Gdyby w seks-edukacji chodziło wyłącznie o edukację, o wiedzę i przekazanie podstawowych informacji o ludzkiej płciowości, to nie byłoby powodów do histerii. Projekt ustawy, podpisany przez ćwierć miliona Polaków (też jestem jego sygnatariuszem) nie zawiera w sobie przecież nic, co zakazywać by miało edukacji. „Karze grzywny, ograniczenie wolności, albo pozbawienia wolności do lat 2, podlega kto publicznie propaguje lub pochwala podejmowanie przez małoletnich poniżej lat 15, zachowań seksualnych, lub dostarcza im środków ułatwiających podejmowanie takich zachowań” - głosi projekt.

Jeśli więc wszelkiej maści pontoniarze nie propagują i nie zachęcają do podejmowania stosunków seksualnych nieletnich i nie dostaraczają im środków ułatwiających takie decyzje, to nie powinni się niczego obawiać. A jeśli podnoszą (wraz z politykami SLD, Twojego Ruchu i PO) takie larum, to dowodzą tym tylko, że w istocie zajęcia, które tak ich zachwycają niewiele mają wspólnego z edukacją, a są jedynie deprawacją dzieci, zachęcaniem ich do podejmowania aktów seksualnych. Z takich działań zadowoleni zaś mogą być – jeśli mowa o dzieciach poniżej 15 roku życia – tylko zboczeńcy. Nikt normalny nie chce przecież, by dzieci współżyły ze sobą i nie zachęca ich do tego.

Dobrze się więc stało, że projekt ustawy uczynił jawnymi skrzętnie ukrywane zamysły serc i umysłów seks-edukatorów i ich polityczno-medialnych obrońców. Teraz nikt nie może mieć już wątpliwości, że im nie chodzi o edukację, ale o to, by zachęcać do seksu. Zakazanie tego byłoby końcem pontonów i innych tego typu organizacji, a ich pedofilolubni liderzy siedzieliby w więzieniach... Teraz nikt już nie może udawać, że nie wie, o co im chodzi. Histeria jaką podnieśli powiedziała wszystko.

Warto też zwrócić uwagę na totalitarne zapędy seks-edukatorów. Strona konserwatywna jasno deklaruje, że to rodzice mają wychowywać dzieci. Jeśli więc ktoś chce kupić swojemu czteroletniemu dziecku pluszową waginę lub peniska – to nie widzę przeszkód. Owszem uznam takiego kogoś za kretyna, ale nie zamierzam mu tego zabraniać. Jeśli ktoś chce, żeby jego dzieci deprawowali pontoniarze, niech wysyła je na zajęcia pozalekcyjne, po godzinach do Pontonu. Niech uczy go w domu, albo na kursach zakładania prezerwatyw na banany i ogórki, a nawet niech szkoli go z niestandardowych zachowań seksualnych. Nie ma sprawy. Tylko nie w szkole, i nie za moje pieniądze. Mnie zaś proszę zostawić prawo do wychowywania dzieci zgodnie z moim, a nie lewackim światopoglądem. Zachowanie tej wolności wymaga zaś, żeby w szkole nie było takiego przedmiotu.

Tyle, że lewicy nie chodzi o wolność i nie chodzi o edukację, a o to, żeby narzucić pewną opcję światopoglądową i pewien rodzaj deprawacji dzieci. One mają być odebranie rodzicom i zepsute od najmłodszych lat. A powód jest niezmiernie prosty, aby zniszczyć Kościół, tradycję i zasady moralne trzeba zniszczyć moralność jednostek. Najprościej zaś to zrobić promując rozpustę wśród najbardziej niewinnych dzieci. I tym właśnie zajmują się seks-edukatorzy i ich obrońcy.

Opowieści o tym, że szkolenia z masturbacji czy odkrywania przyjemności mają pomóc w walce z pedofilami – to zaś kompletne kuriozum. Jeśli dziecku od najmłodszych lat wpaja się przekonanie, że każda forma zboczenia jest w porządku, że seks oralny, analny i każdy jest OK, a one mają prawo do masturbacji, to co złego mają one widzieć w tym, że jakiś wujek zaproponuje im wzajemną przyjemność? Jeśli ktoś próbuje przekonywania, że deprawacja ma chronić przed zboczeńcami (swoją drogą mowa przecież o odmiennych skłonnościach, a nie o zboczeniach), to zwyczajnie kłamie. I trzeba to powiedzieć zupełnie jasno.

I na koniec powiedzmy zupełnie otwarcie. Opowieści o tym, że seks-edukacja ma chronić przed niechcianymi ciążami, to zwyczajna lewacka nowomowa. Owa niechciana ciąża to bowiem dziecko, a nie stan zdrowia matki. Poczęcie nowego człowieka jest jednym z celów aktu seksualnego. I jeśli ktoś nie jest gotów do podjęcia odpowiedzialności za nowe życie, to nie powinien podejmować aktów seksualnych. Tego trzeba nauczyć dzieci, a nie tego jak zakładać gumkę na banana, czy jak szprycować się truciznami, które pod nazwą środków antykoncepcyjnych sprzedają nam koncerny farmaceutyczne. One, oczywiście też będą wyły, bo sprzedaż środków, które niczego nie leczą, jest istotnym źródłem ich dochodów. Ale nie ulega chyba wątpliwości, że od zysków koncernów, zadowolenia pedofilów i zachwytów nihilistów ważniejsze jest dobro naszych dzieci. Przynajmniej dla mnie tak jest.

Tomasz P. Terlikowski