„Gazeta Wyborcza”, a za nią inne postępowe media, rozckliwiła się nad „ślubem” Marka i Jędrzeja z Krakowa (czytaj TUTAJ), którzy pokazali, że gdzieś mają polskie prawo i na przekór „wąsatym januszom z Podkarpacia” zawarli coś na kształt związku. Piszę „coś”, bo trudno jest to nazwać małżeństwem, mamy raczej do czynienia z hucpą, który drwi z instytucji małżeństwa i towarzyszącym jej zawarciu zwyczajom.

I tak Marek i Jędrzej w krakowskim Grand Hotelu wyprawili „wesele”. Zaprosili rodzinę i przyjaciół. Sami zaprojektowali sobie surduty i napisali tekst „przysięgi”. Był też tort, toasty i zabawa do rana. Tylko oczepin nie było, bo nie życzyli ich sobie „panowie młodzi”. Wypisz, wymaluj, taki ślub tylko, że bez ślubu. Bo to wszystko z okazji zawarcia „umowy partnerskiej”, na którą zdecydowali się panowie Idziak-Sępkowscy. Nie chcieli czekać, aż w Polsce wreszcie zostanie uregulowana kwestia związków partnerskich, więc postanowili pokazać, że „Polak potrafi” i zakpili sobie z polskiego prawa.

„Nowożeńcy” ograniczyli się bowiem jedynie do zmiany nazwiska i uregulowania kilku kwestii na drodze poświadczonej przez notariusza umowy. Nazwisko, według polskiego prawa, można zmienić kiedy się chce, byle kierować się ważnymi względami. Nowe nie może być ośmieszające i obco brzmieć. Proste, prawda? Ale czy to jeszcze świadczy o zawarciu związku małżeńskiego?

Wspólne nazwisko nie wystarczyło panom Idziak-Sępkowskim, więc podpisali akt notarialny z pełnomocnictwami. Jak czytamy w „Wyborczej”, para homoseksualistów upoważniła się do swobodnego dysponowania całym swoim majątkiem, do wszystkich czynności prawnych i urzędowych oraz decydowanie o sprawach wagi najwyższej: informacji o stanie zdrowia, zaprzestania uporczywej terapii, decyzji w sprawie dysponowania organami, odbioru ciała, decyzji o sposobie i miejscu pochówku. W akcie zawarte zostały także testamenty, a rodziny – na prośbę „panów młodych” - zrzekły się praw do dziedziczenia ustawowego.

Wszystko pięknie, cacy, skoro można zmienić nazwisko i podpisać akt notarialny, to po co ślub albo związek partnerski? Naturalną konsekwencją działania panów Idziak-Sępkowskich jest pytanie o motywy działania aktywistów LGBT. Bo przecież za każdym razem, kiedy podnoszona jest w Polsce dyskusja na temat „ślubów dla homoseksualistów” pojawiają się argumenty, że polski zaścianek nie pozwala ludziom żyć razem i być szczęśliwymi. Ileż to razy już słyszeliśmy, że pary gejów i lesbijek cierpią z powodu niemożności dziedziczenia czy wzajemnego prawa do informacji o stanie zdrowia. Cóż, panowie Idziak-Sępkowscy właśnie pokazali, że w średniowiecznej Polsce to wszystko jest możliwe i nie trzeba do tego żadnej dodatkowej ustawy. Nie trzeba urządzać kpiny z instytucji o kluczowym znaczeniu dla społeczeństwa, jaką jest małżeństwo.

Dlatego artykuły prasowe o panach Idziak-Sępkowskich należy wyciąć i zachować, na wypadek gdyby znowu przyszło nam dyskutować o tym, że nie ma potrzeby, by w Polsce wprowadzać tzw. związki partnerskie. Tu nie trzeba szukać żadnych dodatkowych argumentów, homoseksualiści (i wspierające ich media) dokonali klasycznego strzału w stopę. Stąd pojawiają się już różne, także sceptyczne komentarze na ten temat ze strony aktywistów LGBT.

„Serdecznie gratuluję i życzę szczęścia na dalszej drodze życia. Wstyd mi, że żyję w kraju, w którym różnicuje się sytuację ludzi ze względu na ich orientację seksualną. Nie zamierzam się z tym godzić. Cieszę się, że Panowie pokazali, że w ramach tego, co prawie nie istnieje można zacząć przyzwyczajać ludzi do tego, że zmiany są konieczne - nie da się żyć dobrze w kraju, który zapalczywie broni prawa do dyskryminacji i odmawia uznania ludziom, którzy się kochają, wspierają i tworzą rodziny. Raz jeszcze Wszystkiego Najlepszego!” - napisała, jeszcze dość umiarkowanie, prof. Monika Płatek (czytaj TUTAJ).

Ale już Wiktoria Beczek na tokfm.pl (czytaj TUTAJ) zauważa, że uroczystość panów Idziak-Sępkowskich nie była „ślubem”, a zastosowane przez nich rozwiązania nie regulują wielu ważnych kwestii. Jakich? Choć według zawartej przez „nowożeńców” umowy, mają oni prawo na przykład do decydowania o sprawach medycznych czy pochówku, to – jak zauważa pani Beczek – wszystko zależy od dobrej woli lekarza.

„A jak jest w praktyce? Bardzo różnie. Informację o stanie zdrowia oczywiście można otrzymać… Jeśli trafi się na życzliwego lekarza. Jeśli tak się nie stanie, można dochodzić swoich praw w sądzie, ale jaki to ma sens, jeśli ewentualna choroba jest tu i teraz. Zanim sąd rozpatrzy sprawę, stan zdrowia zdąży się zmienić kilka razy. Wszystkie sprawy medyczne łączy wspólny mianownik - dobra (lub zła) wola pracowników służby zdrowia” - pisze blogerka Tokfm.pl.

A więc wszystko jasne! Cóż z tego, że parze homoseksualistów udało się zawrzeć umowę, która teoretycznie wypełnia wszystkie ich oczekiwania w kwestii wspólnego pożycia? Cóż z tego, że udało się tym samym zakpić z polskiego prawa i, choć nie istnieje w nim instytucja związku partnerskiego, stworzyć coś na jego kształt. W końcu, cóż z tego, że podobne rozwiązania mogliby śmiało zastosować ci wszyscy, którzy tak uporczywie chcą uregulować swój związek, skoro wszystko sprowadza się do „dobrej (lub złej) woli” urzędnika czy lekarza? Co zatem? Jak nie trudno się domyślić, aktywiści LGBT najchętniej uregulowaliby prawnie kwestię woli lekarzy, pielęgniarek, urzędników tak, by opcja była tylko jedna, zawsze słuszna. Przykładów łamania sumień lekarzy-katolików nie trzeba zresztą daleko szukać. A o tym, że środowiskom homo-aktywistów zależy wyłącznie na kpinie z małżeństwa świadczy choćby fakt, że w Niemczech, choć kilka lat temu wywalczono możliwość zawierania związków partnerskich, homo-związki stanowią zaledwie nikły promil zawieranych małżeństw...

Marta Brzezińska-Waleszczyk