Autor „Anonimowego Katolika”: We Francji nikt już nie pyta, czy wierzysz w Boga.

Wywiad z człowiekiem, który we wzruszającej powieści opisał swój powrót do Boga w zlaicyzowanej Francji.

Thierry Bizot, autor „Anonimowego Katolika” przez wiele lat był daleko od Boga i Kościoła. Swoje nawrócenie przeżył dzięki uczestnictwie w szczególnej katechezie.

O tych spotkaniach i o swoim powrocie do Boga pisze w powieści autobiograficznej „Anonimowy Katolik”:

Anna Garycka: Jest Pan autorem opublikowanej właśnie przez Białego Kruka bestsellerowej książki Anonimowy katolik, w której opowiada Pan o swoim nawróceniu, przeżytym w wieku 45 lat. Jak do niego doszło?

Thierry Bizot : Moje nawrócenie wyróżnia się tym, że wcale nie jest nadzwyczajne, a wręcz banalne. Są ludzie, którzy doznali mistycznych nawróceń w jednym określonym momencie – upadają nagle i wylewają rzeki łez, a wszystko dzieje się w jednej chwili radości... Na przykład święty Paweł w drodze do Damaszku – oto wielkie nawrócenie. Albo André Frossard, który któregoś dnia wchodzi do kościoła i potem mówi: „Dzisiaj spotkałem Boga”. Ja nie mogę tego powiedzieć, bo nie ma jednego konkretnego dnia, w którym spotkałem Boga. Nie wiem dokładnie, kiedy to się stało.

Kiedy Pana książka została opublikowana, stał się Pan nagle gwiazdą katolików we Francji...

Kiedy książka się we Francji ukazała, nie byłem jeszcze w stanie powiedzieć, że mam wiarę. Mogłem jedynie opowiedzieć o dwóch rzeczach. Przede wszystkim o tym, że wziąłem udział w dwumiesięcznym cyklu katechez, myśląc wtedy, że nie miało to żadnego znaczenia. Okazało się jednak, że miało to znaczenie w moim życiu zasadnicze, nawet jeśli nie potrafiłem powiedzieć dlaczego. Za każdym razem, gdy dzieliłem się tym doświadczeniem z innymi, byłem niezwykle wzruszony. Wzruszałem też tych, którym to opowiadałem, a przecież nie było w tym nic nadzwyczajnego. Podczas owych katechez coś się bowiem wydarzyło i to coś nie mijało. Po drugie, mogłem stwierdzić, że od tamtego czasu byłem zafascynowany, pochłonięty zupełnie osobą Jezusa.

W czasie promowania książki „Anonimowi katolicy” wypowiadał się Pan w prasie, radiu i programach telewizyjnych, by zaświadczyć o tym, co się Panu przytrafiło.

Któregoś wieczora zostałem zaproszony do bardzo popularnego talk-showu, prowadzonego przez Marca-Oliviera Fogiela. Jadąc do telewizji taksówką, zastanawiałem się, co powiem. W studiu roiło się od znanych artystów, piosenkarzy, jako jedyny byłem osobą nieznaną. Kiedy prowadzący zadał mi pytanie: „Proszę nam wytłumaczyć w kilku słowach, co to znaczy mieć wiarę?”, wtedy przyszło mi do głowy coś, za co pewnie niektórzy uznają mnie za wariata. Odpowiedziałem bowiem: „To tak, jakbym miał relację pozamałżeńską”. Wypowiadając te słowa dokonałem pewnego odkrycia – że wiara katolicka to historia miłości, to spotkanie. Spotkałem Jezusa, a wcale tego nie chciałem. Powstrzymywałem się przed tym ze wszystkich sił. Jeszcze rok po katechezach nie chciałem się do tego przyznać, aż samo wyszło to ze mnie podczas talk-show. Potem, w trakcie dawania świadectw w innych miejscach używałem trochę innych, bardziej trafnych porównań. Mówiłem, że wiara jest jak relacja miłosna albo przyjacielska. Mówiłem, że Jezus jest moim najlepszym przyjacielem.

Dokonuje Pan rozróżnienia między prawdziwą wiarą a religijnością. Na czym według Pana polega ta różnica?

Zawsze mi się wydawało, że wiara to kwestia intelektualna albo filozoficzna – żeby wierzyć, trzeba zapisać się na wykłady do wielkich teologów. To sposób myślenia typowo francuski! Uważałem więc, że trzeba dużo czytać, studiować. Zresztą, kiedy idzie się na Mszę św. i człowiek nic nie rozumie, czuje się jak na egzaminie wstępnym. Myślałem, że wiara to albo kwestia intelektualna, albo moralna: dobro, zło, grzech, święci... Tymczasem odkryłem, że nawet łajdak albo ignorant może posiadać autentyczną wiarę. Nie jest to więc ani sprawa intelektu, ani moralności.

Używa Pan pojęcia „wierzący zdechrystianizowani”. Czy Pan też zaliczał się do tej kategorii?

Zostałem ochrzczony i jako dziecko chodziłem co niedzielę z rodzicami do kościoła. Strasznie się nudziłem. Patrzyłem wkoło na ludzi i miałem wrażenie, że oni też się nudzą; człowiek zawsze dokonuje przeniesienia swoich myśli i odczuć na innych. Mówiłem więc sobie: skoro wszyscy się śmiertelnie nudzą – musi kryć się za tym jakaś tajemnica. Mając osiemnaście lat przestałem chodzić do kościoła. Nie czułem do Kościoła żadnej wrogości, nie popadłem też w antyklerykalizm, ale byłem bardzo szczęśliwy, że nie muszę już chodzić na Mszę św. i nudzić się. Pomyślałem, zobaczymy jak będzie później. Może jak będę bliski śmierci, wtedy znów zainteresuję się religią, na razie jednak mam ciekawsze rzeczy do robienia. Między osiemnastym a czterdziestym piątym rokiem życia, kiedy nie chodziłem do kościoła, bardzo rzadko pytano mnie, czy jestem wierzący. Takiego pytania się po prostu we Francji nie zadaje.

Twierdzi Pan nawet, że religia uważana jest za temat polityczny.

We Francji odnośnie do kwestii religii dużo mówi się o księżach pedofilach, mięsie halal, islamistach... Można ewentualnie usłyszeć pytanie: „Jaka jest religia, w której zostałeś wychowany?”. Nikt jednak nigdy nie zapyta wprost: „Czy wierzysz w Boga?”. Myślę, że jest tak dlatego, bo jest to pytanie bardzo osobiste, a poza tym – łatwo można na nie odpowiedzieć również pytaniem: „A ty?”. Jeżeli ktoś sam nie chciałby na takie pytanie odpowiadać, nigdy go nie zada. Gdy w owym  czasie, kiedy nie chodziłem do kościoła, ktoś – choć zdarzało się to bardzo rzadko – pytał mnie o to, odpowiadałem po głębszym zastanowieniu – „raczej tak”.

Skąd taka odpowiedź, skoro przestał Pan praktykować?

Kiedy na przykład leciałem samolotem i nagle znaleźliśmy się w strefie turbulencji, a ja wtedy bałem się, mówiłem wówczas w duchu: „Boże, spraw, żeby samolot się nie rozbił”. Miałem więc Boga przynajmniej na czas strachu. Musiałem przyznać się do tego, że w niektórych okolicznościach zwracałem się do Boga.

W jakich okolicznościach, po ponad dwudziestu latach przerwy, przyszedł Pan do kościoła na cykl katechez?

Zrobiłem to, żeby przypodobać się nauczycielowi mojego syna, z którym kiedyś rozmawiałem podczas wywiadówki. To od niego dostałem zaproszenie. Ponieważ mój syn miał wtedy złe oceny, pomyślałem, że jak odpowiem na jego zaproszenie, zrobi to dobre wrażenie na nauczycielu i w ten sposób pomogę memu synowi. Oprócz mnie przyszło zaledwie kilka osób. Wyglądali na najgorszych życiowych nieudaczników. Nie było jednak wśród nich nauczyciela, którego spodziewałem się tam zobaczyć. Pomyślałem: to już z jego strony przesada! Przecież przyszedłem tylko ze względu na niego. Jeden z katechistów wyglądał jak zabójca. Gdybym go spotkał na swej drodze, przeszedłbym od razu na drugą stronę ulicy! Wstał i powiedział: „Jezus mnie ocalił”. Pomyślałem: „Co to za kabaret?”. Miałem ochotę od razu stamtąd uciec!

Został Pan jednak na całym tym pierwszym spotkaniu.

Tak. Na końcu wykładu ksiądz powiedział obecnym, że następne spotkania odbywać się będą dwa razy w tygodniu, w poniedziałki i czwartki. Oznajmił też, że celem katechistów jest, aby nasze serca zostały w pewnej chwili przeszyte jakby włócznią i aby nasze życie zupełnie się odmieniło. Zastrzegł przy tym: „Uprzedzam was, że być może wcale nam się to nie uda. W każdym razie jednak po to tu jesteśmy”. Wróciłem do domu. Obudziłem syna i nakazałem mu, żeby następnego dnia powiedział swemu nauczycielowi, że byłem na katechezie. Wykonałem obowiązek rodzicielski, to wystarczy, więcej już do kościoła nie pójdę. Po dwóch tygodniach uświadomiłem sobie jednak, że nie przestaję myśleć o tym dziwnym, trochę zmarnowanym wieczorze spędzonym na katechezie. Cały czas zastanawiałem się, dlaczego nie daje mi to spokoju... W następny czwartek postanowiłem wrócić na katechezy i chodzić na nie aż do końca całego programu.

Co właściwie Pana do tego przyciągało?

Katechezy interesowały mnie od strony intelektualnej, a poza tym uważałem, że moja znakomita tam obecność jest wyrazem mojej wspaniałomyślności, że wręcz zaszczycam nią pozostałych uczestników, tych nieudaczników! Ani przez myśl mi nie przeszło, że tak oto dokonuje się moje spotkanie z Bogiem. Katechezy zakończyły się po dwóch miesiącach dwudniowymi rekolekcjami – i właśnie podczas tego weekendu wydarzyło się coś ważnego. Uświadomiłem sobie bowiem wtedy, jak strasznie byłem pyszny i jak bardzo pogardzałem pozostałymi uczestnikami katechez, gdy tak naprawdę wcale nie byłem od nich lepszy. Ta prawda o sobie samym, którą odkryłem, powaliła mnie zupełnie.

Pod koniec weekendu zaproponowano Panu kontynuowanie pogłębiania wiary i utworzenie wspólnoty wraz z pozostałymi uczestnikami katechez. Jak wtedy Pan na to zareagował?

Pomyślałem: jeśli powiem żonie, że do końca życia będę dwa razy w tygodniu uczęszczał na spotkania wspólnoty kościelnej, będzie to oznaczać rozwód! Nie odpowiedziałem więc ani tak, ani nie. Skontaktowałem się z pewnym znajomym księdzem i zapytałem go, co o tym myśli. Poprosiłem go o radę również wtedy, gdy dostałem zaproszenie na katechezy. O ile wtedy gorąco mnie zachęcał, tym razem wyraźnie powiedział: „Thierry, to nie jest miejsce dla ciebie, wracaj do swego życia. Nie musisz włączać się do wspólnoty. Jeśli Bóg będzie chciał ci coś powiedzieć, znajdzie ku temu sposób”. Idąc za radą księdza zdecydowałem się nie wracać do wspólnoty.

Doświadczenie katechez stało się jednak dla Pana powrotem do Kościoła. Od tego czasu chodzi Pan co tydzień na niedzielną Mszę św. Jak na tę nagłą zmianę zareagowała Pańska rodzina?

Jeszcze podczas trwania katechez żona żartowała: „Znów idziesz dziś do tej swojej sekty?” „Tak, idę do mojej sekty” – odpowiadałem. A kiedy potem zwierzyłem się ze swych przeżyć mojej matce, która jest osobą wierzącą, spojrzała na mnie z podziwem – tak jakby w jednej chwili jej syn stał się znacznie starszy i mądrzejszy od niej!

Od Pańskiego nawrócenia minęło ponad dziesięć lat. Co zmieniło się w Pana życiu od tamtej pory?

Odkąd podążam śladami Jezusa, nie przejmuję się już tak bardzo, spokojnie idę swoją drogą. Zdarzają mi się różne wspaniałe rzeczy – spotykam kogoś, albo nagle coś do mnie dociera. Tak samo jak w życiu małżeńskim – czasem robi się coś wspaniałego, wyrusza w odległą wyprawę, a innym razem człowiek się kłóci, aby potem się pogodzić...

Jezus często uzdrawiał tych, którzy go spotykali. Z czego Pana uzdrowił?

Jest zdanie w liturgii mszalnej, które zawsze głęboko mnie porusza. Za każdym razem, kiedy je słyszę, czuję jakbym to ja je wypowiadał: „Powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja”. Jezus uzdrowił we mnie przede wszystkim poczucie, że jestem przez Niego kochany. Wciąż trudno mi w to uwierzyć, że On mnie kocha! To coś wielkiego. Taka historia miłosna zupełnie zmienia życie. Uczucie, że jest się kochanym, przynosi pokój. Wszystko jest mniej dramatyczne, kiedy człowiek wie, że jest kochany. To przynosi pogodę ducha, naturalną życzliwość. Człowiek, który jest kochany, widzi w innych dobro. Miałem tendencje do bycia cynicznym, teraz z tym koniec. Wiara przynosi też czasem pokorę, ale pod warunkiem, że nie szuka się jej za wszelką cenę. Kiedy jestem przepełniony pychą, potrzebuję po prostu dostać w pysk... Wiara przynosi także radość. Wydaje mi się, że ktoś, kto ma wiarę i nie jest radosny, to jest z nim coś nie tak. To tak jakby zakochany, zaręczony i mający się już żenić mężczyzna był jednocześnie cały czas wkurzony. Powinien się wtedy zastanowić, czy jego narzeczona, to rzeczywiście ta jedyna. Miłość czyni przecież człowieka radosnym.

Jakie jest Pańskie doświadczenie modlitwy? Mam tu na myśli przypadek, że kiedy ksiądz na spowiedzi zadał Panu jako pokutę „dziesiątek” różańca, zrozumiał Pan, że należy odmówić dziesięć razy cały różaniec...

Od tego wydarzenia – a było to w 2011 roku – codziennie rano w samochodzie odmawiam różaniec. To jedyny moment, kiedy mam spokój i kiedy jestem całkowicie dla innych niedostępny. Wyłączam radio i komórkę, nikt nie jest w stanie mi przeszkodzić. Jadę zawsze tą samą trasą i nie za szybko, mogę więc odmawiać różaniec bez obawy, że spowoduję wypadek. Jest to sposób modlitwy, który mi odpowiada. Wiem, że nie umiem się modlić, bo modlitwa to nie tyle mówienie, co słuchanie. I to jest właśnie najtrudniejsze. Przytoczę tu opowiastkę o św. Proboszczu z Ars, który obserwował w swoim kościele pewnego wieśniaka. Mężczyzna ten codziennie wracając z pracy w polu odstawiał na bok kosę i wstępował do kościoła. Przez dwadzieścia minut siedział tam nieruchomo. Pewnego dnia św. Proboszcz z Ars podszedł więc zaciekawiony do niego: „Czy wolno mi zapytać, cóż takiego robicie?”. Wieśniak odparł: „Modlę się.” „A czy wolno mi zapytać, w jakiż to sposób się modlicie?”. Wieśniak odpowiedział wtedy słowami, które uważam za znakomitą definicję modlitwy: „Ja na Niego uważam i Go poważam, On na mnie uważa i mnie poważa”.

Rozmawiała Anna Garycka

Więcej na https://bialykruk.pl/ksiegarnia/ksiazki/anonimowy-katolik