestrowe?

 

Raz w życiu byłem za granicą w okresie świątecznym poza domem, także nie jest to najlepszy pomysł i mam nadzieję, że to się już nie zdarzy. Sylwestry dzielą się dla mnie na takie, w których pracuję i na te, które spędzam w domu.

 

Wspomniał Pan o latach spędzonych za granicą , dużo czasu spędził Pan w Stanach Zjednoczonych -czy to był taki trudny okres bycia daleko od ojczyzny?

 

To była taka konieczność. Był koniec lat 80. i ze względu na sytuację ekonomiczno-polityczną, bo nie było pracy w Polsce, musiałem wyjechać. Mieliśmy poważne kłopoty z zarabianiem na życie i te wyjazdy do Stanów trawły nieraz bardzo długo, czasem nawet pół roku. To była taka smutna konieczność, emigaracja niecałkowita, ale jednak jakieś rodzaj emigracji. Dlatego wiem na pewno, że emigracja to jedno z najwiekszych nieszczęść, jakie spotyka człowieka. Jest się oderwanym od wszystkiego, swoich bliskich i nagle wrzuconym do czegoś innego. Nie mówie, że gorszego czy lepszego, ale innego. Dla większości ludzi, to że muszą emigrować jest nieszczęściem. Niestety, widziałem dużo ludzi pozbawionych tego zwiazku z ojczyzną (może to słowo będzie niedługo zakazane, ale póki tak nie jest, ja go używam) – takie oderwanie to największa katastrofa jaka może spotkać człowieka.

 

Z pobytem w Stanach łączy się  ważne wydarzenie w Pańskiej karierze – występ w Carnegie Hall. To jeden z największych Pańskich sukcesów?


Niewątpliwie tak. My zawsze staraliśmy się być pionierami – pierwsi wydaliśmy płytę CD z polskimi nagraniami, potem DVD i kiedyś postanowiliśmy zagrać w takim znaczącym miejscu, nie tam, gdzie występuje większość polskich wykonawców. I zagraliśmy w Carnegie Hall, choć były rożne kłopoty, przede wszystkim moje zdrowotne. Udało się, choć pierwszy termin musieliśmy odwołać, bo ja wylądowałem w szpitalu. To było trudne wyzwanie, dla nas wszystkim – pod względem finansowym i dla mnie samego – pod względem zdrowotnym. Ale zagraliśmy tam, gdzie grali najwięksi. Lubimy od czasu do czasu sobie i publiczności sprawiać takie prezenciki.


Czym dla Pana jest wiara?


Oczywiście ja i moja rodzina jesteśmy katolikami, moja żona jest bardzo głęboko wierząca i praktykująca, ja natomiast jestem takim katolikiem, który wierzy, ale mało praktykuje. Niekiedy mam do siebie o to żal. Ale to, że rzadko chodzę do kościoła nie oznacza, że mniej wierzę, niż ci, co chodzą codziennie. Myślę, że Bóg jest w każdym miejscu, gdzie jest człowiek. Wszystko zależy od tego, żeby umieć się z Nim porozumieć.


A propos tego praktykowania – spotkał się Pan z powiedzeniem, że wierzący niepraktykujący jest jak żyjący nieoddychający?


No nie wiem. Nie wiem, czy w moim przypadku jest to takie stuprocentowe niepraktykowanie, ja po prostu nieregularnie chodzę do kościoła. Ale gdybym nieregularnie oddychał, to na pewno dawno bym nie żył, więc to chyba kolejny stereotyp. Każdemu wierzącemu należy zostawić jego sumienie. Są tacy, którzy mają potrzebę codziennego bycia w kościele, ja mam potrzebę, by być tam kilka razy w roku.


W pańskich wspomnieniach ważne miejsce zajmuje jakiś kapłan? Ponoć Budka Suflera miała  nawet swojego własnego kapelana…


Może nie aż tak, ale rzeczywiście jestem w przyjacielskich kontaktach z księdzem, który nawet kiedyś również śpiewał i jest duchowo bardzo związany z branżą muzyczną. Moja rodzina jest z nim w bardzo bliskich relacjach, to fakt.


Dziękuję Panu za rozmowę i życzę wszystkiego dobrego w Nowym Roku!


Dziękuję  również i wzajemnie!


Rozmawiała Marta Brzezińska

 

Autorem zdjęcia jest Grzegorz Czykwin