Rzadko zdarza mi się przeczytać tekst, tak absurdalny, ale za to pełen moralnego wzburzenia, jak ten napisany przez ks. dr Sławomira Szczepaniaka. I nie chodzi o zawartą w nim opinię (w największym skrócie brzmi ona, że Lech Wałęsa jest dobrem narodowym i nie wolno w związku z tym źle o nim pisać czy mówić), ale o uzasadnienie. Ksiądz głosi na przykład, że dla historii dokumenty nie mają znaczenia. „Nie wiem, co Wałęsa podpisał, a czego nie podpisał. Jest to zupełnie nieistotne z punktu widzenia historii” - oznajmił ksiądz Szczepaniak. I trudno nie zadać mu pytania, co w takim razie ma znaczenie dla historii, jeśli nie mają go dokumenty i podpisy? Czy mamy czekać na objawienie Adama Michnika, czy może ssać prawdę z jego wielkiego palucha? A może ograniczyć się do powtarzania bajek, którymi od lat raczy nas „Gazeta Wyborcza”? Ale złośliwości na bok. Warto raczej zadać pytanie, już zupełnie poważne, jeśli nie prawda obiektywna i nie dokumenty, to co ma być fundamentem naszego myślenia o historii Polski? Pragmatyzm? Opłacalność? Opinia podpowiadana przez elity? Każda z tych odpowiedzi niszczy klasyczną definicję prawdy i rozumienie historii. I naprawdę od filozofa i doktora nauk humanistycznych można wymagać świadomości tego oczywistego faktu.

Ale ksiądz Szczepaniak nie ogranicza się do odrzucenia definicji historii. On atakuje PiS (nie bardzo wiadomo dlaczego, bo szefem IPN jest człowiek mianowany przez PO) niewierność Ewangelii. Dlaczego? Bo „w momencie nieobecności oskarżonego, gdy nie może się on bronić, zrzuca się na jego głowę wszelkie nagromadzone (nie do końca wiadomo jak) teczki, by go zniszczyć. I to Panowie, nazywacie Sprawiedliwością?” - ekscytuje się ksiądz. I znowu można odnieść wrażenie, że duchowny nie ma pojęcia, o czym pisze. Otóż sprawa Wałęsy i jego współpracy trwa od lat. On sam miał wiele okazji, by pojednać się ze swoją przeszłością, wyznać winy i przeprosić. Zamiast tego ciągał po sądach ludzi, którzy mówili o nim prawdę. I doprowadzał do ich skazania. Oni mają prawo do elementarnej sprawiedliwości, a my mamy prawo do prawdy. Apele do biskupów, by w Roku Miłosierdzia publicznie rozgrzeszyli oni Lecha Wałęsę, tego nie zmienią. A nie zmienią także dlatego, że sam Wałęsa nie widzi swojego grzechu, nie uznaje winy. Tam, gdzie nie ma żalu nie ma także rozgrzeszenia. I to także powinien wiedzieć ksiądz, nawet jeśli nie jest doktorem.

Z żalem trzeba więc powiedzieć, że poziom „publicystów” i komentatorów w sutannach „Gazety Wyborczej” systematycznie się obniża. Z tekstem ks. Szczepaniaka (zaangażowanym do bólu, ale treściowo pozbawionym sensu) nie da się bowiem normalnie polemizować. To wylanie moralnego oburzenia, w którym brak choćby krztyny racjonalnego uzasadnienia. A szkoda, bo chętnie przeczytałby tekst księdza, który o sprawie Wałęsy mówi z perspektywy wiary. Wolałbym jednak, by była to wiara w Jezusa Chrystusa, a nie w Adama Michnika i Lecha Wałęsę.

Tomasz P. Terlikowski